“Oko nieba” to już dziesiąty tom cyklu o Drużynie A – specjalnej jednostce policyjnej badającej przestępstwa o zasięgu międzynarodowym



W Sztokholmie jest późne lato. Wakacyjną sielankę Drużyny A przerywa napad na wypożyczalnię wideo. Kamera nagrywa zdarzenie, ale rejestruje coś jeszcze. Wygląda na to, że pojawiła się nowa przerażająca forma przestępczości. Drużyna A zostaje wciągnięta w swoistą grę pozorów.

W tym samym czasie Paul Hjelm, były członek ekipy, zajmuje się skomplikowaną sprawą o międzynarodowym charakterze – zaginął wysoki rangą szef Säpo, szwedzkiej służby specjalnej odpowiadającej za bezpieczeństwo wewnętrzne i kontrwywiad.

Czy można wygrać ze złem, nie stając się jednocześnie złym człowiekiem? Czy można bronić demokracji za wszelką cenę?

Arne Dahl – pisarz, krytyk i redaktor, jeden z najwybitniejszych autorów kryminałów w Szwecji. Jego książki zostały przetłumaczone dotąd na ponad 20 języków. Dahl otrzymał liczne prestiżowe nagrody literackie.

Arne Dahl
Oko nieba
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 5 listopada 2014


JEŚLI ISTNIEJE jakiś odpowiednik godziny duchów, tego czasu po północy, gdy panoszą się widma, albo wilczej godziny – czasu tuż przed świtem, gdy umiera najwięcej ludzi – to musi to mieć miejsce w niedzielę. Zapewne w niedzielę po południu. To czas, gdy wszystko zastyga. Może to właśnie wtedy umiera stary tydzień, a rodzi się nowy. Może to dlatego czas zachowuje się tak dziwnie między godziną trzecią a czwartą w niedzielne popołudnie.
Czas po prostu zrzuca starą skórę.
To wrażliwy czas, czas na refleksję. Godziny, gdy panuje największy spokój, ale lęk najłatwiej znajduje punkt zaczepienia. Cokolwiek się wtedy wydarza, ma szczególny blask. Nazwijmy ten czas czasem pękania.
Bo to na pewno boli, kiedy czas pęka.
A jeśli do tego nadchodzi jesień i umiera również lato, wtedy jest tak, jakby drżał mały kraj daleko na północy, na kuli ziemskiej krążącej bezładnie na obrzeżach nieskończonego wszechświata. Jeśli trochę się zbliżymy, możemy naprawdę zobaczyć, że kraj drży, możemy dostrzec spokój i lęk.
Ten mały kraj – podobnie jak wszystkie inne kraje – nie przypomina żadnego innego. Szczególna właściwość właśnie tego kraju polega na tym, że wkrótce zostanie uznany za najbardziej demokratyczny na tym małym globie. Ale bardzo niewielu w tym małym kraju to zauważy. I niewielu to obejdzie.
Jeśli naprawdę bardzo, bardzo się zbliżymy do największego miasta w tym małym, maleńkim kraju na małej, maleńkiej kuli, zobaczymy rozproszonych w nim ludzi. Naturalnie nie są sami, chociaż – w porównaniu z resztą tego małego globu – miasto wcale nie ma tak wielu mieszkańców. Ale imponująco wielu z nich znajduje się teraz na zewnątrz. Pewnie wydaje im się, że cieszą się ostatnimi promieniami letniego słońca. Właściwie to czas pęknięcia ich przenika, pozwala im czuć się tak, jakby mieli szczególny udział w tej niezwykłej mieszance spokoju i lęku, która jest być może najbardziej charakterystyczną cechą tego kraju.
Bo właśnie teraz w Szwecji nastaje jesień.
Jest tuż po trzeciej, niedzielne popołudnie, dwudziesty siódmy sierpnia, a tego, co wyróżnia naszą niewielką grupkę, nie widać na zewnątrz, bo znajduje się to w ich kieszeniach lub torbach.
