Intrygująca książka Erica-Emmanuela Schmitta. Gorzka ocena współczesnego materializmu i pogoni za popularnością, dla której jesteśmy gotowi poświęcić wolność



Przypadkowe spotkanie ze słynnym artystą całkowicie zmienia życie bohatera książki. Z niepozornego, zakompleksionego człowieka przeistacza się w budzącą podziw żywą rzeźbę. Wymarzona popularność, sława i bogactwo nagle są na wyciągnięcie ręki. Jednak za sukces musi zapłacić wysoką cenę.

Zyskuje to, o czym zawsze marzył. Traci to, czego dotąd nie doceniał.

Czy za cenę sławy warto wyrzec się wolności? Co decyduje o naszej wyjątkowości? Czy naprawdę to, co najważniejsze, widzi się tylko sercem?

Eric-Emmanuel Schmitt, najbardziej poczytny współczesny francuski pisarz, autor książek takich jak Oskar i pani Róża, Dziecko Noego oraz Pan Ibrahim i kwiaty Koranu, poszukuje odpowiedzi na te pytania w intrygującej przypowieści, która podbiła serca polskich czytelników.

Eric-Emmanuel Schmitt
Kiedy byłem dziełem sztuki
Przekład Maria Braunstein
Wydawnictwo Znak
Premiera: 3 listopada 2014


Wszystkie moje samobójstwa były nieudane.
Właściwie wszystko było nieudane: i życie, i samobójstwa.
W moim przypadku jest to tym bardziej okrutne, że zdaję sobie z tego sprawę. Tysiącom ludzi na Ziemi brak siły, sprytu, urody czy szczęścia, mnie jednak odróżnia od nich ta nieszczęsna przypadłość, że jestem tego świadomy. Poskąpiono mi wszelkich darów oprócz jasności widzenia.
Nieudane życie, trudno… ale nieudane samobójstwa!
Aż mi wstyd. Nie umiem ani żyć pełnią życia, ani się z nim rozstać. Jestem dla siebie bezużyteczny, niczego sobie nie zawdzięczam. Najwyższy czas wykazać trochę woli. Życie dostałem w spadku; śmierć sam sobie zadam!
Oto co myślałem owego ranka, patrząc w przepaść, która otwierała się pod moimi stopami. Jak okiem sięgnąć, nic tylko parowy, rozpadliny, ostre wierzchołki skalne, niczym sztylety wbijające się w krzewy, a niżej potężne skłębione wody, wściekłe, chaotyczne jak wyzwanie rzucane bezruchowi.
Zabijając się, mogłem zdobyć trochę szacunku dla siebie. Do tej pory nie miałem żadnego wpływu na swoją egzystencję: zostałem poczęty przez nieuwagę i lekkomyślność, urodziłem się przez wypchnięcie, dorosłem dzięki zaprogramowaniu genetycznemu, słowem, biernie siebie znosiłem. Miałem dwadzieścia lat i… te dwadzieścia lat też potulnie znosiłem. Trzy razy próbowałem przejąć nad sobą kontrolę i trzy razy zawodziły mnie przedmioty: sznur, na którym chciałem się powiesić, urwał się pod moim ciężarem, środki nasenne okazały się pigułkami placebo, a plandeka ciężarówki, która akurat przejeżdżała, zapewniła mi miękkie lądowanie, kiedy spadałem z piątego piętra. Tutaj miałem się sprawdzić, rozwinąć skrzydła; za czwartym razem się uda.
Skalisty brzeg Palomba Sol słynął z samobójstw. Spiczasty, ogromny, nadwieszony nad wściekłymi falami sięgającymi stu dziewięćdziesięciu dziewięciu metrów, oferował ciałom, które się z niego rzucały, co najmniej trzy sposoby, by stały się trupami: albo mogły nadziać się na iglice sterczących kamieni, albo roztrzaskać się na strzępy o podwodne rafy, albo utonąć bezboleśnie, ogłuszone uderzeniem o wodę. Od tysiącleci nie zdarzyło się, żeby komuś się nie udało. Szedłem więc pełen nadziei.
Przed skokiem nabrałem powietrza.
