W najnowszej, trzymającej w napięciu do ostatniej strony powieści Mario Vargas Llosa serwuje wykwintny koktajl tajemnic, namiętności i zemsty, gdzie miłość i zdrada noszą jedno imię.


Biznesmen Felicito Yanaque, zakochany do szaleństwa w uwodzicielskiej Mabel, podejmuje nierówną walkę z bezwzględnym szantażystą.

Don Rigoberto i ponętna Lukrecja całe dnie spędzają w łóżku, nie podejrzewając zagrożenia, jakim jest tajemniczy przyjaciel ich syna Fonsita.

Tymczasem w innej części Peru sędziwy Ismael Carrera płata swoim synom szatańskiego figla, planując perfidną zemstę.

Kto z nich okaże się dyskretnym bohaterem?

Noblista perfekcyjnie wodzi czytelnika za nos, snując intrygę, w której wszyscy są podejrzani. Ta mistrzowska powieść zachwyci miłośników „Szelmostw niegrzecznej dziewczynki” i „Pochwały macochy”.

Gdy w grę wchodzą zmysły, nikogo nie możesz być pewien

Mario Vargas Llosa urodził się w 1936 roku w Peru. Wielokrotnie zmieniał miejsca zamieszkania – Lima, Madryt, Paryż, Barcelona, Grecja, Londyn to tylko kilka adresów noblisty. Pisarz przekraczał też granicę plotki i skandalu – ożenił się z własną ciotką, jego książki wielokrotnie atakowano w rodzinnym kraju. W 1990 roku kandydował na prezydenta Peru – kiedy przegrał, autorytarny rząd chciał odebrać mu obywatelstwo.
Wiele wydarzeń z tak bogatego życiorysu zawarł w swoich książkach. Napisał kilkanaście powieści, które przetłumaczono na ponad trzydzieści języków. Zajmuje się też eseistyką, literaturą faktu, tworzy sztuki teatralne.
W 2010 roku otrzymał literacką nagrodę Nobla.

Mario Vargas Llosa
Dyskretny bohater
Tłumaczenie: Marzena Chrobak
Wydawnictwo Znak
Premiera: 3 listopada 2014

I

Felícito Yanaqué, właściciel Przedsiębiorstwa Transportowego Narihualá, wyszedł z domu tamtego poranka, jak każdego dnia od poniedziałku do soboty, punktualnie o wpół do ósmej, po odbyciu półgodzinnej sesji qi gong, wzięciu zimnego prysznica i przyrządzeniu sobie swojego ulubionego śniadania: kawy z kozim mlekiem i tostów z masłem i kilkoma kropelkami chancaca, syropu z trzciny cukrowej. Mieszkał w centrum Piury, a na ulicy Arequipa panowała już miejska wrzawa. Wysokie chodniki były pełne ludzi spieszących do biura lub na targ czy odprowadzających dzieci do szkoły. Pobożnisie zmierzały do katedry na mszę o ósmej. Uliczni sprzedawcy zachwalali donośnie swoje nugaty, lizaki, smażone plasterki zielonego banana, pierożki empanadas i inne smakołyki, a w rogu, w podcieniach kolonialnego gmachu, zasiadł już ślepy Lucindo z kubeczkiem na jałmużnę u stóp. Wszystko tak samo jak co dzień, od niepamiętnych czasów.
Z jednym wyjątkiem. Tego ranka ktoś przykleił do starych, drewnianych, obitych ćwiekami drzwi jego domu, na wysokości mosiężnej kołatki, niebieską kopertę, na której wyraźnie wypisano drukowanymi literami nazwisko adresata: DON FELÍCITO YANAQUÉ. O ile sięgał pamięcią, był to pierwszy raz, gdy ktoś zostawiał mu list w taki sposób, niby pismo z sądu czy mandat. Zwykle listonosz wsuwał korespondencję przez szparę w drzwiach. Oderwał kopertę, otworzył ją i przeczytał zawartość, poruszając ustami w miarę lektury:

Panie Yanaqué,
to, że Pańskiemu Przedsiębiorstwu Transportowemu Narihualá wiedzie się tak dobrze, napawa dumą Piurę i piurańczyków. Wiąże się to jednak także z pewnym ryzykiem, ponieważ każda firma odnosząca sukces jest narażona na grabież i wandalizm ze strony ludzi pełnych urazy, zawistnych i innych nicponi, których tu nie brakuje, o czym Pan bardzo dobrze wie. Ale proszę się nie martwić. Nasza organizacja zapewni Transportes Narihualá oraz Panu i Pańskiej szacownej rodzinie ochronę przed wszelkimi nieprzyjemnościami, niechęcią czy pogróżkami ze strony łajdaków. Nasze wynagrodzenie za tę pracę wyniesie 500 dolarów miesięcznie (jak Pan widzi, to drobnostka dla człowieka tak majętnego). Skontaktujemy się z Panem w stosownym czasie w sprawie warunków płatności.