Są członkami specjalnej jednostki policji do zwalczania przestępczości międzynarodowej. I nie ma w nich niczego szczególnego, z wyjątkiem tego, że żaden z nich ani trochę nie myśli o przestępstwach międzynarodowych. A jednak to właśnie ich widzimy.
Widzimy na przykład parę, której udała się ta sztuka, by ustawić wózek w cieniu. Oni sami rozkoszują się słońcem, które wydaje się mieć niemal podwójne oddziaływanie dzięki odbiciu w wodach zatoki Riddarfjarden. Właściwie to wózek stoi zbyt blisko sąsiedniego stolika, pod imitacją żagli – i właściwie jest zbyt mały dla ich obecnie czteroletniej córeczki. Stopy śpiącej dziewczynki wystają z wózka w taki sposób, że niedoświadczonego rodzica na pewno by to zaniepokoiło.
Kto mógł przewidzieć, że tak urośnie? Na pewno nie ojciec, który sam musiał się nieźle nakombinować, by dostać się do wyższej szkoły policyjnej, bo czubek jego głowy nie sięgał zbyt wysoko nad ziemię. Być może matka, która co prawda nie była od niego wyższa o więcej niż dziesięć centymetrów, ale za to w jej rodzinie było wielu wysokich ludzi. Ona jednak wie lepiej niż on, że geny są nieobliczalne. Na szczęście jego ewentualne wątpliwości dotyczące ojcostwa skutecznie rozwiewa wyraźnie południowoamerykański wygląd ich córeczki. Poza tym – myśli matka, ponownie dziwiąc się słabości swoich genów – rozwiewa je również to.
I przesuwa palcami po powiększającym się od pół roku, zaokrąglonym brzuchu. Za każdym razem, kiedy to robi, wypełnia ją tak wiele uczuć. Tyle myśli, tyle emocji. Całe ryzyko, z jakim wiąże się macierzyństwo, wszystkie możliwości, cała ta… praca. Cały ten czas. Wszystkie siły.
Isabel ma cztery lata i te cztery lata, które będą dzielić od siebie ich dzieci, naprawdę nie były usłane różami. Z drugiej strony nie było wcale tak źle – można by powiedzieć, że Sara Svenhagen i Jorge Chavez przebrnęli przez napięcia i nieporozumienia, wiążące się z życiową przemianą, jaką jest stawanie się rodzicami; może też odrobinę nierozważnie posunęli się za daleko, ale konsekwencje nie były tak uciążliwe, jak można się było spodziewać. Wciąż zdarza się, że zapada pomiędzy nimi cisza, czasem szybują między nimi niewypowiedziane czarne smugi, ale w tej chwili siedzą w pawilonie Malar na północnej plaży jeziora Melar, ze stopami zaledwie o metr od coraz chłodniejszej wody, i oboje czują to samo.
Zazwyczaj nie tak wygląda życie. Właściwie to nigdy nie wiemy, co czuje druga osoba; możemy jedynie przypuszczać, że na przykład to, co nazywamy zadowoleniem, to takie samo doznanie dla człowieka, który jest nam najbliższy na świecie. Ale właśnie teraz, gdy rozpoczyna się najintensywniejszy czas pękania w roku, oboje – mężczyzna i kobieta -naprawdę czują to samo zadowolenie. A poza tym widzą je nawzajem w swoich oczach, nie zamieniając nawet jednego słowa. I właśnie wtedy, gdy ich spojrzenia się spotykają, a Jorge wyciąga rękę, by pogłaskać wyraźnie zaokrąglony brzuch Sary, właśnie w tym momencie wiedzą, w banalny, romantyczny i całkowicie oczywisty sposób, że do siebie należą. Mimo wszystko.
Tam ich zostawiamy. Trudno znieść aż tyle przesłodzonego sentymentalizmu, zwłaszcza na dłuższą metę. Oddalamy się od nich trochę i pozostawiamy za sobą to, co niemożliwe – nie tylko ten niemożliwy romantyzm, ale również niemożliwość, by zajrzeć w głąb ludzkiej duszy.
Ale oczywiście to, co niemożliwe, będzie jeszcze miało kolejne szanse.
