Autor bestsellerowej serii kryminalnej Dochodzenie w kolejnej misternej odsłonie.


Na starym cmentarzu na wyspie San Michele ekshumowano ciało młodej dziewczyny i wyrwano jej z rąk jakiś przedmiot. Tak rozpoczyna się ta historia…

Młody naukowiec Daniel Forster znalazł pracę na lato – przyjeżdża do Wenecji, aby skatalogować bibliotekę kolekcjonera sztuki. Gdy pracodawca wysyła go, by od pewnego drobnego złodziejaszka kupił kradzione skrzypce, rozpoczyna się seria oszustw, intryg i morderstw. Daniel zostaje wciągnięty w orbitę wydarzeń związanych z policyjnym dochodzeniem, w którym przeplatają się wątki pięknej kobiety, tajemniczego weneckiego pałacu i zaginionego arcydzieła koncertowego z 1733 roku.

Dwie rozdzielone wiekami, lecz przeplatające się historie o namiętności, zdradzie i niebezpieczeństwie przenoszą czytelnika między światem gęstej od intryg Wenecji ery Vivaldiego a brutalną rzeczywistością współczesnych detektywów. Od muzycznego geniuszu po morderczą chciwość – David Hewson nieubłaganie zwiększa napięcie, zmierzając do finałowej, oszałamiającej niespodzianki.

David Hewson (ur. 1952) – bestsellerowy brytyjski pisarz znany na całym świecie z doskonale skonstruowanych powieści i znakomitych pomysłów fabularnych. W wieku siedemnastu lat porzucił naukę i zaczął pracę w lokalnej gazecie w północnej Anglii, później współpracował z „The Times” czy „The Independent”. Zadebiutował w 1986 roku i od tego czasu opublikował kilkanaście książek. Jest autorem między innymi trzech powieści napisanych na podstawie duńskiego serialu The Killing – znanego w Polsce pod tytułem Dochodzenie.

Hewson jest obdarzony onieśmielającym talentem, bez żadnego wysiłku mnoży kolejne sensacje.
– Jeffery Deaver

David Hewson
Cmentarz tajemnic
Przekład: Dariusz Żukowski
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 5 listopada 2014