Z samobójstwem jest jak ze spadochroniarstwem: pierwszy skok jest najlepszy. Powtórka osłabia emocje, recydywa zniechęca. Owego ranka nawet się już nie bałem. Pogoda była doskonała. Niebo czyste, silny wiatr. Pustka otwierała się przede mną jak czyjeś ramiona. Przyczajone poniżej morze czekało na mnie, zlizując łakomie pianę.
Już miałem skoczyć.
Wyrzucałem sobie, że jestem taki spokojny.
Dlaczego mam to robić w stanie zniechęcenia, skoro tym razem się uda? Więcej życia! Więcej zapału! Śmiało! Więcej siły! Niech moje ostatnie uczucie będzie naprawdę uczuciem!
Nic z tego. Pozostawałem obojętny i w dalszym ciągu wyrzucałem sobie tę obojętność. Potem wyrzucałem sobie, że ją sobie wyrzucam. Czyż nie po to właśnie chciałem umrzeć, żeby położyć kres wyrzutom? I po co w ostatniej minucie nadawać wartość temu życiu, z którym się zaraz rozstanę, ponieważ nie jest nic warte?
Już miałem skoczyć.
Wstrzymałem się jeszcze kilka sekund, aby podelektować się szczęściem płynącym z pewności: wreszcie ze sobą skończę. Pomyślałem, że to wszystko takie łatwe, że tak wdzięczne i proste są moje ostatnie chwile. Jak taniec. Zaczynałem właśnie brać lekki rozpęd, by oderwać pięty, i…
– Proszę mi dać dwadzieścia cztery godziny!
Wiatr przyniósł męski tubalny głos, bardzo dźwięczny. W pierwszej chwili nie uwierzyłem własnym uszom.
– Tak, niech mi pan da dwadzieścia cztery godziny. Ani jednej więcej. Sądzę, że tyle wystarczy.
Głos zmusił mnie, bym się odwrócił i sprawdził, czy dobywa się z jakiegoś ciała. Ubrany na biało mężczyzna siedział ze skrzyżowanymi nogami na golfowym stołeczku, najeżone pierścieniami dłonie oparł na gałce laski z kości słoniowej i mierzył mnie od stóp do głów, tak jak się ogląda przedmiot.
– Oczywiście, trzeba będzie pogłówkować, pobudzić wyobraźnię, ale to… no tak…
Zakończył swoją refleksję, wybuchając na krótko śmiechem, który zabrzmiał jak czkawka, jak suchy kaszel. Jego cienkie wąsy uniosły się, odsłaniając rząd zębów, wysyłających w słońcu różnokolorowe błyski.
Podszedłem.
W emalii kłów i siekaczy osadzone były szlachetne kamienie.
Kiedy zbliżyłem się do niego na odległość dwóch metrów, przestał się uśmiechać, jakby się obawiał, że mu je ukradnę.
Stanąłem. Scena robiła się absurdalna. Nie wiedziałem już, dlaczego sobie przerwałem, nie uchwyciłem nawet sensu słów, przeszkodzono mi. Powiedziałem mu to brutalnie:
– Proszę mnie zostawić w spokoju, jestem zajęty. Popełniam samobójstwo.
– Tak, tak… zauważyłem… właśnie proponowałem, żeby poczekał pan dwadzieścia cztery godziny.
– Nie.
– Przecież dwadzieścia cztery godziny to nie tak dużo…
– Nie.
– Cóż znaczą dwadzieścia cztery godziny, kiedy nie udało się całe życie?
– Nie! Nie! Nie! I nie!
Zacząłem wrzeszczeć, tak mnie irytował. Zamilkł i odwrócił głowę, jakby się obraził za mój gwałtowny ton, jakbym był niesprawiedliwy. Dąsał się.
Wzruszyłem ramionami i poszedłem z powrotem na brzeg skały. Nie będę marnował swojej śmierci dla jakiegoś kretyna, co sobie wprawił w zęby kamienie szlachetne!
Wziąłem głęboki wdech, żeby odzyskać spokój. W dole morze wydało mi się jakby bardziej oddalone, dzikie łomoty wody o skałę jeszcze bardziej wściekłe, rafy jeszcze bardziej spiczaste, skalne ostrza liczniejsze. Wiatr stawał się skargą, która drażniła mi uszy, lamentem pokonanego. Czy on wciąż tam jest?