Zamiast tego szybujemy na zachód, wzdłuż wybrzeża Kungsholmen, mijając wszystkie mosty. Najpierw most Vaster, wyciągający się ku wyspie Langholmen i Sodermal-mowi, potem Essingeleden, który wiedzie przez Lilla i Stora Essingen i dalej do Europy, a na koniec most Traneberg, sięgający ku Alvik i Bromma. Tyle tylko że tu się zatrzymujemy, dokładnie w miejscu, gdzie jezioro Melar wygina się w przypominającą kształtem kota zatokę Ulvsunda-sjon. Tam, w cieniu mostu Traneberg – z zapierającym dech w piersiach widokiem na jezioro roztaczającym się z czerwonego domku, który wydaje się przybity słupami do zbocza – siedzi inna para i gdy widzimy ich, jak tak siedzą przytuleni do siebie, ryzyko dalszego sentymentalizmu wydaje nam się dość duże.
Duży jest również mężczyzna, kobieta wydaje się niknąć w jego objęciach. Za kilka tygodni usiądą w o wiele zbyt ciasnych fotelach lotniczych i znów polecą odwiedzić swój mały raj na ziemi. Raj, który niespodziewanie okazał się też całkiem dobrym interesem. Mały domek na zboczach północnego wybrzeża Chios, wśród greckich wysp, przez całe lato był wynajęty – głównie Szwedom, ale również paru bogatym Norwegom – i opłaty za wynajem nie tylko spłaciły roczny koszt jego utrzymania, lecz także sfinansowały Gunnarowi Nybergowi i Ludmile Lundkvist planowany pobyt na Chios w przyszłym miesiącu.
Rok temu Gunnar Nyberg został postrzelony w rękę – kiedy to specjalna jednostka policji do zwalczania przestępczości międzynarodowej, czasami zwana też Drużyną A, skutecznie powstrzymała wwiezienie do Szwecji zabójczych tabletek – kill pills. Miesiąc, w trakcie którego był na zwolnieniu, spędził w domku na Chios – Ludmile udało się dostać urlop tylko na połowę tego czasu; była teraz profesorem Instytutu Slawistyki na Uniwersytecie w Sztokholmie – i ten czas spędzony w samotności i izolacji, którego tak się obawiał, okazał się fantastyczny. Gunnar spędził samotnie właściwie całe swoje dorosłe życie, jednak przez ostatnie kilka lat się od tego odzwyczaił. Nie czuł się już za dobrze, kiedy był sam. Nie był więc do końca pewien, jak to wszystko wyjdzie. Ale gdy Ludmila przybyła rozklekotanym samolotem greckich linii lotniczych na obskurne lotnisko, na spotkanie wyszedł jej zadowolony, opalony i wyjątkowo wesoły niedźwiedź grizzly. Właściwie nigdy do końca się nie dowiedziała, na co poświęcił te dwa tygodnie, ale jedna z szuflad w małej szafce tuż przy wyjściu na taras okazała się nagle zamknięta. To nie nieufność – być może powtórzyła to sobie o kilka razy za dużo – ale ciekawość, podstawowy warunek rozwoju ludzkiego gatunku, skłoniła ją do działania. To ciekawość i nic innego sprawiła, że pewnej ciemnej, jesiennej greckiej nocy w podejrzanie zręczny sposób i mając za narzędzie jedynie kuchenny nóż, pokonała zamek szuflady. Gdy jednak zobaczyła, że leży w niej tylko sterta papierów, gruby stosik zabazgrany kanciastym stylem pisma, którego nie sposób było pomylić z niczyim innym, pomyślała, że nawet rozwój może posunąć się za daleko. Postanowiła wytyczyć granice swojej ciekawości. Wsunęła szufladę na miejsce, nie dotykając nawet kartek, bezgłośnie przekręciła zamek, przyjrzała się swemu dziełu i ku swemu zaskoczeniu pogrążyła się w refleksjach nad zdumiewającym rozwojem ludzkości od połowy osiemnastego wieku. Rozwojem, który prawdopodobnie będzie nas kosztował planetę.