Dozorca cmentarza wyszedł z biura. Tak długo wpatrywał się w papierosa, którego trzymał Rizzo, że ten w końcu go zgasił. Stróż był niskim, grubym człowieczkiem w przepoconej białej koszuli. Miał jakieś czterdzieści lat, gęste, przetłuszczone włosy oraz rzadki wąsik przypominający grzebyk złamany na pół i przyklejony nad pulchnymi ustami.
– Ma pan dokumenty?
Rizzo przytaknął i uśmiechnął się niezręcznie. Dozorca patrzył na niego wrogo, jakby podejrzewał, że coś jest nie w porządku. Rizzo miał dwadzieścia pięć lat, ale w tym ubraniu mógł uchodzić za trzydziestolatka. Tak czy inaczej, wyglądał dość młodo jak na kogoś, kto zgłasza się po odbiór nieboszczyka jak po bagaż z dworcowej przechowalni.
Wyciągnął dokumenty, które Massiter dał mu tego ranka. Spotkali się w jego wielkim, świetnie urządzonym apartamencie w budynku obok muzeum Peggy Guggenheim. Anglik powiedział, że papiery nie wzbudzą podejrzeń. Dużo za nie zapłacił.
– Jest pan krewnym? – spytał dozorca, wpatrując się w linijki drobnego druku.
– Kuzynem – odparł Rizzo.
– Nie ma innych krewnych?
– Nikt nie został.
– Hm. – Stróż złożył dokumenty i wetknął je do kieszeni. – Mógł pan poczekać jeszcze cztery tygodnie. Byłoby dziesięć lat. Co do dnia. Widziałem wielu ludzi, którzy przyjeżdżali tu za późno. Mało kogo przed terminem.
– Obowiązki.
Dozorca się skrzywił.
– No pewnie. Zmarli muszą się dziś wpasować do terminarzy żyjących. Nie inaczej. No, a jednak… – Posłał Rizzo porozumiewawcze spojrzenie, w którym można było dostrzec cień sympatii. – Pan przyjechał. Ale zdziwiłby się pan, po ilu z tych biedaków nikt się nie zgłasza. Mija im dziesięć lat w ziemi, a potem do miejskiego ossuarium. Nie ma wyboru, wie pan, bo nie ma miejsca.
Każdy wenecjanin wie, jak to z tym jest, pomyślał Rizzo. Chcesz leżeć na San Michele, musisz trzymać się zasad. Ta mała wysepka, leżąca między Murano i północnym brzegiem miasta, była przepełniona. Sławni ludzie, których przyjeżdżali oglądać turyści, spoczywali w spokoju. Wszyscy inni mieli zezwolenie na dziesięć lat. Gdy tylko dzierżawa kawałka gruntu z grobem wygasała, od krewnych zależało, czy przeniosą prochy w inne miejsce, czy zostawią sprawę służbom komunalnym.
Anglik też świetnie o tym wiedział. Z powodów, których Rizzo nie chciał znać, załatwił papiery ekshumacyjne na tyle wcześnie, by dobrać się do trumny jako pierwszy. Może był jeszcze ktoś inny zainteresowany gnijącym trupem, kto zamierzał odczekać do samego końca dziesięcioletniego terminu. A może nie. Rizzo i tak nie widział w tym sensu. Pewnie chodziło o to, by się upewnić, że w trumnie faktycznie są zwłoki. Tak naprawdę jednak nie interesowało go to za bardzo. Skoro znalazł się facet skłonny płacić dwa miliony lirów za to, żeby pomachać komuś przed nosem plikiem podrobionych dokumentów, to Rizzo o nic więcej nie pytał. Zawsze to jakaś odmiana od wyciągania portfeli ludziom w tłumie na placu Świętego Marka.
– Mamy tu procedury dotyczące takich spraw – powiedział dozorca. – Chcemy, żeby wszystko było na tip top.
Rizzo poszedł za nim. Minęli schludny zestaw lśniących nowością trumien i znaleźli się w promieniach palącego słońca. Przeszli przez pierwszą strefę cmentarza, w której leżeli zmarli bez terminu ekshumacji, i znaleźli się w dalszej jego części, gdzie trwał bezlitosny cykl tymczasowych pochówków. Zielonymi płachtami zaznaczano groby tych nieboszczyków, którym kończył się termin i mieli zostać usunięci. Na każdym z malutkich kamieni nagrobnych była fotografia. Ludzie starzy i młodzi, utrwaleni w czasie, patrzyli w obiektyw, jakby wierzyli, że śmierć nigdy się o nich nie upomni.
Mężczyźni zatrzymali się w sekcji Recinto 1, Campo B pośrodku pachnącego oceanu kwiatów. Dozorca wskazał jeden z kamieni nagrobnych. Było na nim imię i nazwisko dziewczyny zapisane w odwrotnej kolejności, jak wszędzie na tym cmentarzu: Gianni Susanna. Zmarła zaraz po swoich osiemnastych urodzinach. Grób był pusty, ziemia świeżo rozkopana.
W owalnej ramce przyczepionej do marmurowego kamienia tkwił fotograficzny portret. Rizzo nie mógł oderwać od niego oczu. Susanna Gianni była najpiękniejszą dziewczyną, jaką widział w życiu. Zdjęcie zrobiono w plenerze w słoneczny dzień, być może bliski dacie jej śmierci. Nie wyglądała na chorą. Była ubrana w czerwony podkoszulek, a długie, ciemne włosy opadały jej na ramiona. Twarz i szyję miała opalone, a usta rozchylone w naturalnym, szczerym uśmiechu. Wyglądała jak dziewczyna, która właśnie kończy szkołę – niewinna, ale ze spojrzeniem mówiącym, że co nieco już przeżyła i poznała kilka sztuczek. Rizzo przymknął oczy przesłonięte szkłami okularów, próbując uspokoić gonitwę myśli. Wiedział, że to nienormalne, ale poczuł sztywnienie w spodniach na widok tej obcej dziewczyny, która zmarła dziesięć lat temu z zupełnie nieznanych mu przyczyn.
– Chce pan ten kamień? – Głos dozorcy przedarł się przez tę trochę straszną, trochę rozkoszną zadumę. – Jak pan go chce, to pan go bierze razem z trumną. Załatwił pan łódź, prawda?
Rizzo nie odpowiedział. Wepchnął ręce głęboko do kieszeni taniej marynarki i wysunął jej poły przed siebie, zastanawiając się, czy facet coś zauważył.
– Gdzie ona jest? – spytał.
– Niech pan każe sternikowi płynąć dookoła, będzie wiedział, gdzie cumować.
– Gdzie ona jest? – powtórzył Rizzo. Anglik dał mu dokładne wytyczne.
– Mamy takie specjalne miejsce… – powiedział dozorca z westchnieniem, jakby już wiedział, co się za chwilę wydarzy.
– Proszę mi je pokazać.
Stróż odwrócił się i ruszył bez słowa ku opustoszałemu zakątkowi cmentarza. Po prawej przepłynął jeden z wielkich promów kursujących do Murano i Torcello. W rozedrganym powietrzu unosiły się mewy. Gdzieniegdzie między nagrobkami chodzili ludzie, niektórzy z nich nieśli kwiaty. Rizzo był tu wcześniej tylko raz z byłą dziewczyną na grobie jej babci. Atmosfera cmentarza go przygnębiła. Postanowił, że po śmierci zniknie w blasku płomieni, w nagłym uderzeniu ognia krematoryjnego pieca w jednym z zakładów na lądzie. Nie będzie leżeć w suchej ziemi San Michele w oczekiwaniu na termin ekshumacji.
Mężczyźni podeszli do małego, niskiego baraku z pojedynczym oknem. Dozorca wyjął z kieszeni klucz na łańcuszku i otworzył drzwi. Rizzo zdjął okulary i wszedł za nim do środka. Jego oczy, atakowane dotąd przez słoneczny blask, zaczęły się przyzwyczajać do mdłego światła samotnej neonówki.
Trumna spoczywała na stojaku pośrodku pomieszczenia – zszarzała, wyblakła i martwa. Wyglądała tak, jakby przez tych kilka lat pod ziemią całkowicie wyschła wraz ze wszystkim, co w niej było.
– Jak mówiłem – odezwał się dozorca – niech pan tu przyśle ludzi. Będą wiedzieli, co robić. Mówię panu, pan nie chce tego oglądać.
Instrukcje Anglika były jasne.
– Otwieraj pan.
Dozorca zaklął cicho, założył ramiona i spojrzał gniewnie znad trumny w ciemny róg pomieszczenia.
– Nie ma mowy – wymamrotał. – W co ty pogrywasz, chłopcze?
Rizzo sięgnął do kieszeni i wyciągnął dwa banknoty po sto euro. Massiter wiedział, że po drodze mogą się pojawić nieprzewidziane koszty.
– Niech pan posłucha – powiedział. – Gianni to moja bliska rodzina. Niech mi pan da zobaczyć moją kochaną kuzyneczkę po raz ostatni i już mnie nie ma, w porządku?
– Niech to szlag… – powiedział dozorca, schował pieniądze i podniósł oparty o ścianę łom. – Mam zdjąć wieko? A może była ci tak bliska, że sam masz ochotę to zrobić?
Tym, na co Rizzo miał ochotę, był papieros. W małym pomieszczeniu brakowało powietrza. Z wnętrza trumny dobiegał gęsty, przenikliwy odór.
– Zdejmuj pan – rozkazał, wskazując brodą skrzynię.
Dozorca chrząknął, uniósł łom i wcisnął go pod wieko. Robił to, prawie nie patrząc. Otwierał je milion razy, pomyślał Rizzo. To jak praca w rzeźni albo w kostnicy. Po jakimś czasie człowiek zupełnie przestaje się zastanawiać nad tym, co robi.
Żelazne narzędzie wchodziło w spojenia drewnianej skrzyni, za każdym razem powoli unosząc wieko o kilka centymetrów, aż pokazały się pogięte, zardzewiałe gwoździe. Dozorca podważył pokrywę ze wszystkich stron i po raz ostatni spojrzał na Rizzo.
– Jesteś pewny, chłopcze? Na zewnątrz, w świetle dnia, same z was chojraki. Ale tutaj, jak przychodzi co do czego, spuszczacie z tonu.
Rizzo nie lubił, gdy zwracano się do niego „chłopcze”. Powtórzył:
– Zdejmuj pan.
Dozorca ostrożnie umieścił łom pod wiekiem, a potem pchnął ręką w dół i przeciwny koniec narzędzia dźwignął pokrywę. Drewno rozłamało się na dwie części z nagłym, przeszywającym trzaskiem. Rizzo podskoczył mimo woli. Cząstki kurzu uniosły się w powietrze i zapanował natarczywy, ohydny smród, w którym dało się wyczuć ludzki składnik. Tylko jedno spojrzenie, pomyślał. Tylko tyle żądał Anglik.

 
Wesprzyj nas