List Richarda Paula Evansa to inspirująca historia o nieprzemijającej sile miłości, która wzruszyła miliony czytelników. Opowieść przenosi nas w pełne kontrastów lata trzydzieste ubiegłego wieku, czas wystawnych przyjęć i początków big-bandów, a zarazem upadku wielkich fortun i dotkliwej nędzy.


Nawet największa miłość może się zachwiać w cieniu tragedii. MaryAnne i David przeszli razem niejedno, ale wciąż łączy ich szczere i trwałe uczucie. Małżonkowie mieszkają w urokliwej rezydencji, otoczeni gronem serdecznych przyjaciół.

Los jednak wystawia ich na wielką próbę – umiera ich trzyletnia córeczka. Po tym przeżyciu David zaczyna uciekać przed emocjami w pracę. Chociaż jego miłość do MaryAnne jest głęboka, mężczyzna przez lata nie widzi swoich błędów – dopiero wyjazd ukochanej i pozostawiony przez nią list otworzą mu oczy i popchną go do wielkich zmian w życiu.

Czy MaryAnne i David odnajdą drogę powrotną do wspólnego szczęścia?
Czy Davidowi uda się pogodzić z przeszłością?
Czy pomagając innym, mężczyzna zdoła pomóc także sobie?

List to inspirująca opowieść o poszukiwaniu samego siebie i mierzeniu się z wyzwaniami, jakie stawia przed nami życie.

Richard Paul Evans
List
Przekład Hanna de Broekere
Wydawnictwo Znak
Premiera: 3 listopada 2014


(…) te mroczne dni będą warte kosztów,
które poniesiemy, jeśli nauczą nas,
że naszym prawdziwym przeznaczeniem nie jest to,
by nam służono, ale byśmy służyli sami sobie
i naszym braciom.