Następnego ranka, gdy Ludmila wyszła zjeść śniadanie na tarasie z zapierającym dech w piersiach widokiem, Gunnar siedział już przy stole z długopisem w ręce i tą grubą stertą papierów na kolanach.
– Zacząłem trochę pisać – powiedział.
Ludmila, obiecując sobie, że był to absolutnie ostatni raz, kiedy o cokolwiek podejrzewała swojego partnera, przywołała na twarz najbardziej niewinną, zdumioną minę i odparła:
– Ależ to świetnie!
– Musimy tu znów przyjechać następnej jesieni – stwierdził Gunnar, odłożył papiery i przyciągnął ją do siebie.
Oboje spojrzeli na wąską cieśninę dzielącą wyspę od Turcji, która migotała mniej więcej tak samo, jak teraz migocze jezioro Melar, na które patrzą z baru Solstugan we Fredhall. Różnica polega na tym, że po drugiej stronie jest nie Turcja, lecz Alvik. Ale ciemna smuga cienia, jaką dostrzega Ludmila na twarzy Gunnara, jest dokładnie taka sama jak wtedy, i choć nigdy nie rozmawiali o jego pisaniu, rozumie, że chodzi o to samo, o tę samą ciszę w ich życiu. O to, co zdarzyło się kiedyś w Wenecji i czego absolutnie nigdy nie wolno poruszać.
A Gunnar przyciąga Ludmilę jeszcze mocniej do swojego wielkiego ciała i widzi, że ona widzi. Wie, że Ludmila wyczuwa, że zabił człowieka. I że to uczucie nigdy tak naprawdę nie opuści jego ciała, bez względu na to, ile będzie pisał. Zabił obrzydliwego mordercę – nazywał się Wayne Jennings – i gdyby miał tę szansę jeszcze choćby sto razy, to za każdym razem zrobiłby dokładnie to samo.
A jednak to w nim wciąż siedzi.
Potem ciemność się wycofuje, bo mimo wszystko zawsze tak się dzieje, i oboje myślą równocześnie: to niemal szczęście, że tak właśnie jest. Inaczej mielibyśmy za dobrze. Od czystego szczęścia na dłuższą metę może człowieka zemdlić.
I tam ich zostawiamy, mocno do siebie przytulonych, i dalej podążamy wzdłuż wybrzeża Kungsholmen do miejsca, gdzie kocia głowa jeziora Ulvsundasjo zwęża się pod północnym mostem Essingeleden, niespodziewanie wyrzuca z siebie język kameleona, który na wysokości niewielkiego mostu Ekelund zmienia się w jezioro Karlbergssjo, między wybrzeżem Kungsholmen i Klara. Wody Melaru zdążyły się już nieźle rozpędzić, w drodze do morza przepływają pod mostami St. Erik, Barnhus i Kungsbron, zanim pod wiaduktem Klaraberg i mostem Stadshus wpłyną do Riddarfjarden, który rozdziela się – jak dwaj bracia na rozstaju – otaczając Riddarholmen i sztokholmską starówkę.
Na starówce, na zatłoczonym chodniku przy Oster-langgatan, niedaleko zamku, siedzi wysoki mężczyzna i czuje się samotny. Myśli o tym, jak łatwo jest poczuć się samotnym w tłumie. Myśli o tym, ile już razy mu się to przytrafiało. A to tutaj można niemal nazwać tłumem – stoliki na chodniku są ustawione bardzo ciasno, a restauracja jest pełna ludzi, niemal samych mężczyzn. W nieco innych okolicznościach – których doświadczał niemal przez całe swoje życie – miałby wrażenie, że stłoczone kamienice starówki napierają na niego coraz bardziej, zamykają się wokół niego, sprawiając, że wszyscy ci weseli geje z restauracji Mandus wydają się o wiele za blisko. Ale tym razem to nie jest tego rodzaju samotność. Tak naprawdę teraz nigdy nie odczuwa tego rodzaju samotności. To inna samotność i Jon Anderson jest w stanie studiować tę inną samotność, obracać ją na wszystkie strony, fascynować się nią, wręcz się nią bawić. To ten dziwny rodzaj samotności, jaką się odczuwa, gdy partner na chwilę znika, na przykład by pójść do toalety. To łagodna postać bycia porzuconym i człowiek wie, że zaraz przeminie. To tymczasowy, jakby badawczy niepokój związany z udanym byciem we dwoje. Nie ma nic wspólnego z doznaniem samotności typowym dla nieudanych związków, lecz raczej oznacza, że bycie we dwoje się sprawdza. To jego pierwsze bycie we dwoje i zdumiewa go, jak mu z tym dobrze.
