Jedna zapomniała o wszystkim, druga wolałaby nie pamiętać. Nowa powieść Anny Fryczkowskiej – o zemście i miłości.


Dwie kobiety i wakacyjny kurort w środku zimy. Wandę, trzydziestoletnią wdowę, przywiodła do Brzegów chęć zemsty na kobiecie, która zrujnowała jej życie.

Dwudziestolatka Marianna nie zdaje sobie sprawy, jaką rolę w tym odegrała – straciła pamięć po tragicznym wypadku i przechodzi tutaj rekonwalescencję pod bacznym okiem narzeczonego.

Konfrontacja kobiet, po ich życiowych zawirowaniach, jest zaskakująca i dla nich samych, i dla czytelnika.
Miłość i żałoba, zbrodnia i kara, ucieczka przed przeszłością i szukanie tożsamości.
Mroczna, o silnym ładunku emocji powieść, z suspensem godnym samego Hitchcocka.

Każda książka Anny Fryczkowskiej to dla mnie nowa czytelnicza przygoda i nowe zaskoczenie. Po znakomitej czarnej komedii Starsza pani wnika stworzyła rasowy thriller psychologiczny. Cierpiąca na zanik pamięci Marianna odkrywa nie tylko, kto zabił i dlaczego, musi też odkryć własną tożsamość. Powieści Kurort Amnezja nie da się zapomnieć.
Marta Mizuro, „Zwierciadło”

Śmierć i niezgoda. Śmierć i rozpamiętywanie. Śmierć i pamiętanie. Śmierć i próba zrozumienia. Z bohaterkami tej powieści pokonujemy kolejne etapy oswojenia straty. Wątek kryminalny w tej historii idealnie wybrzmiewa z jej ludzkim wymiarem i mądrością. Można? Trzeba koniecznie. Polecam.
Beata Kęczkowska, „Wysokie Obcasy Extra”

Anna Fryczkowska – pisarka, scenarzystka. Studiowała filologię włoską i mieszkała jakiś czas we Włoszech. Pracowała jako tłumaczka, pomagając Włochom robić interesy w naszym kraju; jako dziennikarka – zbierając materiały do reportaży – kilkakrotnie zjeździła całą Polskę. Studiuje gender na Uniwersytecie Warszawskim; tworzy scenariusze do seriali. Interesuje się medycyną, często czyta o śmierci, dużo pisze o kobiecym ciele. Nad morze jeździ tylko zimą. “Kurort Amnezja” jest jej szóstą powieścią.

Anna Fryczkowska
Kurort Amnezja
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 6 listopada 2014


Muszę uchwycić się na papierze, bo nigdzie indziej
nie jestem możliwy.

Martin Walser

Teraz wszędzie, na ulicy, w kawiarni, nieuchronnie
widzę ludzi w stanie przedśmiertnym, to znaczy
w ścisłym sensie jako śmiertelników. – I z nie mniejszą
oczywistością widzę ich jako niezdających sobie
z tego sprawy.