Też coś! Przecież wcale mnie to nie musi obchodzić. Dokonuję najważniejszego i najgodniejszego aktu w mojej egzystencji. Nic nie powinno mnie rozpraszać.
Tak, ale czy on wciąż tam jest?
Rzut oka w tył: starał się odgrywać kogoś, kto nie chce przeszkadzać, siedzi sobie i myśli o czym innym, taki elegancki, taki spokojny, jakby słuchał popołudniowego niedzielnego koncertu w altanie parku Floryda.
Postanowiłem nie zwracać na niego uwagi i znowu skupiłem się na skoku. Czułem jednak na karku jakiś ciężar. Patrzył na mnie, tak, gdy tylko wiedział, że jest poza moim polem widzenia, wbijał we mnie spojrzenie, byłem tego pewny, dwie czarne źrenice z tyłu parzyły mnie, przytrzymywały, nie chciały mnie puścić. Nie byłem już sam, straciłem spokój.
Rozwścieczony, zrobiłem w tył zwrot.
– Ja tu nie robię widowiska, tylko popełniam samobójstwo!
– Obserwowałem ptaki.
– Nie. Jak tylko się odwracam do pana tyłem, czuję na sobie pana wzrok.
– Wydaje się panu.
– Proszę odejść.
– Dlaczego?
– Niesamowite! Nie ma pan nic do roboty?
Spojrzał z nonszalancją na zegarek.
– Nie, obiad mam dopiero za dwie godziny.
– Niech się pan stąd wynosi!
– Skała jest dla wszystkich.
– Niech pan spływa, bo rozwalę panu mordę!
– Coś się panu miesza: może jest pan mordercą, ale jest pan również ofiarą.
– Nie mogę umierać w takich warunkach!
Obojętność, jaką odczuwałem kilka chwil wcześniej, była teraz bardzo daleko, uleciała w przestworza wraz z mewami i pewnie bawiło ją, że daje się bezwolnie unosić wiatrowi.
– Chcę być sam. Chcę, by ta chwila należała tylko do mnie. Chcę być spokojny. Jak pan może stać obok człowieka, który zaraz roztrzaska się na skałach?
– To pasjonujące.
I dodał bardzo spokojnie:
– Często tu przychodzę.
Źrenice zaszły mu lekką mgiełką, w błękicie jego tęczówki przesuwały się wspomnienia.
– Widziałem wielu mężczyzn i wiele kobiet popełniających samobójstwo. Nigdy nie interweniowałem. Ale pan…
– Co?
– Mam wielką ochotę pana powstrzymać. Zdaję sobie sprawę, że przeszkadzam w realizacji jakiegoś planu, że się panu naprzykrzam. Jednak, to ciekawe, ja, który w ogóle nie zwracam uwagi na bliźnich, nie chcę, żeby się pan rozstawał z życiem.
– Dlaczego?
– Bo za dobrze pana rozumiem. Gdybym był na pana miejscu, na pewno bym skoczył. Gdybym miał pański wygląd, wygląd tak… zniechęcający, skoczyłbym. Gdybym miał dwadzieścia lat, jak pan, to znaczy dwadzieścia lat, którym brak świeżości, które są już nadpsute, skoczyłbym. Co pan umie robić? Ma pan jakiś talent? Wykształcenie, fach?
– Nie.
– Ambicję?
– Nie.
– To niech pan skacze.
Miałem mu odpalić, że właśnie mi w tym przeszkadza, ale poczułem, że lepiej przerwać tę rozmowę. Ruszyłem pewnym, stanowczym krokiem w stronę przepaści i równie stanowczo zatrzymałem się na jej brzegu. Moje myśli przytrzymywały mi stopy przy ziemi. Jakim prawem ten upierścieniony człowiek mnie osądza? Jak śmie mi mówić, że nadaję się na złom? Jakim prawem rozkazuje mi, żebym skakał? Odwróciłem się i krzyknąłem w jego stronę:
– Popełniam samobójstwo nie dla pana, lecz dla siebie.
Wstał, rozprostowując długie szczupłe ciało, podszedł i stanął koło mnie.
Wiatr kołysał nim w przód i w tył.
– Doprawdy, bardzo pan zmienny. Kiedy proponuję, żeby pan nie skakał, pan chce skakać. Kiedy proponuję, żeby pan skoczył, pan nie chce. Czy zawsze musi się pan sprzeciwiać temu, kto do pana mówi?
– To, co robię, dotyczy tylko mnie. To, czego nie chcę zrobić, to po prostu przyjąć do wiadomości, że pan tu jest. Proszę odejść.
– W każdym razie już za późno, już pan nie skoczy. Jeśli ktoś się waha dłużej niż cztery minuty, nigdy nie skoczy. To dowiedzione. A ja pana obserwuję od ośmiu minut.
Uśmiechnął się i słońce gwałtownie rozbłysło na klejnotach w jego zębach. Oślepiony, musiałem zamrugać powiekami.
Spojrzał na mnie z powagą.
– Proszę pana tylko o dwadzieścia cztery godziny. Niech mi je pan ofiaruje. Jeżeli nie przekonam pana do życia, jutro o tej samej porze mój szofer odwiezie pana i popełni pan to swoje samobójstwo.
Wykonał jakiś ruch i od razu dostrzegłem na szosie długą kremową limuzynę; wysiadł z niej wciśnięty w czarną skórę szofer, który palił papierosa, popatrując na horyzont.
– Dwadzieścia cztery godziny! Co znaczą dwadzieścia cztery godziny, jeśli zyska pan w tym czasie chęć do życia?
Nie rozumiałem go. Ani łagodność, ani dobroć nie emanowały z tego człowieka, który przecież pragnął mnie uratować. Filantropi mają zwykle jakąś gorliwość, zapał, otwartość, naiwne i wilgotne oczy nad poczciwymi krostowatymi policzkami, pogodną pewność siebie – żadnej z tych rzeczy u niego nie znajdowałem. Przyjrzałem mu się z ukosa. Jego ciemne oczy, ukryte pod krzaczastymi przydymionymi brwiami, osadzone w głębi oczodołów, by móc śledzić z ukrycia, nad cienkim, wygiętym jak dziób nosem, zdawały się mierzyć świat z wysokości orlego gniazda.
Wpatrzony intensywnie, przez dłuższą chwilę, w kormorany, jakby wybierał ofiarę, obiektywnie rzecz biorąc, był piękny, ale jego uroda nie miała w sobie nic ludzkiego. Był władczy niczym cesarz.
Czując, że jest obserwowany, odwrócił się do mnie i siłą woli z trudem się uśmiechnął. Zobaczyłem, jak jego wargi się rozchylają, ukazując rubin, szmaragd, topaz, opal, diament, których nazwy przepowiadałem sobie w myśli. Ale co to jest ów lazurowy błysk na lewym kle?
– Proszę mi powiedzieć, ten niebieski kamień to lapis-lazuli?
Drgnął i zamknął uśmiech. Świdrujące źrenice spojrzały na mnie z politowaniem.
– Lapis-lazuli? Głupek! To nie lapis-lazuli, to szafir.
– Zgadzam się.
– Słucham?
– Daję panu dwadzieścia cztery godziny.
W ten sposób zawarłem znajomość z człowiekiem, który zmienił moje życie i którego w swojej naiwności miałem przez kilka miesięcy nazywać moim Dobroczyńcą.
Limuzyna wiozła nas w ciszy.
Mój Dobroczyńca wyjął z kieszeni w drzwiach butelkę szampana, z drugiej kieliszki. Siedząc na skórzanych brązowych fotelach, odurzeni zapachem ambry, który unosił się w aucie, już trochę zawiani, popijaliśmy metodycznie. Oddawałem się zawzięcie tej czynności, gdyż dzięki niej mogłem uniknąć rozmowy. Poza tym byłem zachwycony, że sączę trunek, jadąc sobie wygodnie. Zresztą gdybym nie widział, jak pejzaż przesuwa się za przydymionymi szybami, przysiągłbym, że samochód w ogóle nie ruszył.
Zatrzymaliśmy się przed wyniosłym ogrodzeniem przybranym wiciokrzewem i tarczami herbowymi z kutego żelaza. Portier otworzył bramę. Samochód zgrabnie, bezszelestnie wjechał na teren posiadłości.
– Dojeżdżamy do Pępinusa.
– Pępinus?
– To nazwa mojego domu.
Droga wysadzana poprzycinanymi cisami wiła się wokół wzgórza. Wznosiła się nieustannie, jakby szła po spirali śruby. Ten stały skręt w lewo między takimi samymi ścianami takiej samej ciemnej zieleni liści przygważdżał mnie do drzwi. Byłem przyduszony. Stawało się to koszmarem. Serce leciało mi na prawą stronę ciała. Kurczowo trzymałem się klamki. Byłem o krok od zwymiotowania.
Mój Dobroczyńca popatrzył na mnie i zorientował się, że ze mną źle.
– Pępinus jest w środku spirali – objaśnił, tak jakby miało mi to przynieść ulgę.
W końcu samochód się rozprężył, odzyskał długość i stanął przed obszerną willą, której nie opiszę, ponieważ była zbyt obszerna. Powiem tylko, że w najwyższym stopniu ucieleśniała to, co się rozumie przez luksus i ekstrawagancję. Od okrągłego westybulu z kolumnami na wszystkie strony rozchodziły się schody prowadzące do balkonów różnej szerokości i wysokości, gdzie wiły się zasłony wznoszące się lub opadające falistymi podmuchami. Podesty ozdabiały ogromne posągi pół ludzi, pół zwierząt w dziwacznych pozach.
Majordomus prowadził mnie przez korytarze obwieszone powielanymi w nieskończoność fotografiami gospodarza, które różniły się jedynie nieznacznymi szczegółami. Następnie weszliśmy na węższe schody, gdzie malowane grubymi kreskami obrazy przedstawiały mojego gospodarza uprawiającego miłość ze wszystkimi zwierzętami, jakie istniały od stworzenia świata, nie wyłączając hipopotama i jednorożca. Za każdym razem przystrojony był w narząd narysowany jako wielki, gruby okrągły kij, coś jakby purpurowa pałka, przedmiot kojarzący się raczej z cierpieniem niż z przyjemnością. Majordomus przechodził niewzruszony pośród tych scen godowych, podobnie jak mijani przez nas lokaje i służące; brałem z nich przykład i zachowywałem się tak jak oni. Gdzie ja trafiłem?
Na ostatnim piętrze majordomus wprowadził mnie do niewielkiego apartamentu, którego oszklone drzwi balkonowe wychodziły na morze. Zawieszone na listwach gwasze przedstawiały muszle i ślimaki. Niemal się zdziwiłem, ale tylko na moment. Kiedy bowiem podszedłem bliżej, spostrzegłem, że w rzeczywistości są to obrazy torturowanych kobiet. Zdecydowanie, jednej tylko rzeczy brakowało na ścianach tego domostwa: umiaru.
Majordomus wyszedł, położyłem się na łóżku i nie wiedząc dlaczego, zacząłem szlochać. Łzy napływały same, tak samo czknięcia, które podrzucały mnie gwałtownie na kocu. Musiałem spędzić w ten sposób dobrą godzinę, wstrząsany, coraz bardziej mokry i zasmarkany, ogarnięty jakimś nieokreślonym smutkiem, zanim zrozumiałem, że to kontrast między wolą skończenia ze sobą a obecnością w tym okazałym domu jest dla mnie, przez swoją ogromną rozpiętość, nie do zniesienia.
– No to może by mi pan opowiedział trochę więcej o sobie.
Którędy on wszedł? I kiedy? Siedział na brzegu łóżka i pochylał się nade mną ze znudzoną miną, która zapewne miała wyrażać współczucie.
– Po co? – odparłem. – To pan ma mi dać chęć do życia.
– O to niech się pan nie martwi, wszystko w swoim czasie.
Podał mi kieliszek szampana. Skąd brał te butelki i szkło, które pojawiały się jak wyciągnięte z rękawa iluzjonisty? Spragniony, przyjąłem wino jak chrześcijanin hostię. Przynajmniej będę mniej myślał, gdy się upiję.
– No więc – podjął – kim pan jest?
– Zna pan braci Firelli?
– Oczywiście!
– Otóż ja jestem ich bratem.
Parsknął śmiechem. Uznawszy moją odpowiedź za bardzo zabawną, dał się ponieść wybuchom wesołości. Jego rozbawienie wydawało się tym okrutniejsze, że kiedy pękał ze śmiechu, powieki mu się zamykały, jakby nic więcej nie istniało, jakby szyderstwo unicestwiało wszystko, a zwłaszcza mnie! Byłem zmrożony.
W końcu wytarł oczy i po raz pierwszy spoglądając na mnie życzliwie, podjął:
– Dobrze, pomówmy poważnie: kim pan jest?
– Przed chwilą panu powiedziałem. Od dziesięciu lat wywołuje to taką samą reakcję. Jestem bratem braci Firelli i nikt mi nie wierzy. Mam tego dość. Dlatego właśnie chcę umrzeć.
Poruszony, wstał i patrzył na mnie badawczo.
– Nie do wiary. Macie tę samą matkę?
– Tak.
– I tego samego…
– Tak.
– To znaczy… A urodził się pan po, jednocześnie czy przed braćmi Firelli?
– Po. Są ode mnie starsi.
– Niesłychane!
W owym czasie na wyspie, na której mieszkaliśmy, nie sposób było nie wiedzieć, kim są bracia Firelli. Dzienniki, postery, plakaty, reklamy, klipy, filmy, przedsiębiorstwa handlowe kupowały za bajońskie sumy możliwość pokazania braci Firelli. I wtedy sprzedaż się podwajała, klienci walili drzwiami i oknami, inwestorzy patrzyli, jak w kasach rośnie im stos złota: bracia Firelli byli po prostu dwoma najpiękniejszymi chłopcami na świecie.
Nikomu nie życzę, by od dzieciństwa musiał współistnieć z pięknem. Z rzadka widywane piękno opromienia świat. Dostępne na co dzień rani, pali i zadaje rany, które się nigdy nie zabliźniają. Moi bracia byli piękni pięknem wyrazistym, pięknem, które nie wymaga żadnego wyjaśnienia. Blask ich skóry miał w sobie coś nierzeczywistego: zdawać by się mogło, że oni sami wytwarzają światło. Ich oczy wyglądały tak, jakby to one wynalazły barwę: były w nich wszystkie odcienie niebieskiego od lazuru po granat przez fiołkowoniebieski, grafitowy, popielatoniebieski, kobalt, indygo i błękit. Ich karminowe, pięknie wykrojone mięsiste, wydatne wargi, zdawały się nieustannie gotowe do całowania. Ich nosy miały idealne proporcje, a drgające nozdrza czyniły je zmysłowymi. Wysocy, idealnie zbudowani, umięśnieni na tyle, by widać było ich kształty, nie za bardzo jednak, tak by mogli zachować elegancję – gdziekolwiek się pojawili, skupiali na sobie wszystkie spojrzenia.
Ich doskonałość podkreślał fakt, że było ich dwóch. Dwóch absolutnie identycznych. Brzydcy bliźniacy wywołują śmiech. Piękni bliźniacy wprawiają nas w zachwyt. Ta bliźniaczość nadawała coś cudownego ich wspaniałemu blaskowi.
Siła piękna polega na wmówieniu tym, którzy się z nim stykają, że oni sami stają się piękni. Moi bracia zarabiali miliony na sprzedaży tej iluzji. Wyrywano ich sobie, zapraszając na przyjęcia, inauguracje, do programów telewizyjnych, umieszczając na okładkach czasopism. Nie mogłem potępiać ludzi za to, że wpadają w pułapkę tego mirażu, sam bowiem stałem się jego pierwszą ofiarą. Jako dziecko byłem przeświadczony, że jestem równie wspaniały jak oni. W chwili, gdy stali się sławni dzięki komercyjnemu wykorzystywaniu swojego wyglądu, ja właśnie poszedłem do gimnazjum. Kiedy pierwszy nauczyciel, sprawdzając listę, wymówił moje nazwisko, Firelli, twarze uczniów zwróciły się w stronę tego, który wykrzyknął: „Obecny!”. Na ich obliczach odmalowało się osłupienie. Sam nauczyciel miał duże wątpliwości. Zachęciłem go uśmiechem, by ujawnić prawdę.
– Czy ty jesteś… jesteś… krewnym braci Firelli? – zapytał.
– Tak, jestem ich bratem – oznajmiłem z dumą.
Niesamowity wybuch śmiechu wstrząsnął całą klasą. Nawet nauczyciel chichotał kilka sekund, zanim przypomniał sobie o dyscyplinie i nakazał ciszę.
Byłem oszołomiony. Coś się przed chwilą wydarzyło – i miało się potem wydarzać nieustannie – coś, czego nie rozumiałem. Nie pojmując nic z lekcji, słysząc tylko jakieś pomruki w obcym języku, niecierpliwie wyczekiwałem przerwy. Rzuciłem się do ubikacji i przejrzałem badawczo w lustrze. Zobaczyłem w nim kogoś obcego. Kogoś zupełnie nieznajomego. Do tej pory widziałem w nim moich braci, bo ani przez sekundę nie wątpiłem, oglądając ich stale, i to w podwójnym wydaniu, że jestem do nich podobny.
Owego dnia w starym zdezelowanym lustrze wiszącym nad zapyziałą umywalką odkrywałem banalną nijaką twarz, osadzoną na nijakim korpusie – aparycję tak mało interesującą i pozbawioną wyrazistych rysów czy charakteru, że mnie samego zaczęła natychmiast ogarniać nuda. Poczucie własnej mierności spadło na mnie niczym objawienie. Nigdy jeszcze nie doznałem takiego uczucia; odtąd już mnie nie opuściło.
– Jest pan jednym z braci Firelli! – powtórzył mój Dobroczyńca, pocierając podbródek. – No to teraz lepiej rozumiem pana rozpacz.
Napełnił mój kieliszek szampanem i pokazał mi wszystkie swoje kamienie szlachetne.
– Pana zdrowie! Jestem zachwycony naszym spotkaniem. Spełnia ono moje oczekiwania jeszcze bardziej, niż sobie wyobrażałem. Stuknijmy się.
Pozwoliłem mu stuknąć w mój kieliszek, bo byłem już na rauszu i sam pewnie bym nie trafił.
– Odnoszę wrażenie, że mnie pan nie rozpoznał – powiedział z urażoną miną. – Mam rację?
– Dlaczego… czy… czy powinienem? Jest pan sławny?
– Jestem Zeus Peter Lama.
Odwrócił skromnie głowę, pewny, że wywarł odpowiedni efekt. Niestety! Nazwisko nic mi nie mówiło i przeczuwałem, że moja ignorancja przysporzy mi kłopotów. Pomyślałem, że trzeba szybko wykrzyknąć: „Ależ oczywiście!” albo: „Cóż za zaszczyt!”, albo: „O, Boże, gdzie ja mam głowę!”, słowem, jakąś formułkę, dzięki której nie wyszedłbym na zupełnego głupka i która by nie obraziła mojego gospodarza. Ale – czy był to skutek spożycia trunku? – nie zareagowałem dość szybko i dopadła mnie jego wściekłość.
– Jak się pan uchował, biedaku? Nie tylko nie ma pan wyglądu, ale brak panu inteligencji!
Jego głos świszczał jak bat. Wpatrywał się we mnie surowo.
– Zna pan braci Firelli, a nie zna Zeusa Petera Lamy? Doprawdy, ma pan siano w głowie.
– Znam ich, ponieważ są moimi braćmi i dosyć się przez nich nacierpiałem. Reszta ludzi mnie nie obchodzi.
– Nie włącza pan telewizji? Nie zagląda do gazet?
– Żeby zobaczyć braci, a nie widzieć siebie? Nie, dziękuję.
Zamilkł pod wrażeniem mojej obrony. Wyczułem, że powinienem się okazać jeszcze trochę głupszy, żeby go uspokoić.
– A jak pan myśli, dlaczego chcę się zabić? Bo nic nie umiem robić, nic nie wiem. Dziewięć lat w dołku. Niczym się nie interesuję. Podobnie nikt nie interesuje się mną. Może gdybym wiedział, że pan istnieje, nie chciałbym się zabić?
Nie wyglądało na to, by bezmiar mojego pochlebstwa go poraził. Uspokoił się, złagodniał i usiadł przede mną. Błagałem:
– Proszę mi wyjaśnić, kim pan jest. I niech mi pan wybaczy moją ignorancję, powinienem teraz być pod wodą, na dnie morza, zjadany przez ryby.
Odchrząknął i założył nogę na nogę.
– To bardzo dla mnie krępujące, że muszę panu wyłuszczać, kim jestem.
– Nie, proszę pana, to jest krępujące dla mnie.
– To krępujące dla mojej skromności. Bo jestem Zeus Peter Lama, największy malarz i największy rzeźbiarz naszych czasów.
Wstał, pociągnął łyk, wzruszył ramionami i utkwił we mnie swoje świdrujące spojrzenie.
– Nie owijajmy w bawełnę: jestem geniuszem. Nie byłbym nim zresztą, gdybym tego nie wiedział. Dałem się poznać w wieku piętnastu lat dzięki obrazkom na szarym mydle. Mając lat dwadzieścia, rzeźbiłem w słomie. Mając dwadzieścia dwa, pokolorowałem Dunaj. Mając dwadzieścia pięć, opakowałem Statuę Wolności w lep na muchy. Mając trzydzieści, ukończyłem pierwszą serię popiersi w płynnym miodzie. Potem wszystko szło jak z płatka… Nigdy nie harowałem, młody przyjacielu, nigdy nie jadłem kluchów ani nie głodowałem. Zawsze miałem wszystkiego w bród, niczego mi nie brakowało, jestem znany i uznany na całym świecie przez wszystkich poza takimi przypadkami psychiatrycznymi jak pan. Każdy z moich gestów wart jest fortunę, najmniejszy gryzmoł przynosi mi dożywotni dochód profesora, jestem bogaty jak diabli, ale diabli mnie bynajmniej nie bio-rą. Słowem, mam geniusz, sławę, urodę i pieniądze. Denerwujące, co?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Podszedł do mnie i odsłonił pod wąsami swoją galerię drogich kamieni.
– Poza tym jestem nadzwyczajnym kochankiem.
Byłem przekonany i pod wrażeniem. Przedstawiał się w tak sugestywny sposób, że nie pozostawiał żadnych wątpliwości.
Znowu usiadł naprzeciw mnie.
– No i co pan o tym myśli, młody przyjacielu?
– Ja… ja… to dla mnie wielki zaszczyt, panie Zeusie Peterze Lama.
– Niech pan do mnie mówi po prostu Zeus.
Obiad podano na tarasie. Ze trzydzieści młodych dziewcząt, które nie wiadomo skąd się wzięły, paplało głośno przy mozaikowym stole. Głosy wznosiły się w tonacji wysokiej, cichły w niskiej, przechodziły w perlisty śmiech, wybuchały, zachodziły jedne na drugie, dziewczyny prychały, parskały nad talerzami jak łososie przeskakujące przez potok. Żadna nie słuchała swojej sąsiadki; wszystkie mówiły jednocześnie. Po chwili, kiedy już się z tym oswoiłem, zorientowałem się, że perorują tak i podnoszą głos tylko po to, by zwrócić na siebie uwagę pana domu.
Ten królował przy stole na honorowym miejscu. Nie zwracał najmniejszej uwagi na wysiłki trzydziestu kobiet. Nie raczył nawet rzucić okiem na którąś z nich ani nastawić ucha na choćby urywek rozmowy; zajęty był grzebaniem w talerzu pełnym owoców morza.
Nigdy jeszcze nie widziałem tylu pięknych dziewcząt. Gładka skóra, świeże twarze, długie rzęsy, miękkie włosy, okrągłe, a mimo to smukłe kształty, delikatne nadgarstki i płynne, zręczne ruchy. Z uwagi na lato ubrane były w lekkie tkaniny: pożywiałem się otoczony obfitością nagich ramion, złocistych rąk, odsłoniętych pępków i biustów ledwo podtrzymywanych luźnymi materiami. W przeciwieństwie do mojego Dobroczyńcy przyglądałem się im uważnie, zwracając uwagę na każdy szczegół, próbowałem ściągnąć ich ciekawość, usiłowałem włączać się do pogaduszek.
Doświadczenie było okrutne. Miałem uczucie, że nagle stałem się niewidzialny i dotknięty niemotą: daremnie artykułowałem i wyrzucałem z siebie słowa, żadna ich nie słyszała; na próżno ustawiałem się na linii spojrzeń, żadna mnie nie widziała. Kiedy zasiadłem pośród nich, obawiałem się przez moment, żeby stan, w jaki mnie wprawiało tyle kobiet godnych pożądania, nie został zauważony i nie wywołał wybuchu wesołości.
Przy deserze byłem już zupełnie spokojny: na niemą i przezroczystą zjawę zwrócono by większą uwagę niż na mnie. Utwierdziło mnie to w mojej decyzji: nazajutrz wrócę do Palomba Sol i rzucę się ze skały.

 
Wesprzyj nas