Jon Anderson lekko okręca pierścionek zaręczynowy i pogrąża się w tym chwilowym, przemijającym poczuciu bycia porzuconym. Sprawia mu to przyjemność, niczym lekkie samoumartwianie, chwilowa wizyta w minionym świecie, na który wreszcie może patrzeć z przymrużeniem oka, a nawet widzieć go w jasnych barwach. Rozgląda się wokół i pozwala, by jego myśli przeniosły się w czasy, które ukształtowały wszystkie te wąskie uliczki łączące Osterlanggatan ze Skepps-bron. Jest piętnasty wiek i panuje tu niesłychany ruch. Smród wydaje się niemal nie do zniesienia, jedynie powiewy wiatru od strony morza, które od czasu do czasu docierają tu wszystkimi tymi wąskimi uliczkami, sprawiają, że jednak da się go wytrzymać. Widzi handlarzy ryb, handlarzy skór, importerów solonego mięsa, dziwki i marynarzy na Skepps-bron. A pośrodku tego wszystkiego, może przed jakąś karczmą z bimbrem na początku Osterlanggatan, siedzi niezwykle wysoki i szczupły młody człowiek i wlewa w siebie czerpak smakującego jak ocet wina. Kim by wtedy był? Ze swymi wstydliwymi żądzami? Mnichem? Franciszkaninem, surowym szarym bratem z pobliskiego klasztoru, albo cystersem, który umartwia swoje grzeszne ciało w makabrycznie samotne noce w lodowato zimnej klasztornej celi? A może chłopcem okrętowym na jakimś statku handlowym kursującym do Niemiec, do Niemców, którzy budują to miasto, do Lubeki ze Związku Hanzeatyckiego albo jeszcze dalej? Być może -jako świetny strzelec, który rok temu strzałem wytrącił pistolet z ręki przywódcy przestępczego syndykatu – byłby najemnikiem. Może po prostu władze miasta płaciłyby mu, by pilnował jego niesfornych, dzikich i szalonych obywateli, którzy każdego dnia toczą walkę o przetrwanie. A może jego codziennym fachem byłoby torturowanie ludzi?
I wtedy, niczym zmieciona jednym pospiesznym gestem, cała ta scena, cały piętnastowieczny Sztokholm, zostaje wessana do obracającego się pierścionka zaręczynowego Jona Andersona i znika. Ktoś kładzie dłoń na jego dłoni. I znika cała samotność. Już nie obraca pierścionka na palcu. Spogląda w górę, w dwoje jasnoniebieskich oczu, i w nich tonie.
Marcus wrócił z toalety. Siada obok Jona i wszystko jest dobrze. Samotność była miła, zabawna, wyzwalająca – bo krótka. Uśmiechają się do siebie i znów zabierają się do studiowania dziwnych kart dań.
Oddalamy się stamtąd. Zostawiamy Melar i jego podzielone na liczne odnogi ujście do tego, co my, sztokholmczycy, zbyt lekko i swobodnie nazywamy morzem. Mieszkańcy Goteborga śmieją się z nas, gdy mówimy o morzu. Bałtyku, tego śmiesznego, małego morza wewnętrznego, które teraz jest w dodatku niemal całkiem wymarłe, nie można przecież nazywać morzem – a już tym bardziej tych jego części, które jakimiś zagadkowymi drogami sączą się przez miasto i zwężając się tak bardzo, jak to tylko możliwe, tworzą drobne zatoczki typu Brunnsviken, która przez wąziutką Alkistan, dokładnie na granicy między Sztokholmem i Solną, łączy się z Saltsjo. Na zachodnim brzegu Brunnsviken położony jest Hagaparken, jeden z najpiękniejszych parków angielskich świata, który obecnie stanowi część Ekoparken, Narodowego Parku Miejskiego. W 1771 roku Gustaw III, wstępując na tron, sprawił sobie wiejską rezydencję w Haga, by móc tutaj uciekać przed napuszonym dworskim życiem. Rozpoczął też budowę zupełnie nowego zamku, przerwano ją jednak, gdy został zastrzelony w operze dwie dekady później. Jedynym, co skończono budować, były stajnie i kantyna dla gwardii przybocznej króla. Te specyficzne budynki nazywane są dziś Miedzianymi Namiotami i stanowią wspaniałe miejsce, w którym rodzina z dziećmi może się pożegnać z latem. I to właśnie robi pewna bardzo duża rodzina – której być może nie do końca niekwestionowana głowa nagle nie jest pewna, czy może ją nadal nazywać „rodziną z dziećmi”. Dzieci mają w tej chwili dwadzieścia dwa, dwadzieścia, siedemnaście, piętnaście i dwanaście lat i nazywają się odpowiednio i po kolei: Mikaela, Linda, Peter, Stefan i Lina. A najbardziej zdumiewające jest to, że cała piątka zebrała się właśnie tutaj, przed Miedzianymi Namiotami, dokładnie w miejscu, gdzie równy teren zaczyna opadać ogromnym trawiastym stokiem w stronę Hagaparken.
Lina w każdym razie wciąż jest jeszcze dzieckiem, myśli głowa rodziny, spoglądając na swą najmłodszą córkę ze szczególną czułością. To, że nadal żyje, to prawdziwy cud – zaledwie rok wcześniej niemal padła ofiarą policyjnej brawury swojego ojca.
Arto Soderstedt myśli o śmierci, myśli o tym, że jest obecna w jego życiu – zwłaszcza w ciągu ostatniego roku. Jego myśli wędrują od córki, która otarła się o śmierć, do śmierci kolegów i bliskich. To był ciężki rok. Śmierć nie jest już abstrakcyjna, w tym roku stała się konkretna, bliska, rzeczywista.
Głaszcze ramię swojej żony Anji i ogarnia go przemożna chęć, by coś powiedzieć – może nawet wygłosić mowę. Przygląda się swej dużej rodzinie, wszystkim tym śnieżnobiałym głowom w rozmiarach, które zaczynają się powoli wyrównywać, i czuje, że teraz, gdy wreszcie się zebrali, po prostu musi cieszyć się życiem. Kruchym, bardzo kruchym życiem.
Znów przeszywa go wspomnienie bliskiej osoby, która niedawno odeszła.
Wzdryga się i patrzy na swoje dzieci, jedno po drugim.
Życie zamiast śmierci. A równocześnie tak straszliwie dużo potencjalnej śmierci.
Mikaela – jaka ona jest teraz duża – pełna życia i raczej spięta dwudziestodwuletnia studentka wyższej szkoły handlowej o fińskich kościach policzkowych i uśmiechu, któremu nikt nie potrafi się oprzeć, a już na pewno nie mężczyźni. Przestał już nawet liczyć tych wszystkich chłopaków, którzy przewinęli się od owego magicznego i tragicznego lata w Toskanii, bo Bóg raczy wiedzieć ile już upłynęło lat, odkąd przestała być dziewicą. Niedawno dostała własne mieszkanie, wreszcie, po dwóch latach w akademiku; nagle przestała narzekać na ubóstwo ojca i zaczęła czuć się jak w domu w tym bloku w Hagersten. I Linda, ta zawsze młodsza siostra, choć jest przecież starszą siostrą dla znacznej części rodzeństwa.
W wieku dwudziestu lat człowiek powinien przynajmniej przeczuwać, czym chce się zająć w przyszłości. A zamiast tego wszystkie te podróże do najbardziej zapomnianych zakątków ziemi, leniwe dorywcze prace i mieszkanie w domu z rodzicami, aż będzie dość pieniędzy, by zacząć prawdziwe życie; podróże z różnymi obibokami, których relacje z co najmniej równie niedbałą Lindą są wyjątkowo niejasne. Arto Soderstedt dochodzi do wniosku, że większym cudem od tego, że zebrały się tu wszystkie jego córki, jest to, iż nie został jeszcze dziadkiem, i to wielokrotnym. Albo, skoro już o tym mowa, że żaden z jego synów nie ma jeszcze dzieci. Bo łagodnie mówiąc, pozostaje niejasne, co wyjątkowo atletyczny wiking Peter robi właściwie wieczorami w swoim gimnazjum z internatem. Chodzi do gimnazjum sportowego w Skovde, piłka ręczna. Wyprowadził się z domu już w wieku piętnastu lat. Jakkolwiek Arto by grzebał w bankach genów całej rodziny, nie potrafi zrozumieć, jak jego obecnie siedemnastoletniemu synowi udało się urosnąć niemal dwa metry i ważyć ponad dziewięćdziesiąt kilo. Peter niedawno debiutował w pierwszoligowej drużynie IFK Skovde i Arto był przy tym. Wciąż jeszcze nie przestała go zdumiewać cała ta skumulowana energia, która zostaje zużyta podczas elitarnego meczu piłki ręcznej. I on – który nigdy nie znajdował przyjemności w żadnym innym sporcie prócz lekkoatletyki – w głębi ducha jest bardzo, bardzo dumny. Czy jest również dumny ze Stefana, to już zupełnie inna kwestia.
Stefan Soderstedt jest kopią ojca, biały jak kreda i smukły, a do tego nosi okulary. Odrabia lekcje lewą ręką i poświęca się różnym, niezbyt jasnym projektom naukowym, które często są związane z rozmaitymi teoriami spiskowymi. Utrzymuje kontakt z mnóstwem różnych wspólnot w internecie, w których dyskutuje się o takich błahostkach jak faktyczne pochodzenie człowieka czy też polityczne rozwiązania kryzysu klimatycznego, który w nieunikniony sposób czeka Ziemię. Tak, myśli Arto, tak, jestem dumny z nich wszystkich, z każdego na swój sposób, nawet z małej Liny, która tam siedzi i przeżywa swój o wiele za wczesny okres dojrzewania, z ciągłym strumieniem nieustannych zmian stylu i zachowań. W tej chwili kocha wszystko, co gotyckie, i zamęcza go co najmniej pięć razy dziennie, żeby pozwolił jej pofarbować te „wstrętne białe kłaki” na kruczoczarny kolor. Z jaskraworóżowymi pasemkami. Mała Lina. Już samo to, że żyje, to cud; w głębi ducha Arto nie potrafi przestać się obwiniać. Rok temu w szkole, gdy wsadziła rękę w krzaki, ugryzła ją osa. Ręka spuchła jej tuż nad nadgarstkiem. Na skórze pojawiła się wypukłość. Klasyczne ukąszenie osy. Ale to nie było to. W krzakach na szkolnym podwórku zaczaił się morderca i wstrzyknął jej w rękę coś tak dziwacznego jak zdalnie otwierana ampułka z trucizną. Później ją wyjęli, ale wszystko wisiało na włosku. Ona sama nie miała o tym pojęcia, mała Lina – i za to jest nieskończenie wdzięczny.
W tej właśnie chwili gdy Arto myśli o tym, jak bardzo dorastanie dzisiejszych dzieci różni się od jego własnego i że wszyscy ci ludzie, którzy teraz dorastają, będą w przyszłości zupełnie inni, Lina zerka złym wzrokiem na upartego ojca, który stoi na drodze jej kruczoczarnemu szczęściu – i właśnie to spojrzenie, które on traktuje jak honorowe odznaczenie, znów budzi w nim chęć, żeby wygłosić mowę.
Kto wie, kiedy znów cała nasza siódemka będzie mogła się zebrać? – myśli, unosząc łyżeczkę w stronę stojącej przed nim szklanki latte.
A co będzie, jeśli już nigdy się tak nie stanie?