Zbędne jest podkreślanie najwyższej dyskrecji, jaką powinien Pan zachować w odniesieniu do naszych ustaleń. Wszystko powinno pozostać między nami.
Niech Bóg Pana strzeże.

Zamiast podpisu pod listem widniał niezgrabny rysunek czegoś, co przypominało pajączka.

Don Felícito przeczytał list kilka razy. Był napisany chwiejnym pismem, z licznymi kleksami. Poczuł się zdziwiony i rozbawiony, czemu towarzyszyła niejasna świadomość, że chodzi o niewybredny dowcip. Zmiął kartkę i kopertę, zamierzając wrzucić je do kosza na śmieci na rogu ślepego Lucindo, lecz zmienił zamiar, rozprostował je i schował do kieszeni.
Kilka przecznic dzieliło jego dom przy ulicy Arequipa od biura przy alei Sánchez Cerro. Przebył tę odległość, nie ustalając planu pracy na dany dzień, jak to zwykle robił, lecz rozmyślając o liście z pajączkiem. Czy powinien wziąć go na poważnie? Zgłosić na policję? Szantażyści oznajmiali, że skontaktują się z nim w sprawie „warunków płatności”. Poczekać, aż to zrobią, zanim pójdzie na komisariat? Może to tylko żarcik jakiegoś nieroba, który chciał zepsuć mu dzień. Od jakiegoś czasu przestępczość w Piurze nasiliła się: włamania, napady, nawet porwania, zlecane, jak mówiono, przez rodziny białasów z El Chipe i Los Ejidos. Był zakłopotany i niezdecydowany, lecz pewny co najmniej jednego: pod żadnym pozorem i w żadnym wypadku nie da ani centava tym bandytom. Po raz kolejny, jak tyle już razy w życiu, Felícito przypomniał sobie słowa wypowiedziane przez ojca tuż przed śmiercią: „Nigdy nikomu nie pozwól się sponiewierać, synu. Ta rada to jedyny spadek, jaki ci zostawiam”. Nie zapomniał tych słów i nigdy nie pozwolił się sponiewierać. A z ponad pięcioma krzyżykami na karku był już za stary na to, żeby zmieniać nawyki. Pogrążony w myślach, zaledwie skinięciem głowy pozdrowił poetę Joaquína Ramosa i przyspieszył kroku; zazwyczaj przystawał, by zamienić kilka słów z tym niepoprawnym artystą cyganem, który z pewnością spędził noc w jakiejś knajpce i dopiero teraz wlókł się do domu, ze szklistymi oczami, nieodłącznym monoklem, ciągnąc na sznurku kózkę, którą nazywał swoją gazelą.
Gdy dotarł do biura Transportes Narihualá, już wyjechały, ściś­le według rozkładu, autobusy do Sullany, Talary i Tumbes, do ­Chulucanas i Morropón, do Catacaos, La Unión, Sechury i Bayó­var, wszystkie z przyzwoitą liczbą pasażerów, podobnie jak minibusy do Chiclayo i furgonetki do Paity. Kilka osób nadawało przesyłki lub sprawdzało godziny odjazdu popołudniowych autobusów i minibusów. Sekretarka Josefita, o szerokich biodrach, strzelająca oczami, wydekoltowana, położyła mu już na biurku listę spotkań i obowiązków, a także termos z kawą, którą będzie popijał przez całe przedpołudnie, aż do pory obiadu.
 – Co panu jest, szefie? – powitała go. – Skąd ta mina? Śniło się panu coś złego?
 – Drobne problemy – odrzekł, zdejmując płaszcz i marynarkę. Powiesił je na wieszaku i usiadł, lecz natychmiast zerwał się i ubrał, jakby przypomniał sobie o czymś bardzo pilnym. – Zaraz wracam – powiedział sekretarce w drodze do drzwi. – Idę na komisariat, muszę coś zgłosić.
 – Włamali się do pana? – otworzyła szeroko bystre, błyszczące oczy. – Teraz w Piurze dochodzi do tego codziennie.