Roland Barthes, Dziennik żałobny

Rozdział 1

Miasteczko było paskudne, typowa nadmorska dziura ożywała od maja do września, w pozostałych miesiącach przypominała trupa z plamami opadowymi w postaci zagrzybionych tynków. Sterty brudnego śniegu urozmaicały okolicę jak poczerniałe, nabrzmiałe wrzody. Wszystko działało na jedną dziesiątą gwizdka. Z barów otwarta tylko mordownia, pod którą kiwały się niedobitki wymiętych mieszkańców.
Ze sklepów – spożywcze, mydła i powidła oraz składziki z odzieżą na wagę, do nich przemykały skulone kobiety, wiedzione nadzieją, że trafią na coś, co przynajmniej trochę odmieni ich życie. Plaża, jeszcze brudna po sylwestrze, straszyła resztkami petard, które zalegały tam od dwóch miesięcy.
Tylko psich kup nie było, bo miejscowe psy zamiast na plaży ujadały przy obejściach, żeby zasłużyć na chochlę kartofli ze smalcem. Psie kupy na plaży miały pojawić się dopiero, gdy zjadą letnicy. Tak przynajmniej twierdziła gospodyni, zaskoczona, że poza sezonem ktokolwiek chce tu przebywać dobrowolnie. Z wahaniem pokazała Wandzie pomalowany na różowo pokoik. Pachniało w nim kurzem i płynem do płukania tkanin, który wonnym piętnem odcisnął się w pościeli z kory w psychodeliczne desenie.
Walizka ważyła tyle, że Wanda ledwie wtaszczyła ją po schodach.
– Na długo pani przyjechała? – dopytywała się gospodyni.
– Jeszcze nie wiem.
– A ktoś do pani dojedzie? Mąż na przykład?
Wanda spojrzała na nią ponuro.
– Bo nie wiem, jaki pokój dawać – dodała pospiesznie gospodyni. – Z łóżkiem pojedynczym czy z kanapą rozkładaną.
– Łóżko wystarczy.
– Łazienka ogólna w korytarzu. Ale i tak cała będzie tylko dla pani, przecież nie ma żadnych gości. Spłuczki za mocno proszę nie naciskać, bo potem cieknie.
Wanda podeszła do okna. Odgarnęła firanki i popatrzyła na drugą stronę ulicy. Stał tam. Pensjonat Laguna. Swoją drogą trzeba być kretynem, żeby tak nazwać pensjonat nad Bałtykiem, gdzie żadnej laguny nie ma i nigdy nie było.
– Telewizor jest. Pilot działa, trzeba dobrze guzik przycisnąć. Kuchnia do użytku w korytarzu, gotować wolno, smażyć tylko jajka, żadnych ryb, sama pani rozumie.
Nie rozumiała. Ale co ją obchodziły ryby.
– Spożywczy pięćset metrów stąd. Morze niewiele dalej. Jak pani chce, domowy obiad mogę sprzedać. Za – szybko szacowała wygląd Wandy – za dwadzieścia pięć złotych. No, za dwadzieścia dwa, jak dla pani.
Wanda milczała.
– Dwadzieścia? – z nadzieją próbowała gospodyni.
Poprawiła krzywo zawieszoną reprodukcję wyciętą z kalendarza, wygładziła bieżnik na stoliku, strzepnęła firanki, popatrując na Wandę, jakby ciągle nie mogła zrozumieć, co ona tu robi. W tym paskudnym pokoju w środku paskudnego miasteczka w najpaskudniejszej porze roku, gdy morze miarowo sapie w twarz lodowatym oddechem. Wanda jednak nie zamierzała nic tłumaczyć. Zdjęła buty, położyła się na kołdrze i podłożyła sobie wałek pod stopy. Przymknęła oczy. Dopiero po dłuższej chwili usłyszała stuknięcie zamykanych drzwi.
Wiedziała, że przyjazd do Brzegów o tej porze roku nie jest normalny. Ale od dwóch miesięcy w życiu Wandy nic nie było normalne. Właściwie trudno nazywać to życiem. Może raczej trwaniem, byle do wieczora, na jednej pastylce, a potem do rana, na drugiej. Pierwsza miała wycinać najgwałtowniejsze emocje. Jeśli te, które zostawały, były mniej gwałtowne, Wanda nie chciała wiedzieć, jakie zostały wycięte. Druga pastylka miała przepędzać niepokój i sprowadzać senne otępienie. Na ogół sobie radziła, przegrywała dopiero o świcie, który w lutym niczym nie różnił się od nocy. Na szczęście o świcie mogła już się ratować pastylką na emocje. I tak od łyknięcia do łyknięcia, akurat tyle przyszłości Wanda ogarniała myślą.