Niektórzy z nich widzą ten gest, kolejne białe głowy przyłączają się do pełnych niezadowolenia jęków i w końcu brzmi to tak jak stare rozstrojone organy.
Jak organy rurowe.
Gdy Arto Soderstedt wstaje i spogląda na całe to życie przed nim, znów przenika go śmierć: gdy rozlega się dźwięk łyżeczki uderzającej o szklankę z latte, a jęki ustępują czemuś w rodzaju paradoksalnego wyczekiwania, stoi tak przez chwilę z przymkniętymi oczyma.
Myśli: Viggo.
I to wszystko.
W tym momencie opuszczamy rodzinę Soderstedtów. Z góry, z wysoka, wyglądają jak siedem śniegowych kulek, zupełnie nie na miejscu na trawniku, gdy jesień zaczyna opanowywać Hagaparken, który ciągnie się dalej po drugiej stronie najruchliwszej drogi w Szwecji – E4 – na odcinku Uppsalavagen między Norrtull i północnym Haga. Tak naprawdę to Cmentarz Północny tam po drugiej stronie jest co najmniej równie wielkim terenem jak Hagaparken, ale zaplanowanym w o wiele bardziej skomplikowany sposób, niemal artystycznie, z przypominającą pajęczynę siecią ścieżek i mnóstwem niewielkich, specjalnie zaprojektowanych sekcji, które pojawiły się tu od czasu otwarcia w 1827 roku.
W miarę jak kolejnym mieszkańcom Sztokholmu przychodziło do głowy, by umrzeć, cmentarz kilkakrotnie powiększano i są tu duże tereny z mauzoleami i różnymi wspaniale zdobionymi nagrobkami, zwłaszcza na tak zwanym wzgórzu Lindhagen, gdzie najbardziej imponujące pomniki próbują się nawzajem prześcignąć w pośmiertnej wielkości. I właśnie tamtędy wędruje w tej chwili samotny człowiek, drobna, ciemnowłosa kobieta z opuszczoną głową i zgiętym karkiem. Nie rozgląda się wokół, by podziwiać wspaniałe pomniki; zewnętrzny świat wydaje się do niej nie docierać, zamknęła się w sobie. Podczas wędrówki minęła grób Alfreda Nobla w najstarszej części cmentarza, położonej najbliżej autostrady. Minęła grób Augusta Strindberga pod piękną brzozą o dwóch pniach, przeszła obok bezpretensjonalnego, małego nagrobka Ingrid Bergman i tym bardziej pretensjonalnego grobu Gosty Ekmana, z uderzającym w struny aniołem Carla Millesa. A teraz mija gustowny, pamiątkowy gaj i nie zauważa zupełnie nic. Myśli o śmierci. Bo chyba mimo wszystko o to właśnie tutaj chodzi. Żeby myśleć o życiu przez pryzmat śmierci.
Kerstin Holm odwiedziła jeden grób i teraz zmierza ku drugiemu. Wędruje między nagrobkami. Jest szefem specjalnej jednostki policji do zwalczania przestępczości międzynarodowej i nie lubi śmierci. W rzeczywistości to ją właśnie zwalcza i to jest najgłębsza motywacja w jej pracy. A odwiedzanie grobu tego kolegi boli najbardziej. Umarł tak niedawno.
Gdy opuszcza gaj pamięci i zapuszcza się w położone najbardziej na uboczu rejony Cmentarza Północnego, myśli sobie, że mimo wszystko wybrała zły zawód. Śmierć nie może być twoim wrogiem, gdy jesteś przez nią ciągle otoczony. Człowiek musi się nauczyć z nią żyć.
Grób, do którego zmierza, stał się dla niej szczególnym miejscem, miejscem, gdzie może być sobą i pozwolić, by tłumiony ból życia wypłynął na powierzchnię, gdzie ból po śmierci kolegi może się połączyć z bólem jej własnego życia. Bólem samotności i poczucia winy. Bólem wszystkich paradoksów życia. Bólem życia, krótko rzecz ujmując.

 
Wesprzyj nas