Franklin Delano Roosevelt,
przemówienie inauguracyjne, 4 marca 1933

Prolog


Kiedy człowiek pierwotny był po raz pierwszy świadkiem zaćmienia Słońca, z pewnością czuł śmiertelną grozę – świetlistą kulę pochłaniał drapieżny księżyc, światło stopniowo gasło i ziemię ogarniały ciemności. Aborygeni padali na ziemię, płacząc z powodu utraty płomienia na niebie i z lęku przed wieczną nocą.
Bliższe naszym czasom, bardziej oświecone pokolenia lękały się tego zjawiska w nie mniejszym stopniu. Niektóre z nich, jak te w wiekach ciemnych, trwały przez stulecia, inne, na szczęście, mijały szybko. Nie jestem pewien, co przysparzało ludziom większej udręki: dramatyzm sytuacji czy niepewność, kiedy skończą się ciemności, w czasie których wołali w stronę niewzruszonego nieba: jak długo, Panie?
Jak długo?
Jeden z najdłuższych okresów mroku, które spowiły świat, ochrzczony w annałach historii jako wielki kryzys, rozpoczął się w tragicznym październiku 1929 roku. Jego początkiem był krach na giełdzie nowojorskiej. Chyba nie było zakątka na tej ziemi, w którym nie odczuwano by grozy i skutków spowodowanych upadkiem tej wielkiej instytucji.
O tragizmie tamtych czasów mogą wiedzieć jedynie ci, którzy byli świadkami i ofiarami upadłości banków odbierających milionom ludzi miejsca pracy, domy i nadzieję. Jednak wśród opowieści pełnych rozpaczy są również historie cichego heroizmu, opowiadające o sklepikarzach przedłużających kredyty swoim klientom, którzy nie mieli nigdy szansy ich spłacić, o właścicielach niedomagających się czynszu za wynajmowane domy i mieszkania i doprowadzających się tym samym do nędzy. Często zdarza się, że w najgorszych chwilach życia ujawniają się w ludziach ich najlepsze cechy – w najzwyczajniejszych spośród nas budzą się najwznioślejsze odruchy.
W to, że okoliczności wyzwalają w człowieku wielkość ducha, wierzę tak samo jak w to, że płótno czyni artystę. Niedola tworzy jedynie tło, na którym malujemy wierną podobiznę naszej duszy. Gwiazdy najlepiej widać, gdy niebo jest najciemniejsze.
W czasie tamtych ponurych dni w pewnym zakątku świata – na cmentarzu w Salt Lake City – u stóp zaśnieżonej figurki aniołka na grobie małej dziewczynki znaleziony został list.
Natrafiłem na ten list zimą 1949 roku. Tkwił pomiędzy stronami dziennika, który należał do ojca zmarłej dziewczynki, i na pierwszy rzut oka wydał mi się bez znaczenia. Dopiero po przeczytaniu dziennika zrozumiałem, jak ważny był to list i jakie spowodował wydarzenia.
Dziennik – ostatni tom z serii oprawnych w skórę brulionów opisujących życie Davida i Mary-Anne Parkinów – stał się moją własnością tuż po śmierci MaryAnne. Jej mąż, David, zmarł czternaście lat wcześniej. MaryAnne Chandler Parkin była piękną Angielką o mądrych i smutnych oczach, świadczących o tym, że zaznała i szczęścia, i cierpienia. Nawet w jesieni swego życia nadal była piękną kobietą, choć z perspektywy czasu nie jestem pewien, czy jej uroda była wyłącznie cielesna, czy może bardziej duchowa, wynikająca z godności i dobroci cechujących jej osobowość. Bez względu na to, jaka była prawda, Mary-Anne uosabiała współczucie – a miłość wszystko czyni nadobnym.
Moja żona Keri i ja wynajmowaliśmy mieszkanie w rezydencji wdowy Parkin do chwili jej śmierci w wigilię Bożego Narodzenia 1948 roku. Tamte zimowe dni miały na zawsze pozostać w naszej pamięci.
Z zapisków w dzienniku Davida Parkina dowiedziałem się wielkiej prawdy o życiu – i o wszystkich związkach międzyludzkich – mianowicie takiej, że nawet największa miłość może się zachwiać w cieniu wielkiej tragedii. Jestem przekonany, że historia Davida i MaryAnne to po prostu historia miłości, jednak pozbawionej wydumanego romantyzmu z wierszy i szmatławych czytadeł. Nie wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia. Uważam, że miłość, w swej najprawdziwszej postaci, to nie chodzenie z głową w chmurach i przeżywanie katuszy, ale uczucie o wiele bardziej naturalne, wymagające pielęgnacji i czasu, aby mogło się w pełni rozwinąć, i dlatego w swej najlepszej formie objawia się nie w okresie nieopierzonej młodości, ale pomarszczonej dojrzałości.
Kochający się ludzie napotykają na drodze życiowej liczne przeszkody i, zmagając się z nimi, poznają prawdziwe oblicze swojego uczucia. Istota autentycznej miłości to dużo więcej niż burza namiętności, to lojalność i szczera przyjaźń.
I chociaż uczucie to może być chwilowo osłabione przeciwnościami, nigdy nie gaśnie ani się nie poddaje, trwając przy wzniosłych ideałach, które wykraczają poza tę ziemię i ten czas, podczas gdy namiastka miłości w obliczu problemów się kończy; ludzie, którzy myśleli, że łączy ich coś trwałego, stwierdzają, że się pomylili, i szybko uciekają, żeby znaleźć prawdziwe uczucie.

*
Oto historia miłości Davida i MaryAnne Parkinów.

Rozdział 1

Spotkanie na cmentarzu

Grabarz to osobliwy człowiek, zniewolony rytuałem
i stałością. Zajęcie wybrał sobie dobre,
jako że nic nie jest tak niezawodne jak śmierć.

