Pod koniec wojny Londyn, Rzym czy Neapol roiły się od band dezerterów rabujących wojskowe składy i kontrolujących czarny rynek. Paryż, w którym żandarmeria toczyła z nimi nocne strzelaniny, przypominał Chicago z czasów prohibicji.


Mało kto wie, że w czasie II wojny światowej niemal 100 tysięcy Brytyjczyków i 50 tysięcy Amerykanów zdezerterowało ze swych armii, uszczuplając siły aliantów o równowartość dziesięciu dywizji!

W ogromnej większości byli to żołnierze z pierwszej linii frontu, którzy załamali się pod nieustannym ostrzałem, mając dość życia pod gołym niebem, nieudolności dowódców i wszechobecnej śmierci. Wielu dezerterowało, szukając pieniędzy i przygód.

“Dezerterzy”, książka znanego korespondenta wojennego i historyka Charlesa Glassa, to próba przeniknięcia za zasłonę strachu i hańby. Analizując niezliczone dokumenty z archiwów wojskowych, protokoły posiedzeń sądów wojennych, listy i wspomnienia oraz gazety z tamtej epoki, autor próbuje dociec, dlaczego często dzielni żołnierze decydowali się porzucić towarzyszy broni i wieść życie banity. To jedna z ostatnich nie opowiedzianych historii II wojny światowej.

Charles Glass (ur. 1951), obywatel Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, jest światowej sławy dziennikarzem prasowym i telewizyjnym. W latach 1983-1993 był głównym korespondentem ABC News na Bliskim Wschodzie. Relacjonował wojnę Yom Kippur, wojnę domową w Libanie, kurdyjskie powstanie w północnym Iraku, samotnie dokumentował indonezyjską okupację Timoru Wschodniego. W 1983 r. wpadł w ręce szyickich porywaczy, lecz po dwóch miesiącach im uciekł.
Jego artykuły ukazują się w pismach “London Review of Books”, “New York Review of Books”, “Independent” oraz “Spectator”.
Jest autorem książek “Americans in Paris”, “Tribes with Flags”, “The Tribes Triumphant”, “Money for Old Rope” oraz “The Northern Front: An Iraq War Diary”. Swój czas dzieli między Francję, Wielką Brytanię i Bliski Wschód. Ma pięcioro dzieci, w tym troje przybranych.

“Glass przełamuje tabu, które nienaruszone utrzymywało się niemal 70 lat… Wojna, którą opisuje, daleka jest od ideału «kompanii braci», do którego przywykliśmy”
– Keith Lowe, autor “Dzikiego kontynentu”

“W tej świeżej, trzymającej w napięciu i odkrywczej książce Charles Glass dokonał czegoś niezwykłego: przedstawił całkiem nowe spojrzenie na wojnę”
– Patrick Bishop, autor książek “Cel Tirpitz” oraz “Chłopcy z bombowców”

“Poruszająca, dobrze udokumentowana książka, która pokazuje, że pole bitwy nie należało dla bohaterów, ale do młodych ludzi, którzy tracili człowieczeństwo i życie”
– “Sunday Telegraph”

“Mocna i często zadziwiająca… do głębi osobista historia wojennej walki w całym jej chaosie, przerażeniu i moralnej dwuznaczności”
– “The Boston Globe”

“Opowieści o tchórzostwie mogą być równie porywające jak opowieści o bohaterstwie. Jedne mówią nam o tym, kim chcielibyśmy być, drugie – o tym, kim obawiamy się, że jesteśmy”
– “The New York Times”

Charles Glass
Dezerterzy. Ostatnia nieopowiedziana historia II wojny światowej
Przekład Tomasz Fiedorek
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 15 kwietnia 2014

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Armia jako całość została zorganizowana w jednym prostym celu – do walki.
Psychologia dla żołnierzy, s. 325

POD KONIEC WRZEŚNIA 1944 ROKU amerykańscy wojskowi na Europejskim Teatrze Działań Wojennych stali się stroną w wojnie prowadzonej na zupełnie nieoczekiwanym froncie. Gdy dywizje US Army zmagały się z Wehrmachtem we wschodniej Francji, personel amerykańskich służb tyłowych w sojuszu z francuskim światem przestępczym plądrował alianckie magazyny wojskowe. Na tej wojnie także strzelano do siebie, ale walczyli w niej Amerykanie przeciwko Amerykanom. Odniesienie ostatecznego zwycięstwa nad III Rzeszą w dużej mierze zależało od wygrania toczącej się na zapleczu frontu wojny z kryminalistami. Żołnierze na pierwszej linii nie mogli prowadzić walki bez amunicji, żywności, paliwa, butów i koców. Niektórzy nie mogli również przetrwać bez papierosów. W artykule opublikowanym na pierwszej stronie „Washington Post” można było przeczytać: „Najlepiej było to widoczne we wrześniu tego roku, gdy czołgi Pattona dotarły do Linii Zygfryda i zabrakło im paliwa, a w tym samym czasie «wojskowe ciężarówki stały wzdłuż całej długości Pól Elizejskich, a siedzący w nich amerykańscy żołnierze sprzedawali benzynę na kanistry i papierosy na kartony»”.

W opracowanym przez wojska lądowe studium poświęconym temu problemowi stwierdzano:

Organizacja Wojskowej Służby Kolejowej w północnej Francji nie zapewnia odpowiedniej ochrony przewożonego ładunku. W południowej Francji Wojskowej Służbie Kolejowej przydzielono do tego celu jednostki Żandarmerii Wojskowej. Niemal od początku operacji prowadzonych na kontynencie problem ochrony transportów z zaopatrzeniem miał wielkie znaczenie, zwłaszcza w północnej Francji w ciągu pierwszych pięciu miesięcy prowadzonych operacji.

W miarę jak wojska alianckie spychały Niemców na wschód, sprzymierzeni w coraz szerszym zakresie wykorzystywali transport kolejowy. Do 15 sierpnia 1944 roku uruchomiono jedną linię kolejową, którą przewożono zaopatrzenie z portu w Cherbourgu do Le Mans. 1 września alianckie służby kolejowe dotarły do Paryża, co pozwoliło im przejąć kontrolę nad siecią kolejową na większości obszaru kraju. Łączna dzienna wielkość ładunków przewożonych koleją wynosząca w lipcu 1520 ton wzrosła we wrześniu do 11 834 toniii. Całe to bogactwo, nie pilnowane przez żandarmerię wojskową w wygłodzonej przez wojnę Francji, kusiło czarnorynkowych handlarzy, których działalność bujnie rozkwitła pod okupacją niemiecką. Alianccy dezerterzy, podobnie zresztą jak pozostający w służbie oficerowie i żołnierze, współpracowali z półświatkiem przestępczym, drenując życiodajne dostawy dla frontu.

Jak zauważył amerykański tygodnik wojskowy „Yank”, wielu złodziei stanowili byli żołnierze piechoty:

Samowolnie oddalili się ze swoich jednostek, które po wyzwoleniu Paryża w większości ruszyły dalej, oni zaś pozostali w tyle, tam gdzie był dla nich rynek i pieniądze. Niektórzy poszli jeszcze dalej i zostali rekieterami. Część z tych ludzi w cywilu była notowana za drobne przestępstwa. Gdy w ich wojskowym życiu pojawiła się okazja do popełnienia zyskownego przestępstwa, skorzystali z niej. Zdecydowanie więcej można było zarobić na benzynie i transporcie niż na racjach żywnościowych, dlatego większość wojskowych gangsterów zajęła się tą właśnie działką.

W artykule zamieszczonym w „Yank” stwierdzano również, że niektórzy żołnierze pierwszoliniowi „tymczasowo oddalili się samowolnie z frontu i wrócili do Paryża, aby rzucić się w gwar wielkiego miasta z jego światłami, alkoholem i kobietami, a znaleźli tam takie przyjemności, że całkiem zapomnieli o powrocie do swoich jednostek”. Pod koniec września 1944 roku miejscowa placówka amerykańskiej MP aresztowała dwudziestu siedmiu amerykańskich dezerterów działających na paryskim czarnym rynku. Jeden z nich, kierowca ciężarówki, miał przy sobie 51 tysięcy franków (około tysiąca dolarów) zarobionych na nielegalnej sprzedaży paliwa.

Żeby zapobiec kradzieżom na wielką skalę, z braku wystarczającej liczby funkcjonariuszy MP, armia musiała wycofywać z walki oddziały pierwszoliniowe do ochrony pociągów, kolumn ciężarówek i magazynów zaopatrzeniowych. Ich żołnierze jeździli dostawczymi furgonetkami, patrolowali stacje kolejowe i stali na warcie przed magazynami. Dla każdego frontowca służba wartownicza w Paryżu była mile widzianym odpoczynkiem od udziału w walkach. Pod koniec września, gdy zagrożenie narastało, armia zaczęła sięgać po żołnierzy, którzy właśnie wygrali czterdziestodniową bitwę o Brest.

Wkrótce po tym, jak Amerykanie zdobyli ten port, który w wyniku walk i dokonanych przez Niemców zniszczeń był niezdatny do użytku, dziewiętnastoletni starszy szeregowy Harold G. Barkley pochodzący z Quincy w Illinois wrócił do swego 2. batalionu 38. pułku piechoty. Doznawszy ciężkiej rany w ramię od pocisku smugowego wystrzelonego z czołgowego karabinu maszynowego w Normandii, został ewakuowany do szpitala w Anglii. Po powrocie do Francji, rozmawiając z innymi żołnierzami 2. Dywizji Piechoty przebywającymi w obozie wojskowym w Saint-Divy pod Brestem, dowiedział się, że większość ludzi z jego oddziału poległa. Ci, którzy ocaleli, szykowali się do wyjazdu na wschód, gdzie mieli zaatakować pas fortyfikacji na granicy Niemiec, zwany Linią Zygfryda. Jeden batalion z ich dywizji miał jednak szczęście zostać wysłany do Paryża, aby tam strzec transportów kolejowych. W wyniku loterii zorganizowanej wśród pułków amerykańskiego VIII Korpusu los wskazał na 38. pułk piechoty. Dowódcy jego trzech batalionów ciągnęli zapałki, żeby określić, kto pojedzie do Paryża, a kto na granicę z Niemcami. Szczęśliwym zwycięzcą okazał się dowódca 2. batalionu podpułkownik Jack K. Norrisvii.

26 września, gdy większość 2. Dywizji pojechała ciężarówkami w kierunku Niemiec, 2. batalion udał się do Paryża. Byli w nim między innymi szeregowy Barkley i kapral Alfred T. Whitehead. „Wracałem myślami do Timmiehawa w Normandii”, pisał później Whitehead. „Powiedział mi, że zobaczę Paryż i oto teraz tam jechałem”. Barkley i Whitehead nie piszą o sobie nawzajem w swoich wojennych wspomnieniach, chociaż obaj służyli w tym samym batalionie. Obaj jednak zapamiętali służbę w Paryżu jako najlepszy moment ich pobytu we Francji. Dotarli do zaciemnionego miasta około północy 1 października. Barkley i reszta jego kompanii „G” zostali zakwaterowani w Hôtel Nouveau na wschodnim przedmieściu Paryża – Vincennes. Tymczasem dowództwo kompanii Whiteheada zostało rozmieszczone nieopodal wieży Eiffla, przy alei Charlesa Floqueta. Po przyjeździe Whitehead poszedł prosto do najbliższego baru. Jak pisał później:

Wszyscy byli tam przyjaźnie nastawieni i kiedy tylko chciałem, stawiali mi drinki, nie każąc mi za nie płacić, ale ja bacznie im się przyglądałem, nie ufając żadnemu – pamiętałem o tych dwóch żołnierzach [w Normandii] z odciętymi głowami. Wróciłem potem do naszych samochodów i przespałem się pod ciężarówką.

Chociaż służba wartownicza była znacznie bezpieczniejsza od frontowej, również miała duże znaczenie. Whitehead, Barkley i ich towarzysze oburzali się na czarnorynkowych handlarzy, którzy pozbawiali żołnierzy na froncie, takich jak oni, rzeczy niezbędnych im do przetrwania. Żaden z nich nie kwestionował również rozkazów dotyczących traktowania rabusiów, które brzmiały: strzelać żeby zabić. Syn Barkleya Cleve napisał na podstawie wspomnień ojca: „Bandyci i dezerterzy działający na czarnym rynku rabowali nawet do 95 procent niektórych transportów kolejowych, zanim dotarły one do magazynów za linią frontu”. Whitehead był zdegustowany, że „francuscy renegaci rabowali wszelkiego rodzaju samochody zaopatrzeniowe, z pomocą licznych żołnierzy amerykańskich, co skutkowało później brakiem żywności i paliwa na froncie”. W kronice jego batalionu odnotowano: „Wiedzieli, co znaczy iść do walki bez papierosów i czystej zmiany odzieży; teraz, po przydzieleniu do służby wartowniczej, robili, co w ich mocy, żeby zapobiec marnotrawstwu lub grabieży tak bardzo potrzebnego zaopatrzenia”.

Whitehead i Barkley jeździli na odkrytych platformach, które doczepiano do składów kolejowych zmierzających w powolnym tempie do frontowych magazynów zaopatrzeniowych. Pociągi często się zatrzymywały, a w tym czasie ich uzbrojeni strażnicy zeskakiwali na ziemię i patrolowali teren po obu stronach torów, żeby odstraszyć ewentualnych złodziei. Taka podróż czasami trwała nawet kilka dni, a żołnierze pilnujący składów kolejowych na zmianę pełnili wartę i spali. Whitehead pisał we wspomnieniach, że na pewnej stacji w pobliżu granicy belgijskiej jakiś oficer w mundurze pułkownika kazał im odczepić parę wagonów z ochranianego przez nich transportu. Sierżant dowodzący pododdziałem Whiteheada odmówił jednak. „Do diabła”, odparł „pułkownik”, „jestem od was wyższy stopniem, sierżancie, i zamierzam odczepić te wagony”. Whitehead twierdził, że gdy „pułkownik” usiłował odłączyć część ochranianego taboru, sierżant go zastrzelił.

W nie opublikowanej kronice batalionu odnotowano, że dowództwo kompanii „codziennie urządzało nieformalną zmianę warty pod słynną wieżą Eiffla. Wartownicy, wyglądający głupkowato w swoich białych rękawiczkach, świeżo pomalowanych hełmach i wypolerowanych butach, zawsze wzbudzali wielkie zainteresowanie u francuskiej ludności, która gromadziła się tłumnie dokoła, żeby obserwować codzienną ceremonię”.

Na przepustkach Whitehead upijał się, tak jak robił wcześniej w Teksasie i Wisconsin. Często odwiedzał także liczne paryskie burdele. Z kolei Barkley pił rzadko i unikał burdeli na cieszącym się kiepską reputacją placu Pigalle, który amerykańscy żołnierze nazywali Pig Alley (Świńską Aleją). Jednak to Barkley, pod innymi względami sumienny żołnierz, pierwszy wziął udział w obrabowaniu pociągu. Jego związki z czarnym rynkiem zaczęły się dosyć niewinnie, gdy stał na warcie przed magazynem wojskowym w Paryżu. Jakiś Francuz zapytał go, czy nie ma nic do sprzedania, i Barkley wyciągnął z kieszeni puszkę pasty do butów nieprzemakalnych. Żaden z nich nie znał języka drugiego. Barkley wykonał gest, jakby smarował chleb, i wymruczał: „Mmmm”. Wyglądało na to, że oferta przypadła Francuzowi do gustu, gdyż zapłacił Barkleyowi sto franków. Inny człowiek zaoferował mu butelkę koniaku w zamian za pięciogalonowy [około 19 litrów – przyp. tłum.] kanister paliwa. Co prawda w kanistrze, który oddał Barkley, było więcej wody niż ropy naftowej, ale w butelce ofiarowanej przez Francuza także było więcej wody niż koniaku.

Pewnej nocy Barkley z dwoma innymi żołnierzami zakradł się na stację kolejową. Znaleźli tam samochód dostawczy wypełniony zrabowanymi futrami, które zostawili uciekający Niemcy. Barkley przekonywał sam siebie, że futra, które jego zdaniem nie należały już do nikogo, nie mogą tak po prostu się zmarnować. Trzej amerykańscy żołnierze chwycili po tyle futer, ile zdołali unieść, i uciekli. Barkley podarował je dwóm młodym kobietom, Paulette i Elaine, z którymi zaprzyjaźnił się kilka tygodni wcześniej. Były zachwycone i z wdzięczności całowały go bez końca. Jednak za kradzież tych futer strażnicy kolejowi mogli go zastrzelić na miejscu.

Tymczasem Al Whitehead na zmianę pilnował magazynów z zaopatrzeniem i transportów kolejowych. Pewnego razu jego pociąg zatrzymał się gdzieś pod Paryżem i Whitehead po chwili zauważył dwóch zbliżających się czarnoskórych amerykańskich żołnierzy. Jeden z nich zatrzymał się i powiedział do drugiego: „Hej, popatrz, pilnują tego pociągu”. To wystarczyło, żeby Whitehead wycelował w nich thompsona i odparł: „Tak i bardzo bym chciał, żebyście położyli łapska na tym pociągu. Tylko tego pragnę. A wtedy, jak Boga kocham, naszpikuję was ołowiem”.

W miarę jak dobra skradzione z magazynów wojskowych napływały coraz większym strumieniem na paryski czarny rynek, stolica Francji pogrążała się w przestępczości. Przestępcy korzystali z paliwa pochodzącego z kontrabandy, żeby grasować po mieście skradzionymi samochodami, którymi nie mogli jeździć pod niemiecką okupacją. Amerykańskie papierosy były dostępne w takich ilościach, że sprzedawano je za dolara sześćdziesiąt centów za paczkę, co stanowiło około jednej trzeciej ceny za francuskie papierosy, które i tak były tanie. 13 października 1944 roku dwaj amerykańscy dezerterzy, szeregowi Morris Fredericks i Turner Harris, obrabowali jedną z kawiarń na Montmartrze i uszli z biżuterią, papierami wartościowymi i gotówką łącznej wartości 42 tysięcy dolarów, które odebrali właścicielowi i gościom lokalu. Owi dwaj żołnierze, jeden biały, a drugi czarny, przez dwa poprzednie miesiące mieszkali w hotelu, żyjąc z pieniędzy zarobionych na sprzedaży paliwa skradzionego armii. Trzej kolejni dezerterzy zostali aresztowani w innym paryskim hotelu z 11 tysiącami paczek papierosów. Dezerterzy staczali na ulicach miasta regularne bitwy z użyciem broni palnej z amerykańską MP i francuską żandarmerią.

Jak donosił z Paryża korespondent „Washington Post” Wade Werner, wysiłki 2. batalionu doprowadziły jednak do tego, że „liczba kradzieży spadła do znośnych rozmiarów”. Zdaniem dziennikarza „Stwierdzono, że ludzie, którzy na skutek rabunków na tyłach sami doznali braków zaopatrzenia na froncie, są teraz najlepszymi strażnikami transportów kolejowych”. Dowódcy wychwalali swoich podwładnych za „doskonałą robotę – skuteczne organizowanie i wypełnianie obowiązków strażników tysięcy ton zaopatrzenia”. Na początku listopada paryska idylla 2. batalionu zbliżała się już jednak do końca. Żołnierze zostali zgromadzeni w jednej z paryskich sal kinowych, gdzie mieli wysłuchać nowych rozkazów. Na scenę wyszedł pułkownik, który oznajmił: „Połowa z was siedzących dzisiaj tutaj prawdopodobnie już nie będzie miała okazji tego powtórzyć. Mamy przełamywać Linię Zygfryda!”. Żołnierze byli oszołomieni. Harold Barkley wyszeptał do przyjaciela: „Ciekawe, którą połowę ma na myśli”.

Al Whitehead wysłał telegram do żony, Selmy, którą zostawił w Wisconsin. Rozbawiła go myśl, że przyjście depeszy może ją na moment przestraszyć, gdy pomyśli, iż to wiadomość, że poległ w akcji. Wyobrażał sobie jej ulgę, gdy przeczyta w końcu: „Myślę teraz o tobie więcej niż kiedykolwiek. Kocham cię, Al”. Zrobił sobie zdjęcia w miejscowym zakładzie fotograficznym, żeby przesłać je żonie. Gdy wychodził z zakładu, zobaczył tłum, w którym dwaj Francuzi najwyraźniej zamierzali ogolić głowę młodej kobiecie – za to, że w czasie okupacji spała z Niemcami. „W każdym razie rozwścieczyło mnie to”, pisał później, „i w mgnieniu oka wpadłem w tłum, waląc pistoletem tych dwóch Francuzów, którzy zaczęli uciekać, podczas gdy tłum stał i przyglądał się temu z rozdziawionymi gębami”.

10 listopada batalion Whiteheada załadował się do pociągu na dworcu Montparnasse. Następnego dnia o jedenastej przed południem, gdy powoli jechali na wschód, artyleria ich 2. Dywizji Piechoty otworzyła ogień ze wszystkich dział w kierunku pozycji niemieckich. Ta salwa wsparta ogniem broni ręcznej miała upamiętniać rocznicę zawieszenia broni z 1918 roku. Tym razem jednak nie miało być żadnego zawieszenia broni. Alianci żądali bezwarunkowej kapitulacji Niemiec. Whitehead, Barkley oraz ich towarzysze broni zmierzali w stronę Linii Zygfryda, wiedząc, że będą musieli walczyć do końca wojny, chyba że wcześniej zginą.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Najpoważniejszą ze wszystkich przyczyn częstych konfliktów w szeregach jest złe dowodzenie.
Psychologia dla żołnierzy, s. 326–327

ŻOŁNIERZE AMERYKAŃSKIEJ 36. DYWIZJI PIECHOTY ciężko walczyli w ciągu tych sześciu tygodni, jakie minęły od ich odwrotu spod Valence, gdzie zaginął pododdział Steve’a Weissa. Już dzień po wycofaniu się spod Valence dywizja zaangażowała się w kolejne ciężkie walki, które trwały przez tydzień. Bitwa tocząca się wokół Montélimar nie przyniosła zwycięstwa żadnej ze stron i zakończyła się 30 sierpnia 1944 roku, gdy mocno sponiewierana niemiecka 19. Armia zdołała wyrwać się z pułapki, jaką usiłowała na nią zastawić amerykańska 7. Armia. Z braku amunicji artyleryjskiej 36. Dywizja Piechoty nie była wtedy zdolna powstrzymać Niemców przebijających się przez drogę krajową RN 7. Ruszając o północy 30 sierpnia w pościg za wrogiem, generał Dahlquist liczył na to, że dopadnie Niemców, zanim zdążą się oni przegrupować. Następnego dnia 36. Dywizja Piechoty wyzwoliła Valence, biorąc odwet za porażkę poniesioną tu tydzień wcześniej. 2 września siły Wolnych Francuzów wyzwoliły Lyon z wydatną pomocą oddziałów amerykańskiej 36. Dywizji. W ten sposób trzecie pod względem wielkości miasto Francji, leżące blisko trzysta kilometrów w linii prostej od plaż, na których w sierpniu lądowały wojska alianckie, znalazło się w rękach sprzymierzonych dwa miesiące przed terminem zakładanym w początkowych planach operacji „Dragoon”. Morale żołnierzy poszybowało w górę.

Pomimo silnego oporu Wehrmachtu dywizja „teksańska” początkowo nacierała ze zdumiewającą prędkością piętnastu kilometrów dziennie, chociaż maszerowała pieszo. 7 września 36. Dywizja przekroczyła rzekę Loue oraz zaczęła brnąć przez bagna i lasy w kierunku rzeki Doubs. Amerykańscy saperzy odbudowali wysadzony przez Niemców most umożliwiając piechocie i czołgom przejście na wschodni brzeg oraz kontynuowanie pościgu za wrogiem. 9 września nad Francją przetoczyły się najcięższe od wielu lat jesienne ulewy. Dwa dni później na północ od burgundzkiego miasta targowego Autun wojska alianckie atakujące od strony Riwiery Francuskiej nawiązały kontakt z oddziałami amerykańskimi, które dotarły tutaj po wylądowaniu w Normandii. Osiągnięto główny cel operacji „Dragoon”, doprowadzając do połączenia wojsk sprzymierzonych nacierających z południa i północy Francji.

Tempo natarcia, z którym amerykańska 7. Armia gnała od wybrzeża Morza Śródziemnego aż do Lotaryngii, zaczęło jednak słabnąć z pierwszymi jesiennymi deszczami. Amerykanom zaczynało brakować ludzi i zaopatrzenia. Trzy dywizje idące w czołówce natarcia podczas operacji „Dragoon” – 3., 36. i 45. Dywizja Piechoty – straciły we wrześniu łącznie 5200 ludzi. Na ich miejsce przysłano z uzupełnień tylko 1800 nowych rekrutów, co oznaczało, że wciąż brakuje im 3400 żołnierzy. Na początku października sama tylko 36. Dywizja straciła 1045 ludzi, czyli jej liczebność spadła z początkowych 14 306 do około 10 tysięcy żołnierzy. Po raz kolejny okazało się jednak, że armia nie potrafi zastąpić większości ubytków w swoich szeregach. Ci, którzy przeżyli, pozbawieni snu i nieustannie ryzykujący życie, wykazywali oznaki poważnego przemęczenia. Nowo przysyłani na linię frontu w tamtym okresie ginęli zazwyczaj w ciągu pierwszych pięciu dni, po czym ich także trzeba było zastąpić świeżymi uzupełnieniami. Tempo natarcia 36. Dywizji, wynoszące w pierwszej połowie września około piętnastu kilometrów dziennie, w drugiej połowie tego miesiąca spadło do kilku metrów, a na początku października dywizja stanęła w miejscu.

„Spadł na nas październik”, pisał korespondent CBS Eric Sevareid, „październik we wschodniej Francji, z ciężkimi ciemnymi chmurami, wonią nawozu unoszącą się nad okolicznymi wioskami i lodowato zimnym deszczem, który nigdy nie przestaje padać, tak że człowiek żyje w ciągłym półmroku i chodzi oblepiony przemokniętym ubraniem po grzęzawisku z żółtej gliny”. Wraz ze zmianą pogody Sevareid zauważył także zmianę w przebiegu działań wojennych:

Okres radosnych parad i pełnej spiżarni dobiegł końca; po raz pierwszy wróg ubiegł nas na tym polu, mając wystarczająco dużo czasu na zorganizowanie obrony. Zaopatrzenie szybko do niego docierało z magazynów w pobliskiej Rzeszy, podczas gdy nasze transporty musiały mozolnie pokonywać trudną trasę z odległych portów na południu przez góry, na której przemarznięci kierowcy ciężarówek zasypiali za kierownicą i często ginęli marnie w błotnistych rowach przydrożnych. Poprawa nastrojów była tylko chwilowa, każdą rozmowę przerywały długie chwile milczenia, miodowy miesiąc w stosunkach z francuskimi cywilami dobiegł końca, gdy obie strony ponownie zaczęły traktować się z większym dystansem. Poza tym nasi ludzie zdążyli już znacznie lepiej poznać wojnę od tych, którzy do Francji przybyli z Anglii. Nasi pamiętali włoską zimę i znowu zaczynali tęsknić za rodzinnym domem.

Morale spadało zarówno wśród nowo przybyłych rekrutów, jak i w szeregach weteranów, gdy ich jednostki musiały walczyć osłabione z powodu opóźnień w dostarczaniu uzupełnień na front. Do tego czasu 36. Dywizja przewodziła wśród wszystkich dywizji piechoty Armii Stanów Zjednoczonych pod względem liczby odznaczeń otrzymanych przez jej żołnierzy: jej oficerom przyznano 266, a szeregowym żołnierzom 963 odznaczenia. Dowódca 36. Dywizji, generał major John E. Dahlquist, zauważył jednak we wrześniu 1944 roku, że jego ludzie stopniowo tracą dotychczasową skuteczność i agresywność w boju. Spostrzegł również ostry spadek morale, które mierzył w sposób znany dowódcom wojskowym od niepamiętnych czasów: odsetkiem unikających walki. Niektórzy żołnierze sami się okaleczali, wielu zaś robiło co w ich mocy, żeby nabawić się dolegliwości zwanej stopą okopową lub innych chorób. Oddziały niekiedy cofały się po otrzymaniu rozkazu natarcia. Dahlquist skarżył się na „dezercje w szeregach pierwszoliniowych kompanii piechoty uczestniczących w walce (po 50–60 na dywizję) i wszechobecne maruderstwa”. Sądy wojenne na europejskim teatrze działań skazały 1963 żołnierzy za jawną dezercję, a 494 za „niewłaściwe zachowanie w obliczu wroga” (jak często kwalifikowano dezercję w czasie bitwy). Większość z nich skazywano mniej więcej na dwadzieścia lat ciężkich robót, a wszystkie 139 wyroków śmierci – poza jednym – zostały później złagodzone. Specjalne i doraźne sądy wojenne skazały ponad 60 tysięcy żołnierzy za dopuszczenie się „samowolnego oddalenia” (AWOL), a 5834 przypadki AWOL okazały się na tyle poważne, że przekazano je do osądzenia wyższej instancji – ogólnym sądom wojennym, w których wymiar orzekanych kar wynosił przeciętnie piętnaście lat ciężkich robót. Dahlquist przypisywał część z tych dezercji wysokim stratom wśród oficerów i podoficerów, zastępowanych przez ludzi, którzy nie mieli dużego doświadczenia na polu walki ani nie znali swoich podwładnych. Dezercja była oznaką kiepskiego dowodzenia. Już wcześniej podczas tej wojny adiutant generalny generał major J.A. Ulio pisał: „Wszyscy oficerowie, zwłaszcza na szczeblu kompanii, oraz wszyscy podoficerowie muszą zrozumieć, że absencja [czyli w tym wypadku dezercja – przyp. tłum.] stanowi odzwierciedlenie jakości ich dowodzenia. Muszą rozwijać wśród swoich ludzi ducha braterstwa i odpowiedzialności, co jest najlepszym środkiem zapobiegającym absencjom”.

 
Wesprzyj nas