 – Nie, nie, opowiem ci później.
Zdecydowanym krokiem ruszył w stronę komisariatu znajdującego się o kilka przecznic dalej, przy tej samej alei Sánchez Cerro. Było jeszcze wcześnie i nie doskwierał upał, lecz wiedział, że za niecałą godzinę ta ulica z niezliczonymi biurami podróży i przedsiębiorstwami transportowymi zacznie buchać żarem i że wróci do biura zlany potem. Miguel i Tiburcio, jego synowie, powtarzali mu wielokrotnie, że na szaleństwo zakrawa chodzenie w marynarce, kamizelce i kapeluszu w tym mieście, gdzie wszyscy, biedni czy bogaci, przez cały rok paradują w koszuli z podwiniętymi rękawami albo w guayaberze. Ale on nigdy nie rozstawał się z oficjalnym strojem, by zachować stateczny wygląd. Od czasu gdy otworzył Transportes Narihualá, dumę swego życia, zimą i latem nosił zawsze kapelusz, marynarkę, kamizelkę i krawat z miniaturowym węzłem. Był mężczyzną drobnym, chudziutkim, oszczędnym i pracowitym; w Yapaterze, gdzie się urodził, i w Chulucanas, gdzie uczęszczał do szkoły podstawowej, nigdy nie chodził w butach. Zaczął to robić dopiero wtedy, gdy ojciec przywiózł go do Piury. Miał teraz pięćdziesiąt pięć lat i zachował zdrowie, chęć do pracy i energię. Uważał, że dobrą kondycję fizyczną zawdzięcza porannym ćwiczeniom qi gong, których nauczył go przyjaciel, nieżyjący już właściciel sklepu spożywczego Lau. Był to jedyny sport, jaki uprawiał w życiu, nie licząc marszu, o ile można było nazywać sportem te ruchy jak na spowolnionym filmie, bardziej niż z wysiłkiem mięśni związane z umiejętnością specyficznego, mądrego oddychania. Dotarł do komisariatu zgrzany i wściekły. Żarcik czy nie, człowiek, który napisał ten list, naraził go na stratę poranka.
Wnętrze komisariatu było rozgrzane jak piec, a jako że wszystkie okna były zamknięte, tonęło w półmroku. Przy drzwiach stał wentylator, lecz nie działał. Żandarm siedzący przy okienku dla petentów, młodziutki gołowąs, zapytał, czym może mu służyć.
 – Chciałbym porozmawiać z pańskim szefem – powiedział Felícito, podając mu wizytówkę.
 – Pan komisarz wyjechał na urlop na kilka dni – wyjaśnił żandarm. – Jeśli pan zechce, może pan porozmawiać z sierżantem Litumą, który tu teraz dowodzi.
 – W takim razie porozmawiam z nim, dziękuję.
Musiał odczekać kwadrans, zanim sierżant raczył go przyjąć. Kiedy żandarm wprowadził go do maleńkiego pokoiku, Felícito miał chusteczkę mokrą od wycierania spoconego czoła. Sierżant nie wstał, żeby go powitać. Podał mu dłoń, pulchną i wilgotną, po czym wskazał na puste krzesło, które stało przed nim. Był korpulentny, z lekką nadwagą, miał nieduże oczy o miłym spojrzeniu i zalążek podwójnego podbródka, który gładził od czasu do czasu z czułością. Był ubrany w koszulę od munduru w kolorze khaki, rozpiętą, z plamami potu pod pachami. Na małym stoliku stał wentylator, ten, owszem, działał. Felícito z wdzięcznością powitał podmuch chłodnego powietrza, który musnął jego twarz.
 – W czym mogę panu pomóc, panie Yanaqué?
 – Właśnie znalazłem ten list. Przykleili go do drzwi mojego domu.
Sierżant Lituma założył okulary, które nadały mu wygląd biurokraty, i przeczytał list z uwagą, nie zmieniając spokojnego wyrazu twarzy.
 – No cóż, no cóż… – odezwał się po chwili, wykrzywiając usta w grymasie, którego znaczenia Felícito nie zdołał odszyfrować.
 – Takie są konsekwencje postępu, don.
Na widok skonsternowanej miny właściciela agencji przewozowej wyjaśnił, potrząsając trzymanym w ręku listem:
 – Kiedy Piura była biednym miastem, takie rzeczy się nie zdarzały. Komuż by wtedy przyszło do głowy, żeby żądać haraczu od przedsiębiorcy? Teraz skoro ludzie mają forsę, spryciarze ostrzą pazury i szukają łatwego zarobku. Wszystkiemu są winni Ekwadorczycy, proszę pana. Nie ufają swojemu rządowi, więc wywożą kapitał i inwestują go u nas. Napychają sobie kieszenie naszym kosztem. Kosztem piurańczyków.
 – To dla mnie żadna pociecha, panie sierżancie. Poza tym słuchając pańskich słów, można by odnieść wrażenie, że nie cieszy się pan z tego, że Piura miewa się dobrze.
 – Tego nie powiedziałem – przerwał niespiesznie sierżant. – Powiedziałem tylko, że wszystko w życiu ma swoją cenę. A cena postępu jest właśnie taka.
Jeszcze raz zamachał listem z rysunkiem pajączka, a Felícito Yanaqué pomyślał, że ta śniada i okrągła twarz kpi sobie z niego. W oczach sierżanta migotało żółtozielonkawe światełko takie jak u iguany. Z głębi komisariatu dobiegł tubalny okrzyk: „Najlepsze dupy Peru są tutaj, w Piurze! Podpisuję się pod tym, jego mać”. Sierżant uśmiechnął się i dotknął palcem skroni. Felícito, bardzo poważny, czuł się klaustrofobicznie. Ledwie mieścili się obaj między tymi przepierzeniami z desek, zabazgranymi kredą i długopisem, pełnymi ogłoszeń, przypomnień, zdjęć, wycinków z gazet. Pachniało tu potem i starością.
 – Skurwiel, który to napisał, zna się na ortografii – oświadczył sierżant, ponownie wymachując listem. – W każdym razie ja nie widzę tu błędów.
Felícito poczuł, że krew go zalewa.
 – Nie jestem zbyt dobry z gramatyki i nie sądzę, by ta kwestia miała wielkie znaczenie – powiedział cicho, tłumiąc gniew. – A co się teraz wydarzy, pańskim zdaniem?
 – Na razie nic – odparł sierżant niezbity z tropu. – Zanotuję pańskie dane, tak na wszelki wypadek. Być może wszystko zakończy się na tym liście. Ktoś ma coś do pana i chce pana wkurzyć. Ale być może to coś poważniejszego. Tu jest napisane, że skontaktują się z panem w sprawie pieniędzy. Jeśli tak się stanie, proszę przyjść do mnie i zobaczymy.
 – Pan najwyraźniej nie przywiązuje wagi do tej sprawy – zaprotestował Felícito.
 – Bo na razie jej nie ma – oznajmił sierżant, wzruszając ramionami. – To tylko kartka zmiętego papieru, panie Yanaqué. Być może głupi dowcip. Ale jeśli rzecz zrobi się poważna, policja wkroczy do akcji, zapewniam pana. No dobrze, bierzmy się do pracy.
Przez długą chwilę Felícito recytował swoje dane osobiste i zawodowe. Sierżant Lituma notował je w zeszycie o zielonej okładce skrawkiem ołówka, który zwilżał w ustach. Przedsiębiorca odpowiadał na pytania, które wydawały mu się zbędne, z rosnącym zniechęceniem. Przyjście na komisariat było stratą czasu. Ten gliniarz nic nie zrobi. Poza tym czyż nie mawiano, że policja jest najbardziej skorumpowaną instytucją publiczną? Nie można wykluczyć, że list podpisany rysunkiem pajączka wyszedł z tej cuchnącej nory. Kiedy Lituma oznajmił, że list musi zostać na komisariacie jako dowód, Felícito podskoczył.
 – Chciałbym najpierw zrobić jego kopię.
 – Nie mamy ksera – wyjaśnił sierżant, pokazując wzrokiem franciszkańskie wyposażenie lokalu. – Na ulicy jest wiele punktów, gdzie zrobią panu odbitkę. Proszę się pospieszyć. Czekam tu na pana.
Felícito wyszedł na aleję Sánchez Cerro i tuż obok Głównego Targu znalazł to, czego szukał. Musiał odczekać długą chwilę, aż kilku inżynierów wykona kopie stosu planów, po czym postanowił nie ryzykować dalszych pytań sierżanta i oddał kopię listu młodziutkiemu żandarmowi. Zamiast wrócić do biura, ruszył w stronę centrum, w tłok, klaksony, upał, megafony, taksówki motocyklowe, samochody i turkoczące wózki widłowe. Przeszedł na drugą stronę alei Grau, zanurzył się w cień tamaryndowców przy placu Broni, po czym, zwalczając pokusę zajścia na owocową cremoladę do El Chalán, ruszył w stronę starej dzielnicy rzeźniczej, osiedla swej młodości, nadrzecznej Ścierwiarni. Prosił Boga, żeby Adelaida była w swoim sklepiku. Rozmowa z nią dobrze mu zrobi. Podniesie go na duchu, a może nawet santera da mu jakąś dobrą radę. Upał zawładnął już światem, choć nie minęła jeszcze dziesiąta. Czuł, że ma wilgotne czoło i rozżarzoną sztabę na karku. Szedł szybko, stawiając krótkie, żwawe kroki, zderzając się z ludźmi tłoczącymi się na wąskich chodnikach o zapachu moczu i smażonego oleju. Jakieś radio grało na cały regulator salsę Merecumbé.
Felícito powiadał nieraz, i powtórzył to nawet kiedyś Gertrudis, swojej żonie, i swoim dzieciom, że Pan Bóg, by wynagrodzić mu wieloletni trud i poświęcenia, postawił na jego drodze dwie osoby, sklepikarza Laua i przepowiadającą przyszłość Adelaidę. Bez nich nigdy nie powiodłoby mu się w interesach, nie rozwinąłby swojego przedsiębiorstwa transportowego, nie założyłby szacownej rodziny i nie cieszyłby się niezawodnym zdrowiem. Nie był specjalnie towarzyski. Od czasu gdy biednego Laua wyprawił na tamten świat skręt kiszek, została mu tylko Adelaida. Na szczęście była u siebie, stała jak zwykle za ladą maleńkiego sklepiku z ziołami, świętymi, pasmanterią i innymi drobiazgami, oglądając zdjęcia w jakimś kolorowym czasopiśmie.
 – Dzień dobry, Adelaido – pozdrowił ją, wyciągając rękę.  – Przybij piątkę. Jak dobrze, że cię zastałem.
Była to Mulatka w trudnym do odgadnięcia wieku, niska, korpulentna, z dużym tyłkiem i obfitymi piersiami, chodząca boso po klepisku swego sklepiku, o długich lśniących włosach, rozpuszczonych i opadających na ramiona, tonąca w odwiecznej tunice czy habicie burego koloru, sięgającym po kostki. Miała ogromne oczy i spojrzenie, które zdawało się świdrować raczej, niż patrzeć, złagodzone wyrazem sympatii, który wzbudzał u ludzi zaufanie.
 – Skoro przychodzisz do mnie, to coś złego ci się przytrafiło albo ma się przytrafić – zaśmiała się, klepiąc go po plecach. – Jaki masz problem, Felícito?
Podał jej list.
 – Zostawili mi go na drzwiach dziś rano. Nie wiem, co robić. Zgłosiłem to na policję, ale myślę, że na darmo. Gliniarz, który ze mną rozmawiał, nie przejął się zbytnio.
Adelaida pomacała list i powąchała go, wciągając powietrze głęboko, jakby wdychała zapach perfum. Następnie podniosła go do ust, a Felícito odniósł wrażenie, że kosztuje skrawek papieru.
 – Przeczytaj mi go, Felícito – powiedziała, zwracając kartkę. – Już widzę, że to nie liścik miłosny, che guá.
Słuchała z wielką powagą, gdy przedsiębiorca czytał list. Kiedy skończył, zrobiła kpiącą minę i rozłożyła ręce:
 – I co ja mam ci powiedzieć, tatuśku?
 – Powiedz mi, czy to poważna sprawa, Adelaido. Czy mam się przejmować, czy nie? Czy to jest może jakiś głupi dowcip? Wyjaśnij mi, proszę.
Santera wybuchnęła śmiechem, który wstrząsnął całym jej korpulentnym ciałem ukrytym pod luźną tuniką w burym kolorze.
 – Nie jestem Panem Bogiem, żeby wiedzieć takie rzeczy – wykrzyknęła, wymachując rękami.
 – Nic ci nie mówi natchnienie, Adelaido? Przez dwadzieścia pięć lat naszej znajomości nigdy nie dałaś mi złej rady. Wszystkie mi się przydały. Nie wiem, czym byłoby moje życie bez ciebie, kumoszko. Nie mogłabyś raz jeszcze mi poradzić?
 – Nie, tatuśku, nie mogę – odrzekła Adelaida, udając zasmuconą. – Nie czuję żadnego natchnienia. Przykro mi, Felícito.
 – Trudno, cóż na to poradzimy? – westchnął przedsiębiorca, sięgając po portfel. – Jak się nie da, to się nie da.
 – Dlaczego chcesz mi dać pieniądze, skoro nie umiałam ci doradzić? – zaprotestowała Adelaida, ale włożyła do kieszeni banknot dwudziestosolowy, który Felícito wręczył jej po długich naleganiach.
 – Mogę usiąść tu na chwilę w cieniu? Wyczerpało mnie to zamieszanie, Adelaido.
 – Siadaj i odpoczywaj, tatuśku. Przyniosę ci kubek chłodniutkiej wody świeżo przepuszczonej przez kamień. Siądź sobie wygodnie, o tak.
Czekając, aż Adelaida wróci z zaplecza, Felícito przyglądał się pogrążonemu w półmroku sklepikowi: srebrzystym pajęczynom zwisającym ze stropu, wiekowym półkom z woreczkami pietruszki, rozmarynu, kolendry, mięty, skrzynkom z gwoździami, śrubami, ziarnami, pętelkami, guzikami, rycinom i obrazkom matek boskich, chrystusów, świętych i błogosławionych płci obojga, wyciętych z czasopism i gazet; przed niektórymi paliły się świeczki, na innych wisiały różańce, szkaplerze z napisem „Stój, kulo”, woskowe i papierowe kwiaty. To z powodu tych obrazków nazywano ją w Piurze santerą, ale przez całe ćwierćwiecze znajomości Adelaida nigdy nie wydała mu się szczególnie religijna. Nigdy na przykład nie widział jej na mszy. Mówiło się zresztą, że okoliczni proboszczowie uważają ją za wiedźmę. Tak za nią wołała czasem dzieciarnia na ulicy: „Wiedźma! Wiedźma!”. To nie była prawda, nie odprawiała czarów, tak jak energiczne Metyski z Catacaos i La Legua sprzedające napoje na zakochanie się, odkochanie się albo zły urok czy szamani z Huancabamby, którzy dotykali świnką morską ciała chorych albo nakazywali im kąpiel w lagunach Las Huaringas, a ci płacili im za uwolnienie od dolegliwości. Adelaida nawet nie była zawodową wróżbitką. Zajmowała się przepowiadaniem przyszłości bardzo rzadko, tylko dla przyjaciół i znajomych, nie biorąc od nich ani centava. Chociaż jeśli nalegali, dawała się przekonać i przyjmowała drobny upominek, który jej wręczali według uznania. Żona i dzieci Felícita (a także Mabel) wykpiwali jego ślepą wiarę w natchnienie i rady Adelaidy. A on nie tylko jej wierzył, ale też przywiązał się do niej. Martwiła go jej samotność i bieda. Nikt nie słyszał, żeby miała męża czy krewnych; zawsze widywano ją samą, ale sprawiała wrażenie zadowolonej ze swego pustelniczego życia.
Po raz pierwszy ujrzał ją ćwierć wieku temu, kiedy pracował jako kierowca ciężarówek kursujących między prowincjami i nie miał jeszcze własnej firmy, choć marzył już o tym dniami i no­cami. Spotkanie odbyło się na pięćdziesiątym kilometrze Panamericany, w jednym z owych skupisk sklepików i barów, gdzie kierowcy ciężarówek, autobusów i minibusów zatrzymują się zawsze na rosołek z kury, kawę, zupkę mięsną i kanapkę, zanim ruszą w długą, męczącą trasę przez pustynię Olmos, rozpalony piach i kamienie, ani jednej wioski, ani jednej stacji benzynowej czy warsztatu samochodowego w razie wypadku. Adelaida, która już wtedy nosiła ową burą koszulę, jedyne ubranie, w jakim ją widywano, prowadziła jeden z punktów z suszonym mięsem i zimnymi napojami. Felícito nadjechał ciężarówką Casa Romero wypełnioną po sam dach belami bawełny, zmierzając do Trujillo. Był sam, jego pomocnik wycofał się w ostatnim momencie, ponieważ w szpitalu powiedziano mu, że stan jego matki bardzo się pogorszył i że może w każdej ­chwili umrzeć. Jadł tamala, siedząc na ławeczce przed jej straganem, a w pewnym momencie zauważył, że kobieta wpatruje się w niego tymi swoimi głębokimi i świdrującymi ślepiami. Co ją ugryzło, che guá? Wyraz jej twarzy uległ zmianie. Wyglądała na przerażoną.
 – Co pani jest, doño Adelaido? Dlaczego tak mi się pani przygląda?
Nie odpowiedziała. Wbijała w niego wielkie, głębokie, ciemne oczy, grymas wstrętu lub przerażenia sprawił, że jej policzki zapad­ły się, a czoło pobruździły zmarszczki.
 – Źle się pani czuje? – nalegał Felícito zaniepokojony.
 – Niech pan lepiej nie wsiada do tej ciężarówki – odezwała się w końcu ochrypłym głosem, jakby dokonując wielkiego wysiłku, by zapanować nad językiem i gardłem. Ręką wskazywała czerwoną ciężarówkę, którą Felícito zaparkował na skraju drogi.
 – Mam nie wsiadać do mojej ciężarówki? – powtórzył zbity z tropu. – A czemuż to, jeśli można wiedzieć?
Adelaida oderwała od niego wzrok, by rozejrzeć się dokoła jakby w obawie, że inni kierowcy, klienci albo właściciele sklepików i barów mogą ją usłyszeć.
 – Mam natchnienie – powiedziała, zniżając głos, wciąż ze zmienionym wyrazem twarzy. – Nie umiem tego wyjaśnić. Niech mi pan po prostu uwierzy, błagam. Lepiej niech pan nie wsiada do tej ciężarówki.
 – Dziękuję za radę, señora, jestem pewien, że daje mi ją pani w dobrej wierze. Ale ja muszę zarabiać na życie. Jestem kierowcą, żyję z siedzenia za kółkiem, doño Adelaido. Jak inaczej mam wyżywić żonę i moich dwóch synków?
 – Niech więc chociaż będzie pan bardzo ostrożny – poprosiła, spuszczając wzrok. – Proszę nie lekceważyć tego, co mówię.
 – Tak zrobię, señora. Obiecuję, że będę ostrożny. Zawsze jestem.
Półtorej godziny później na zakręcie nieutwardzonej drogi z wielkiego tumanu szarożółtawego kurzu wyłonił się autobus linii Cruz de Chalpón, który wjechał na jego pas i wbił się w jego ciężarówkę, czemu towarzyszył ogłuszający huk giętej blachy, zgrzyt hamulców, krzyki i pisk opon. Felícito miał dobry refleks i zdążył skręcić na pobocze, tak że autobus uderzył w naczepę z ładunkiem, co uratowało mu życie. Zanim jednak zrosły mu się kręgi, bark i prawa noga, spędził długi czas unieruchomiony pod warstwą gipsu, która oprócz bólu powodowała jeszcze swędzenie doprowadzające go do szaleństwa. Kiedy wreszcie mógł zasiąść za kierownicą, pojechał na kilometr pięćdziesiąty. Señora Adelaida rozpoznała go natychmiast.
 – O, cieszę się, żeś się pan już wykaraskał – przywitała go. – Tamalito i napój jak zwykle?
 – Zaklinam na wszystko, co pani najbardziej kocha, niechże mi pani powie, skąd wiedziała, że wjedzie we mnie tamten autobus Cruz de Chalpón! Myślę o tym przez cały czas. Jest pani wiedźmą, świętą czy kimś innym?
Zobaczył, że kobieta blednie i nie wie, co zrobić z rękami. Spuściła głowę zakłopotana.
 – Ja nic o tym nie wiedziałam – wymamrotała, nie patrząc na niego, głosem osoby oskarżonej o coś bardzo poważnego. – Miałam natchnienie, to wszystko. Czasem tak mi się zdarza, nigdy nie wiem dlaczego. Nie staram się o to, che guá. Przysięgam panu. To przekleństwo, które na mnie spadło. Mnie się nie podoba, że święty Bóg taką mnie stworzył. Modlę się do niego co dzień, żeby zdjął ze mnie tę moc, którą mnie obdarzył, bo to wielki ciężar. Coś strasznego, uwierz mi pan. Przez to czuję się winna tych wszystkich złych rzeczy, co się ludziom przydarzają.
 – Ale co pani zobaczyła, señora? Dlaczego tamtego dnia powiedziała mi pani, żebym lepiej nie wsiadał do ciężarówki?
 – Nic nie zobaczyłam, nigdy nie widzę rzeczy, co się mają zdarzyć. Przecież mówię panu. Ja tylko miałam natchnienie. Że jak pan wsiądzie do ciężarówki, może się panu stać coś złego. Nie wiedziałam co. Nigdy nie wiem, co się stanie. Wiem tylko, że pewnych rzeczy lepiej nie robić, bo wyniknie z tego coś złego. To co, zje pan tamalito i wypije inca kolę?
Zaprzyjaźnili się wkrótce i szybko zaczęli zwracać się do siebie per „ty”. Kiedy señora Adelaida porzuciła interes przy kilometrze pięćdziesiątym i otworzyła sklepik z ziołami, pasmanterią, drobiazgami i obrazkami religijnymi w okolicy dawnej rzeźni, Felícito zaglądał tam co najmniej raz w tygodniu, żeby przywitać się z nią i pogawędzić. Prawie zawsze przynosił jej jakiś drobny upominek, słodycze, ciasto, sandały, a przy pożegnaniu wsuwał banknot w te jej twarde, pokryte odciskami ręce mężczyzny. Wszystkie ważne decyzje, które podjął w ciągu owych dwudziestu z okładem lat, konsultował właśnie z nią, zwłaszcza od czasu gdy założył Transportes Narihualá: w sprawie pożyczek, które zaciągął, lokali, które wynajmował, kierowców, mechaników i pracowników biurowych, których zatrudniał albo zwalniał. Adelaida najczęściej kwitowała śmiechem te prośby o poradę. „A cóż ja mogę o tym wiedzieć, Felícito, che guá. Jakże mam ci powiedzieć, czy lepszy będzie chevrolet, czy ford, cóż ja wiem o markach samochodów, skorom nigdy nie miała i nie będę mieć żadnego”. Ale od czasu do czasu, choć nie wiedziała, o co chodzi, przychodziło do niej natchnienie i dawała mu radę: „Tak, wejdź w to, Felícito, powiedzie ci się, tak mi się wydaje”. Albo: „Nie, Felícito, nie powinieneś, nie wiem dlaczego, ale coś mi śmierdzi ten interes”. Słowa santery były dla przedsiębiorcy prawdą objawioną i wypełniał je co do joty, nawet jeśli wydawały się niezrozumiałe albo absurdalne.
 – Przysnąłeś sobie, tatuśku – usłyszał jej głos.
Rzeczywiście, zdrzemnęło mu się po wypiciu kubka chłodnej wody przyniesionej przez Adelaidę. Jak długo kołysał się w tym twardym fotelu bujanym, od którego chwycił go skurcz w pośladku? Spojrzał na zegarek. W porządku, tylko parę minutek.
 – To przez to napięcie i poranne zamieszanie – powiedział, wstając. – Do widzenia, Adelaido. Jaki spokój panuje w twoim ­sklepiku. Zawsze dobrze mi robią te odwiedziny, nawet jeśli nie przychodzi ci natchnienie.
A w tym samym momencie gdy wymówił magiczne słowo „natchnienie”, którym Adelaida określała swe tajemnicze zdolności przewidywania rzeczy dobrych lub złych, jakie miały się przydarzyć, Felícito spostrzegł, że wyraz twarzy santery nie jest już taki jak wówczas, gdy rozmawiała z nim, wysłuchała treści listu i zapewniła, że nie ma żadnego przeczucia. Była teraz bardzo poważna, marszczyła brwi i przygryzała paznokieć. Sprawiała wrażenie, jakby starała się powściągnąć nagły smutek lub lęk. Wpatrywała się w niego wielkimi oczyskami. Felícito poczuł, że serce bije mu szybciej.
 – Co ci jest, Adelaido? – zapytał z niepokojem. – Nie mów mi, że teraz właśnie…
Stwardniała dłoń kobiety ujęła go za ramię i wpiła w nie palce.
 – Daj im to, czego chcą, Felícito – szepnęła. – Lepiej daj im to, czego chcą.
 – Mam dawać pięćset dolarów miesięcznie tym szantażystom, żeby nie zrobili mi krzywdy? – oburzył się przedsiębiorca. – To ci podpowiada natchnienie, Adelaido?
Santera puściła jego ramię i poklepała go pieszczotliwie po plecach.
 – Wiem, że to źle i że to fura pieniędzy – przyznała. – Ale w gruncie rzeczy czy pieniądze są takie ważne? Ważniejsze są twoje zdrowie, twój spokój, twoja rodzina, twoja kochaneczka z Kastylii. No cóż. Widzę, że nie podoba ci się to, co mówię. Mnie też się nie podoba, jesteś dobrym przyjacielem, tatuśku. A poza tym może się mylę i daję ci złą radę. Nie musisz mi wierzyć, Felícito.
 – Nie chodzi o forsę, Adelaido – powiedział stanowczo. – Człowiek nie powinien dać się nikomu sponiewierać. Chodzi tylko o to, kumoszko.

 
Wesprzyj nas