Co do przeszłości – zostawiła ją za sobą, niemal w całości zapakowaną w pudełka. Od tego najważniejszego, czyli urny z prochami opatrzonej napisem Paweł Bazydło, żył lat 40, zmarł 23 grudnia 2013, po kartony opisane żałosnymi metkami, które zbyt lapidarnie podsumowywały jego życie: Papiery z biurka. Płyty i słuchawki. Rzeczy z szuflady. Dokumenty, dyplomy. Gdzieś w połowie pakowania osłabła, czynność traciła sens, nie miała siły składać całego życia męża w papierowe trumienki, które ustawiała w stosach żałobnych, jedną na drugiej. Reszta rzeczy została więc tam, gdzie trwała za życia Pawła, w koszu w łazience jego brudna bielizna, w szafce w kuchni jego kubek z lemurem, w szufladzie nocnego stolika notesy z zapiskami, które prowadził co wieczór; siedząc u boku Wandy w łóżku, notował skrupulatnie dni, jakby wiedział, że musi je szybko przyszpilić. Gapiła się w te zapiski po jego śmierci jak głupia, usiłując zrozumieć, dlaczego to wszystko się stało, ale rozczytywała tylko pojedyncze litery, stawiał zbyt niewyraźne znaczki, jakby nie nadążał z notowaniem.
O nie, nie pozwoli napływać do oczu pieprzonym łzom, nie podda się wciskającej ją w tapczan fali rozpaczy. Niepotrzebnie zaczynała, powinna znowu zamknąć całą przeszłość w pudełku, skąd pozwoli wyjść tylko jednej emocji: wściekłości. Wściekłość wypełniała ją tak dokładnie, że niewiele zostawało miejsca na coś więcej.
Nie chciała pamiętać niczego. Ani wypadku. Ani identyfikacji ciała. Ani godzin, gdy kiwała się na łóżku, kręcąc głową, że to przecież niemożliwe. Ciężar przywalał przeponę na samą myśl o tamtym czasie, oddech się skracał. Ale przecież teraz znajdowała się o dwa miesiące dalej. Tymczasem wyobraźnia pod rękę z pamięcią raz na jakiś czas robiły pokaz slajdów, którego nie udawało się nijak przerwać. Obrazy. Czasem razem z dźwiękami i zapachami. Przesadzasz. Musisz się trzymać, musisz być dzielna, tłumaczyła teściowa, która przyjechała do niej na drugi dzień po wszystkim. Po początku niczego. Przypadkiem była to Wigilia, o czym żadna z nich nie chciała wiedzieć, żadna nie chciała pamiętać. Teściowa faktycznie się trzymała, uciekła w pracę, odkurzała, gotowała zupy, piekła ciasta na pociechę, tragicznie nieadekwatną do rozmiaru straty. Siadała przy Wandzie, schowanej w łóżku, gładziła ją po głowie i płakały obie, ale nawet gdy robiły to razem, nic a nic nie było lżej. I już się nie zapowiadało, żeby kiedykolwiek lżej być miało.
Cholerne upierdliwe wspomnienia. Dziś, jak niechciany refren, przyczepiła się do niej scena, gdy wybierała Pawłowi ciuchy do trumny. Otworzyła jego część szafy, gdzie wszystko jeszcze wyglądało jak tego dnia, gdy po raz ostatni wychodził z domu. Garnitur? Przecież prawie nigdy go nie nosił. Wybrała więc hipsterską koszulkę w kratę, którą razem kupili parę tygodni wcześniej w centrum handlowym. Wanda zawahała się: koszula miała krótkie rękawy, a przecież było ciągle zimno. Co za bzdura, zbeształa samą siebie, komu ma być zimno. Potem spodnie, rzucił je na pralkę w wigilię swojej śmierci, trochę noszone, ale czyste. Bokserki, często go w nich widywała, gdy szedł z wanny do łóżka. Skarpetki – chwilę jej zajęło znalezienie dwóch takich samych, on nigdy nie przywiązywał do tego wagi. Przykładała kolejne ubrania do nosa, jego zapach trwał dłużej niż on sam. Znalazła brudną parę skarpetek wciśniętą gdzieś pod sterty czystych. Nie była pewna, czy powinna je uprać, chociaż tyle z niego. Buty… Kupowali je razem, tydzień przed jego śmiercią, bo przedostatnie znosił tak, że prawie spadały mu ze stóp. Jaki w tym sens? Kupować buty, żeby po paru dniach spalić je w temperaturze tysiąca stopni Celsjusza? Jaki sens dbać o ciało, karmić je, kształcić, pieścić, żeby wszystko miało się skończyć przedwczesną przemianą w kupkę popiołu?
Z osiemdziesięciu kilogramów zostaną niecałe cztery.
W tym będzie nie tylko on, ale i ubrania, które właśnie wybierała, oraz trumna – z absurdalną atłasową wyściółką w kolorze złamanej bieli, z gwoździami i krzyżem. Gwoździe i co grubsze kości po kremacji trafią do specjalnego młynka, gdzie zostaną zmielone w schludny popiół. Prawdopodobnie tego młynka się nie myło między kolejnymi akcjami, niewykluczone więc, że w porcji proszku znajdą się również cząsteczki poprzednich gości krematorium. Bywały dni, kiedy obsesyjnie zastanawiała się, jaki odgłos towarzyszył temu mieleniu, dziś na szczęście ten slajd przemknął bezszelestnie.
Żałowała czasem, że kazała spalić ciało Pawła.
Na początku nie mogła znieść myśli, że jej mąż będzie gnił, puchł, bąblował w trumnie, stanie się żerowiskiem dla trupich robaków. Bała się, że stojąc nad jego grobem, nie uwolni się od rozmyślań, jak daleko jej ukochany odszedł od człowieczeństwa, jak bardzo przypomina postać z Walking Dead. Ale teraz żałowała.
Sama się pozbawiła takiej opcji, że rozora grób pazurami i wtuli się w coś, do czego przytulała się przez tyle lat, jakkolwiek inaczej mogłoby po takim czasie wyglądać. Pachnieć. Może dlatego nie lubiła chodzić na cmentarz, wolała trwać w łóżku, wciąż jeszcze nie zmieniła pościeli po Pawle. Wysiadywać przy szafie, gdzie przechowywała pudła z jego rzeczami. Paliła przy nich co dzień świeczkę, wpatrywała się w płomień i zastanawiała, co zrobi Mariannie Żuczek. Nie była zatem typową wdową, jak się przekonała na grupie wsparcia dla wdów, którą odwiedziła raptem raz, kółko popłakujących bab w czerni, dzień w dzień na cmentarzu. Nie, nie mogły zastąpić ani przyjaciółek, ani tym bardziej Pawła. Po jednym spotkaniu z tamtymi miała dość.
Generalnie wszystkiego miała dość. I ulic, którymi jeszcze dwa miesiące wcześniej chodzili razem, i sąsiadów, przyglądających się, czy przykładnie nosi żałobę, i mieszkania, wypchanego wspomnieniami. Zostawiła za drzwiami zamkniętymi na dwa zamki ściany, które go pamiętały, jego poduszkę, jego brudne koszulki w koszu w łazience, łóżko, w którym śnił, sedes, na którym siadywał, telefon, który grzał się jego ciepłem w kieszeni spodni.
Zostawiła też pracę w rejestracji przychodni stomatologicznej. Kiedyś nawet lubiła to zajęcie, czuła, że pomaga ludziom. Choć niewielu doceniało jej pracę, wiedziała, że jest niezbędna; niewielki, podstawowy sensik codzienności. Wraz z innymi sensami i ten uległ dezintegracji, na szczęście (Jakie szczęście?! To słowo nie pasowało teraz zupełnie do niczego) psychiatra nie żałował wystawianych co miesiąc zwolnień na depresję, sięgał po bloczek, gdy zobaczył Wandę w drzwiach gabinetu. Na zwolnieniach mogła egzystować przez sześć miesięcy, dopiero wtedy miała podjąć jakąś decyzję, co uporczywie tłumaczył jej psychiatra, ale go nie słuchała.
Sześć miesięcy? A czy da radę przeżyć najbliższych sześć godzin?
Pogrzeb, odziany na ciemno tłum, który ledwie widziała przez łzy, prośba o nieskładanie kondolencji, cuchnący naftaliną uścisk brązowego futra teściowej, pełen współczucia szept spod czarnego beretu:
– Kochana, pamiętaj, że ja zawsze jestem. Za tobą. Z tobą. Musimy trzymać się razem. Może błądził, ale cię kochał, wiem o tym.
Nie skojarzyła wtedy, co znaczy, że błądził; ludzie różne bzdury mówią na pogrzebach, jeszcze gorsze niż na ślubach.
A potem stypa. Mieszkanie puste bez Pawła, ale pełne przyjaciółek, koleżanek, przytulały ją, przykrywały kocem, dolewały wina, głaskały po dłoni, wręczały talerzyk z czymś bardzo słodkim. Ściskała go mocno, choć przecież nie mogła jeść, jednak przejawy troski krzepiły, i to mocno. Nie jestem sama, nie jestem, powtarzała sobie i patrzyła na życzliwe twarze. A tamte: młoda jesteś, jeszcze kogoś sobie znajdziesz, mężczyznę, który na ciebie zasługuje.
I gdy tak szukała ratunku w dookolnym ciepełku, nagle do niej dotarło.
– Zasługuje? – zdziwiła się. – A Paweł nie zasługiwał?
Nagła cisza, spojrzenia, jakieś znaczące stuknięcie w bok łokciem. Któraś jednak się wygadała.
– A zasługiwał? Przecież nie był ci wierny.
I nagle się okazało, że o jego niewierności wiedziały wszystkie, choć przecież żadna nie odważyła jej się o tym powiedzieć, gdy jeszcze żył. Żadna. To ma być przyjaźń? Koc, wino i ciasto z kremem, zgoda; ale zdrada? Chroniły jego czy chroniły ją? Raczej siebie, żadna przecież nie chciała niepokoić Wandy złą wiadomością, liczyły, że samo się rozwiąże, Paweł zmądrzeje, zostawi tamtą i wróci do prawowitej żony. Przecież ukrywał romans, co znaczyło, że planuje powrót. Tłumaczyły, jedna przez drugą, zgodne, jednomyślne. Nie chciała dłużej słuchać, wyszła do sypialni, wtuliła twarz w poduszkę zdrajcy, wyjąkała, że chce być sama, przytuliły, otuliły i poszły, by zacząć do niej wkrótce wydzwaniać, co czyniły zresztą (rzadziej może) do dzisiaj, ale nie odbierała.
Zdrajczynie. On zdrajca, one zdrajczynie i nawet teściowa też, bo Wanda wreszcie zrozumiała, co miały znaczyć słowa wypowiedziane na pogrzebie. I łzy, pachnące naftaliną fałszywe łzy. Teraz do niej dotarło, przypominała sobie wszystkie oznaki i niesprecyzowane przeczucia, to musiało trwać przynajmniej od pół roku, czego ostatecznym potwierdzeniem okazały się dopiero esemesy z jego komórki, gdy wreszcie dostała ją z powrotem od policji. Nie zostało ich wiele, jednak były.
Myślałam dziś o tobie.
Trzy dni bez ciebie. Będziesz dzisiaj?
Śniła mi się nasza środa.
To mogło nic nie znaczyć, oszukiwała się, ale każda kolejna wiadomość utwierdzała ją w przekonaniu, że jednak znaczyło.
Będziesz? Czekam pod kołdrą.
Odkładała komórkę, i choć bolało ją każde słowo tych esemesów, znów do nich wracała, by się upewnić, że się myliła. Ale się nie myliła. Sypiał z tamtą. Kochał tamtą? Tego nie umiała wyczytać ze słów męża.
Wiedziała, że już nigdy nie wróci do mieszkania pachnącego Pawłem. Tam nie było żadnych odpowiedzi, musiała je znaleźć tutaj. Na przykład udając dziwaczkę, która przyjechała na przednówku do nadmorskiego miasteczka i koniecznie chciała wynająć pokój z oknami wychodzącymi na ulicę. Zgasiła światło, usiadła przy parapecie i wpatrzyła się w pierwsze piętro pensjonatu Laguna, rozmyślając, co powie tej kobiecie, gdy wreszcie będzie miała okazję spojrzeć jej w oczy.

Rozdział 2
23 lutego

Terkot. To budzik. Otwieram oczy. Ciemność. Gdzie jestem? Kim jestem? Oddech przyspiesza, brzuch boli. Zaraz zaczną drżeć ręce. Wysuwam prawą, żeby włączyć lampkę, i sprawdzam godzinę. Szósta piętnaście. Z lewej ściana oklejona zmywalną tapetą w kwiatki. Nade mną sufit z zaciekiem w kształcie foki. Z prawej stolik, na nim budzik, lampka i dyktafon. Pamiętam, że powinnam wcisnąć guzik.
„Nazywam się Marianna Żuczek. Mam dwadzieścia trzy lata. Moi rodzice to Juliusz i Hanna. Nie żyją. Jestem zaręczona ze wspaniałym mężczyzną, Markiem Bryńskim. Ślub odbędzie się we wrześniu. Prawdopodobnie we wrześniu. Teraz odpoczywam, dochodzę do siebie po wypadku samochodowym. Mieszkam u ciotek mojego narzeczonego i pomagam im w prowadzeniu pensjonatu. Spojrzę na kalendarz. Jeśli dziś jest sobota, o czternastej pojawi się Marek”.
Patrzę w lewo, na kalendarz. Wszystkie soboty otoczone są czerwonymi kółeczkami. Ale ramka na plastikowym pasku twierdzi, że dzisiaj dopiero piątek.
Marek Bryński jest przystojny. Pachnie z odległości dwóch metrów wodą kolońską. A ja czuję się przy nim, jakbym występowała w telenoweli: ten pan gra twojego narzeczonego, a ty grasz jego narzeczoną. Uśmiechasz się więc i mówisz: Miło cię widzieć. Śpicie nawet obok siebie, żebyś mogła się do niego przyzwyczajać. To też jak w serialu: leżycie obok siebie, budzicie się obok rano, i wiesz, że seksu nie było.
Właśnie tak jest u nas. Marek przytula mnie delikatnie i czeka, aż sobie przypomnę, że go kocham. A ja wiem, że powinnam szybko to sobie przypomnieć, bo takich przystojnych, pachnących, bogatych nie ma wielu. Tak mi przynajmniej mówią Ciotki. Jest tylko jeden kłopot. Miłość. Co to jest? Nie pamiętam.
Nie pamiętam Marka, matki ani ojca. Nie pamiętam, że ich kochałam ani jak się kocha. Seriale, które przywozi na płytach i każe mi oglądać Marek, dość dokładnie opowiadają o miłości. Spojrzenia, rozmowa, pocałunki, seks, ślub, kłótnie, dzieci, problemy, rozwód, seks, rozmowa, pocałunki. Uczę się tego jak tabliczki mnożenia. Z tym że tabliczka idzie mi nieco lepiej.
Marek pyta, co czuję. Całkiem dużo. Głód, senność, ból. I irytację. Irytuję się, że nie mogę sobie nic przypomnieć. Nic. A przecież wiem, że wspomnienia są we mnie. Kryją się gdzieś w środku, tuż przy krawędzi ciemności. Czasem dają o sobie znać łzami napływającymi do oczu, gdy do mojego nosa dojdzie woń spalin z diesla, albo odruchowym marszczeniem czoła, kiedy poczuję aromat kawy rozpuszczalnej.
Czasem wracają jakieś obrazy, co do których nie zawsze jestem pewna: widziałam je w telewizji czy to moje wspomnienia sprzed wypadku? Przeszłość drażni jak świąd pleców – nie można się podrapać, bo ręka za krótka.
Marek lubi roztaczać wizję naszej przyszłości.
Szczęśliwy dom, my zawsze kochający, wierni sobie.
I dzieci, które dzięki nam będą rozkwitać.
Kolejny odcinek ciemnych schodów i jestem na dole. Chłód, bo na noc przykręca się tu kaloryfery. Wchodzę do jadalni, włączam światło, przechodzę do kuchni. Z odpływu umywalki bucha dziwny zapach, który ciągle coś mi przypomina, ale nie jestem pewna co. Odpływ wciąga wodę, jakby ktoś zasysał skórę w bezzębnych ustach.
Włączam światło i wyciągam notes, żeby zapisać pytania do Marka: Z czym kojarzy mi się ten zapach? Kto w moim życiu zasysał skórę w bezzębnych ustach?
Wstawiam na gaz ciężki czajnik z wodą. Będę parzyć kawę w termosie z kranikiem. Odkręcam puszkę z kawą, zapach granulowanej neski bucha w nos. Czoło mi się marszczy, przymykam oczy, widzę dół, rozkopaną ziemię. Białe korzonki traw, pośród nich ciało robala przeciętego na pół, wierci się, zanim znieruchomieje na zawsze. Wreszcie wszystko znika, a przed oczyma robi mi się ciemno. Muszę złapać się krawędzi stolika, żeby się nie przewrócić. Już tak miałam. To albo moc wspomnień, albo odległe skutki trepanacji czaszki. Oddycham głęboko; wolno, coraz wolniej. Z każdym wydechem się rozluźniam. Już dobrze.
Dobrze.
Szuranie. Słyszę szuranie.
– Grzejników nie włączyłaś – starczy głos jednej z Ciotek. Nie wiem której. Jedna to pani Konstancja, druga – pani Kazimiera, ale ich nie odróżniam. Amnezja, poza innymi rzeczami, zabrała mi również zdolność rozpoznawania twarzy. Chyba że są supercharakterystyczne – ogromny nos, brwi wielkości półek na przyprawy, blizna, tatuaż. Cała reszta jest taka sama. Dwoje oczu, nos, usta. Odróżniam ludzi po włosach, lecz obie Ciotki mają takie same rude krótkie loczki. Po głosach, ale obie mają kategoryczny głos lekarza prowadzącego obchód, głośny, bo obie głuchawe. Po strojach, chociaż te ich rozciągnięte swetry w bezpiecznych kolorach wkładane na kwieciste bluzki z kołnierzykiem wydają się nie do odróżnienia. Po sylwetce, ruchach, charakterystycznym chodzie, ale Ciotki i pod tym względem zgrały się do najdrobniejszego szczegółu.
Prowadzą ten pensjonat od wieków. Nadeszły teraz takie czasy, że jego wystrój retro sprzed lat pięćdziesięciu znowu zrobił się modny, porcelit, w którym serwują potrawy i napoje, znowu jest cool, a wzór zasłon, niezmienianych od lat sześćdziesiątych, tak pożądany, że zdarzyła się nawet kradzież. Tak mi tłumaczył Marek, który nawet proponował Ciotkom, by o tym nadmienić na stronie internetowej („Zajrzyj nad morze i znajdź się w samym środku lat 60.”), ale Ciotki powiedziały, że nie będą się wygłupiać.
– Grzejników nie włączyłaś – powtarza Ciotka.
– Właśnie miałam to zrobić – tłumaczę się. Ale już nie muszę, Ciotka przekręca gałkę, a ja, odwracając głowę w bok, żeby znowu nie zachłysnąć się ziemistym zapachem kawy, nalewam wody do termosu i wynoszę go do jadalni. Szósta pięćdziesiąt pięć. Ciotka wstawia gumowate bułki do piekarnika, żeby je odświeżyć.
Czas nakryć stoły. Talerzyk, spodeczek, filiżanka, nóż, widelec, łyżeczka. Serwetka. Tylko na sześciu stolikach najbliżej wyjścia z kuchni. Ciąży mi rutyna. Według lekarza dzięki ramom nowych przyzwyczajeń powinnam czuć się bezpieczniej, ale ja czuję się spętana. No bo jak mam odkrywać siebie, skoro ciągle robię to samo? Jeszcze cukier, sól, pieprz, na każdy stolik, uzupełnić sól, cukier, jeśli brakuje. Ziewam, wrzucając do solniczki trzy ziarna ryżu, żeby sól nie zlepiała się w grudy. Ziewam, dosypując cukru.
– Zasłaniaj usta – skrzypi Ciotka – bo widać ci wszystkie plomby.

 
Wesprzyj nas