Z dziennika Davida Parkina, 29 stycznia 1934

Cmentarz Salt Lake City, 1933

Kiedy nad smaganych lodowatym wiatrem cmentarzem zapadł zmrok, grabarz mozolnym ruchem artretycznych rąk włożył płaszcz, czapkę i szalik, zapalił knot świecy w latarni, po czym wyszedł ze swojej chatki na zaśnieżony cmentarz, aby zamknąć na łańcuch bramy cmentarne z obawy przed rabusiami okradającymi groby. Do grabieży doszło tylko raz, czterdzieści siedem lat wcześniej, na początku jego pracy. Mężczyzna uznał wtedy, że teren jest zagrożony, i zaczął zamykać bramy, a był niewolnikiem własnych przyzwyczajeń, zarówno w myśleniu, jak i w działaniu.
Starzec ruszył w kierunku północnym po zasypanej śniegiem alejce, aż doszedł do miejsca, skąd na tle ciemnego nieba było widać sylwetkę marmurowego aniołka na oświetlonym księżycową poświatą wzgórku. Figurkę postawiono przy mogile trzyletniej dziewczynki, jedynego dziecka Davida i MaryAnne Parkinów, zamożnego małżeństwa z Salt Lake City. Aniołek stał się punktem orientacyjnym dla grabarza, który przed dwudziestu laty celowo zaczął odbywać poranny obchód terenu ze wschodu na zachód, by nie natrafić na matkę dziecka płaczącą u stóp figurki.
Wszedłszy na wzgórek, grabarz, ku swemu zaskoczeniu, zobaczył kobietę kucającą u podnóża aniołka. Mężczyzna uznał ten widok za dziwny, ponieważ od chwili gdy marmurowa rzeźba zaczęła zdobić jego cmentarz, piękna matka dziewczynki nigdy nie przychodziła na jej grób po zmierzchu. Zwolnił kroku, mając nadzieję, że słabe światło latarni lub skrzypienie jego butów w śniegu obwieszczą jego nadejście, nie powodując przestrachu u kobiety, która, pogrążona w smutku, nie była świadoma tego, co się wokół niej dzieje. Zatrzymał się pięć metrów przed nią. Cicho padał śnieg. Mężczyzna niecierpliwym gestem wyciągnął zegarek kieszonkowy, przyjrzał mu się w migotliwym świetle latarni, wsunął go z powrotem do kieszeni, po czym, czując, że ustalony porządek jest zagrożony, głośno odchrząknął. Para z jego ust utworzyła w mroźnym powietrzu mglisty obłok.
Kobieta podniosła głowę.
– Pani Parkin, muszę zamknąć cmentarz.
Postać poruszyła się niezgrabnie, z trudem dźwigając się z ziemi. Ku wielkiemu zaskoczeniu grabarza nie była to pełna gracji, smukła matka zmarłej dziewczynki, ale starsza od niego, tęga kobieta o pomarszczonej twarzy. Jej włosy o stalowym odcieniu, obwiązane cynobrową chustką, były splątane nad czołem. W świetle latarni na jej twarzy zalśniły ślady łez. Oszołomiona kobieta zwróciła na niego wzrok.
– Przepraszam panią. Myślałem, że to ktoś inny…
Szare oczy nieznajomej się rozszerzyły.
– Jest po zmroku, muszę zamknąć cmentarz – ciągnął grabarz.
Kobieta pokiwała wolno głową, po czym wytarła policzki otwartą dłonią.
– Już sobie idę – powiedziała głosem równie żałosnym jak jej wygląd. Odwróciła się ponownie w stronę aniołka i głęboko westchnęła, a jej zgarbione plecy uniosły się i opadły.
Grabarz spojrzał na granitową podstawę figurki, na której leżał dar kobiety: koperta, a na niej szkarłatna róża.
– Czy wieczorem odjeżdża jeszcze jakiś tramwaj?
– Ostatni kurs do zajezdni o dziewiątej czterdzieści pięć. – Dozorca ponownie zerknął na zegarek kieszonkowy.
– Ma pani jeszcze dwadzieścia minut.
– Dziękuję – wymamrotała kobieta.
Idąc ze zwieszoną głową pomiędzy drewnianymi i kamiennymi tablicami nagrobnymi, skierowała się w stronę bramy, brnąc w sięgającym do połowy łydki śniegu i pozostawiając za sobą szerokie ślady. Po chwili zniknęła za zagajnikiem wierzb płaczących.
Nie tracąc czasu na rozmyślania, grabarz ruszył na dalszy obchód cmentarza. Przy północnej bramie znalazł się sześć minut i trzynaście sekund później, niż miał to w zwyczaju.

W odróżnieniu ode mnie MaryAnne często odwiedza grób naszej córki – nierzadko z cotygodniową regularnością.
Nie wiem, co jej daje ten rytuał, nie mam też pojęcia o jego szczegółach, ale po powrocie do domu moja żona ma podpuchnięte oczy i słaby głos. MaryAnne uzewnętrznia pamięć o tragedii, natomiast ja ją głęboko skrywam.
Powiedziałbym, że każdego dnia nasze serca coraz bardziej oddalają się od siebie, nie jestem tego jednak całkowicie pewien.
Z tak wielkiej odległości trudno zauważyć, jak przybywa kolejnych centymetrów.

Z dziennika Davida Parkina, 11 października 1933

MaryAnne Parkin stała przed marmurowym aniołkiem niemal tak nieruchoma jak posąg. Padający od długiego czasu drobny śnieg utworzył warstwę sięgającą już powyżej kostek jej sznurowanych trzewików ze skóry. Promienie wschodzącego słońca oświetlały połowę twarzy i szaty aniołka, podczas gdy jego druga część pozostawała jeszcze w mroku, upodabniając figurę do księżyca w kwadrze. