Opowieść o skomplikowanych relacjach rodzinnych, urokach codzienności i przeszłości, która nigdy nie pozostaje tajemnicą.


Siedemnaście lat temu Karol zgodził się oddać swojemu bratu bliźniakowi brzemienną w skutkach przysługę, która miała nigdy nie ujrzeć światła dziennego.

Życie przerwało jednak zmowę milczenia, a następstwa uczynku uruchomiły lawinę zdarzeń, które wystawiły na próbę rodziny obu braci, i tajemnica z przeszłości ujrzała światło dzienne. Konsekwencje braterskiej umowy poniosły żony bliźniaków i ich rodziny.

Czy Elwira i Jagoda, dwie silne i przebojowe kobiety, znajdą dość sił, by uporać się z przeszłością mężów i ich marzeniami? Ile można poświęcić w imię raz danego słowa?

Anna Karpińska (ur. 1959) – ukończyła politologię na Uniwersytecie Wrocławskim, uczyła studentów, była dziennikarką, wydawała książki, prowadziła firmę zajmującą się szkoleniami i wdrażaniem systemów jakości. Ma męża, trójkę dorosłych dzieci, synową, zięcia i – od niedawna – wnuka. Mieszka w Toruniu, weekendy spędza na wsi, przynajmniej raz w roku podróżuje gdzieś dalej, by naładować akumulatory. Książki pisuje przy kuchennym stole. Jak sama mówi: „Nie żałuję niczego (…). Bez zdarzeń, ludzi, zajęć, wrażeń nie byłoby ani mnie, ani moich bohaterów”.

Anna Karpińska
Przysługa
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 6 listopada 2014

Prolog

– Jeszcze jeden. – Mężczyzna przy barze popchnął pusty kieliszek w stronę barmana.
Na wypolerowany blat wjechała setka wódki. Facet za ladą, z zaangażowaniem godnym dobrego właściciela knajpy, przetarł ją ponownie, nie zapominając o strzepnięciu niewidocznych okruszków po niedojedzonych przez klienta chipsach.
Zawartość literatki w okamgnieniu znikła w gardle nieznajomego.
– Jeszcze jeden! – zamówił, zapatrzony w lustro naprzeciwko, odbijające kształtne sylwetki butelek dumnie prezentujących procentową zawartość.
Mimo wczesnej godziny pub nie świecił pustkami. Przy stolikach, w zakamuflowanych, oddzielonych przepierzeniami zakątkach, goście sączyli kawę ze śmietanką, zagryzając jabłecznikiem na ciepło (zwanym z francuska szarlotką) lub pojadali sałatkę à la Cesar, która dawała im doskonałe alibi, żeby napić się wina w środku dnia. Takie kultowe danie bez wina? Mowy nie ma! Brak trunku byłby profanacją, na jaką kulturalny i bywały w świecie człowiek nie mógł sobie pozwolić. Dostojne panie i kulturalni panowie, grzebiąc w swoich sałatkach, zręcznie unosząc na widelcach kawałki grillowanego kurczaka, wkładając do ust listki rukoli z roszponką, zamawiali kolejne kieliszki, spoglądając z niesmakiem na siedzącego przy barze mężczyznę, który bez jakiejkolwiek zagrychy pochłaniał kolejne wódki. Niestety, stawał się coraz głośniejszy.
Nie obchodziły go dyskretne, pełne zgorszenia spojrzenia kulturalnych pań i dostojnych panów, którzy przecież odwiedzili pub nie po to, żeby się napić…
– Jakiś problem? – Postanowił wreszcie odezwać się barman. – Może pan czegoś potrzebuje?
– Nalej pan jeszcze jeden.
– A może mała przerwa?
– A może nie?
– Proszę.
Do kieliszka trafiła kolejna porcja wódki.
Barman spod oka przyglądał się klientowi, przecierając szkło, jak gdyby nie dostrzegał, że jest wypolerowane na glanc. Profesjonalna cierpliwość się opłaciła; mężczyzna w końcu postanowił się odezwać i nie było to związane z zamówieniem następnej kolejki. Faza, w jakiej się znajdował, usprawiedliwiała przejście z obsługą na ty.
– Co byś zrobił, gdybyś znienacka znalazł się w szponach dwóch kobiet? – Powstrzymał gestem ewentualną ripostę. – Karol jestem. – Wyciągnął dłoń. – Łatwiej nam się będzie gadało. – Poprawił się na wysokim stołku, który nagle przestał być stabilny.
– Mat. Mateusz. Cóż, gratuluję. Nie każdy facet…
– Gówno wiesz! – Klient podniósł głos. – To nie są żadne laski! To są kobiety, człowieku! Matki moich dzieci! Rozumiesz? – Żachnął się i omal nie spadł z siedziska, które zakołysało się niespodziewanie i odchyliło w stronę baru.
Barman podniósł ręce do góry.
– Sorry, sorry, nic nie mówiłem! Spokojnie, Karol. Jasne. Masz dwie laski, nie wiesz, którą wybrać. Okej. Wszystko dobrze.
– I obie w jakiś sposób skrzywdziłem. Z obiema mam dzieci.
– Pewnie. Trochę ciszej, inni goście…
– Goście… – Karol obsunął się na stołku. – Klienci i barmani, wszyscyście siebie warci! – Machnął ręką.
Na Mata, na bar, na te dwie godziny, które tutaj spędził.
– I tak mi nie pomożesz. Elwira, Natalia, Agnieszka, Jagoda, Wojtek. Kołowacizna. Nie wiem, co się dzieje, nie wiem, o co chodzi… – zawiesił głos. – Snuję się po uliczkach Torunia przed południem i czuję się dziwnie. Próbuję nie pamiętać, że czekają na mnie dwie kobiety. Będę musiał coś z tym zrobić. Rozumiesz?
– Pozwól, że jednak ci pomogę, bo za chwilę spadniesz.
– Barman pokiwał głową ze zrozumieniem.
Powstrzymał nieźle pijanego gościa przed dosłownym upadkiem, a później wyprowadził go na Stary Rynek.
Karola oślepiło wrześniowe słońce.
– Jeszcze dojdziemy do siebie… – mamrotał, nieudolnie próbując zapiąć guziki kurtki.
Do postoju taksówek było kilkaset metrów. Do hotelu, w którym się zatrzymał, cztery minuty jazdy taksówką. Do Jagody kilka minut. Do Elwiry kilka godzin. Mętlik w głowie zapowiadał potężnego kaca. Dobrze, że do numeru też można zamówić połówkę. Podbudowany Karol zatrzymał taksówkę i zamówił kurs do najlepszego hotelu w mieście.

1.
Jagoda

Siedziałam na lewo od trumny, obok Wojtka, który zwiesił głowę i zapatrzył się na czubki swoich butów.
Uroczystość pożegnania Dariusza miała się rozpocząć za chwilę. Miejsca po przeciwległej stronie katafalku powoli zajmowali członkowie uniwersyteckiego senatu, siadając w ciszy na krzesłach. Co chwila któryś z profesorów posyłał mi, czyli owdowiałej małżonce wybitnego, przedwcześnie tragicznie zmarłego uczonego Różańskiego, spojrzenie pełne uszanowania, nie podchodząc jednak, by nie zakłócać mojej kontemplacji. W przeciwieństwie do Wojtka, wciąż oszołomionego śmiercią ojca, trzymałam głowę prosto.
Przyglądałam się przybyłym, zerkając, czy aby z trumny nie zsuwają się wiązanki. Zastanawiałam się nad tym, co wydarzyło się w kościele…
Koszmar ostatnich dni trwał. Może już niepodlewany rzęsistymi łzami, może na nieco mniejszej ilości tabletek uspokajających niż garść, ale nadal dotkliwy, dołujący.
Bolesny.
Kiedy wsiadali do helikoptera, wcale nie miałam złych przeczuć. Kiedy Dariusz przyszedł do domu z wiadomością o planowanym kilkudniowym wyjeździe w Bieszczady w celu przeprowadzenia badań nad środowiskiem którejś z połonin (przyznam szczerze, że nie uznałam za stosowne zapytać o szczegóły), gdzie nagle pojawiła się chmura zanieczyszczeń, pomyślałam wyłącznie o przypadającej na początku września rocznicy naszego ślubu.
– Pamiętasz? Na sobotę zaprosiłam już gości – skwitowałam, zastanawiając się, do kogo zadzwonić najpierw, żeby odwołać imprezę.
W sprawach badawczych Dariusz był nieugięty. Znałam go wystarczająco długo, by zdawać sobie sprawę z priorytetów. Nauka zawsze była na pierwszym miejscu.
– Wiesz, kochanie, że chciałbym zostać – tłumaczył się z miną zbitego psa. – Ale jedziemy we czterech. Mamy nawet załatwiony śmigłowiec.
Jakakolwiek dyskusja była z góry skazana na niepowodzenie.
– Kto jedzie? – zapytałam, pozwalając, by wyrzuty sumienia odpuściły nieco.
– Nie licząc pilota, trzech kolegów z Warszawy.
– Lecisz z Warszawy?
Zaprzeczył.
– Mamy w Toruniu spotkanie, więc ruszamy stąd. Za dwa dni. Wrócę w poniedziałek.
Mimo tego zapewnienia byłam zła. Znów to samo! Jego badania, jego praca. Jego Bardzo Ważne Sprawy.
– Wynagrodzę ci to, kochanie. – Mój mąż przygarnął mnie do siebie. – Może przywiozę ci z Bieszczad coś ładnego? Chciałabyś?
– Jasne! – nadąsałam się, sprzątając talerze po kolacji. – Mógłbyś raczej więcej czasu poświęcić Wojtkowi. Ostatnio zrobił się jakiś dziwny.
– Dojrzewa, Jagódko. W końcu ma już niemal siedemnaście lat – podsumował odkrywczo. – Ale dobrze – dodał, zanim zdążyłam zareagować na unik przed odpowiedzialnością za wychowanie naszego syna. – Obiecuję, że z nim porozmawiam. Dalej się zobaczy.
Tak oglądało się od jakiegoś czasu. Wojtek z chwilą pójścia do gimnazjum poczuł się dorosły. Zaczęły się nocne eskapady, najpierw kończone przed dwudziestą czwartą, potem przeciągające się do późnych godzin nocnych. Na szczęście, mimo niezbyt wielkiego zainteresowania nauką, nasz syn dawał sobie radę w szkole, choć dochodziły mnie sygnały o zaległościach z różnych przedmiotów.
Na pierwszych miejscach listy priorytetów znajdowała się „kapela” i „ludzie”, z pewnością fajniejsi i lepiej znający życie od rodziców. Ziomy, kumple i kumpele. Byłam dla niego miękka. Zbyt miękka. A Dariusz? Uciekał w pracę, bojąc się podjąć zadania ojca karzącego, walącego ręką w stół, stawiającego warunki.
Spróbowałam spojrzeć na twarz Wojtka, wciąż skierowaną w stronę czubków butów.
Dziecko, jak my sobie damy radę? – pomyślałam ze strachem.
Łzy napłynęły mi do oczu. Jednak jeszcze wszystkie nie wyschły…
Za trumną ustawił się sześcioosobowy szpaler tworzący wartę honorową. Ciszę przerwał głos rektora.
– Wybitny naukowiec, studiował, zrobił doktorat, habilitował się jako trzydziestopięciolatek, członek stowarzyszenia…, stowarzyszenia…, stowarzyszenia… – wymieniał (nie miałam pojęcia!). – Miał dokonania, położył zasługi, wychował tylu magistrów, tylu doktorów, opublikował tyle artykułów, prowadził kilka programów badawczych, był dyrektorem instytutu, prodziekanem, dziekanem, wspaniałym kolegą, doskonałym opiekunem naukowym, mężem, ojcem…
Wojtek płakał. Próbowałam go objąć, ale strząsnął moje ramię.
– Chcesz wyjść? – szepnęłam cicho, żeby nie zakłócać tyrady rektora.
Pokręcił przecząco głową, pozwalając płynąć łzom. Razem, a jednocześnie osobno, przebrnęliśmy przez kilka kolejnych wystąpień. Mówił dziekan, dyrektor instytutu, przedstawiciel kolegów naukowców. Kiedy za trumną ustawiło się grono w togach, domyśliłam się, że pożegnanie w uniwersyteckiej auli dobiega końca.
Zaraz wyjdziemy i odprowadzimy Dariusza w jego ostatnią drogę.
Na cmentarz.
Gorzej być nie może, pomyślałam, wstając z krzesła. Czym prędzej chciałam opuścić pomieszczenie, nagle duszne i klaustrofobiczne.
Było. Gdy zgromadzeni zaczęli podchodzić z kondolencjami.
– Dziękuję, dziękuję, dam sobie radę, też mi przykro, oczywiście, gdybym potrzebowała pomocy… – odpowiadałam jak automat ukierunkowany na przyjęcie fali współczucia.
Wycierałam nos i dzielnie próbowałam powstrzymać wodospad łez. Dariusz patrzył na mnie z portretu ustawionego przy trumnie.
Jedyną realną pomoc zaoferował mój szef, kolega Dariusza, profesor Działdowski.
– Pani Jagodo, niech pani posiedzi w domu – szepnął. – Instytut się nie zawali, a pani odpocznie. Jeśli będzie pani czegoś potrzebować, jestem do dyspozycji.
– Dziękuję – wykrztusiłam nieswoim głosem, podnosząc na niego czerwone oczy. – Jeżeli pan profesor przyjmie zaproszenie, organizuję stypę…
Pogładził moją rękę.
– Dziękuję. Proszę nie myśleć o mnie. Trzymaj się, Jagódko.
Chociaż jeszcze kilka dni temu miałam wątpliwości, czy zgodzić się na oficjalny pogrzeb, wychodząc z auli Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, pozbyłam się ich dokumentnie. Czyjeś pomocne ramiona wprowadziły mnie i Wojtka do autobusu, dowiozły na cmentarz, pomogły przetrwać dalszy ciąg ceremonii. Moja najlepsza przyjaciółka Mariola zadbała, żeby na stoły w restauracji wjechał rosół, a po nim schabowe i zrazy. Po kawie i cieście, zaopatrzona w resztki jedzenia, wsiadłam do jej samochodu i pozwoliłam się zawieźć do domu. Domu, który dzisiejszego wieczoru zaludnił się przyjaciółmi, a od jutra miał zamilknąć nie wiadomo na jak długo.
– Usiądź sobie, Jagódko. – Mariola wymościła mi miejsce w fotelu. – Zaraz coś przygotuję.
Usiadłam, umęczona nieszczęściem. Słyszałam słowa, ale nie miałam siły otworzyć ust. Podała mi kieliszek koniaku. Tego, który Dariusz przywiózł niedawno z Francji.
– Nie płacz. Jeśli nie chcesz, nie musisz pić. – Mariolka wyciągnęła rękę po kieliszek.
– Gdzie Wojtek? – Zignorowałam uwagę, zaniepokojona brakiem syna. Bałam się stracić go z oczu.
– Siedzą z Kacprem w drugim pokoju – uspokoiła mnie Mariola. – Jeśli chcesz, możemy z Kacprem zostać z wami na noc – zaproponowała.
– Może – zgodziłam się odruchowo. – A Kacper nie musi iść jutro do szkoły? – zapytałam.
Nie było źle. Mimo wszystko nie straciłam kontaktu z rzeczywistością.
– To już załatwione. Niczym się nie martw.
Goście wypili kawę i ulotnili się jak kamfora, porzucając zadżumiony dom. Dom naznaczony śmiercią. Dom smutku. Wrócili do mieszkań, gdzie czekały ich normalne, pełne rodziny, być może z problemami, z jakimś drobnym nieszczęściem, ale bez tchnienia śmierci.
– Dziękuję, że przyszliście – żegnałam Marcinów. – Też mi przykro. – Całowałam na pożegnanie Mańkę. – Wiem, że będzie dobrze – zgodziłam się z Marzeną.
Nareszcie same.
Nasi chłopcy pogrywali w sąsiednim pokoju w jakąś mocno hałaśliwą grę.
Siedziałam w fotelu Dariusza, bezmyślnie zagapiona w obramowanie okna. Z kuchni dochodziły dźwięki kapiącej z kranu wody, otwieranej lodówki, wyrzucanych śmieci. Po chwili Mariola skierowała się do sypialni Wojtka.
– Zrobiłam im kanapki – obwieściła i puściła oko. – Zaraz do ciebie przyjdę. Zjesz i ty? – Wyrwała mnie z odrętwienia, podsuwając pod nos pachnące krakersy z resztkami wszystkiego, co znalazła w lodówce.
– A jest majonez? – spytałam irracjonalnie.
Nie było siły, musiałyśmy się roześmiać.
– Naleję jeszcze po lampce. Nie będziesz już płakać?
Nie płakałam.
– Cieszę się, Jagoda, że trochę ci lepiej. – Zamknęła mnie w podwójnym nelsonie.
– Boli! – krzyknęłam.
– Ma boleć! Przynajmniej wiesz, że żyjesz!
– Po co?
– Nie rycz! Pamiętasz? Mamy coś do wyjaśnienia.
Natychmiast zrozumiałam, do czego pije moja przyjaciółka, i przeszedł mnie dreszcz.
Spojrzałam na nią jak na wariatkę.
– Opowiedz mi dokładnie, co widziałaś.
– Klnę się na wszystkie świętości, że to był Darek! Stał za filarem w kościele. Naprawdę!
– Nie żartuj sobie.
– On tam był! – Mariolka nie dawała za wygraną.
– Przecież go znam! To był on! I tyle!
– Darek nie żyje. Miałaś halucynacje. Choć nie ty jedna…
– Naprawdę? – wykrzyknęła.
– Ja też go widziałam. Jak odjeżdżał sprzed kościoła superczarnym audi.

 
Wesprzyj nas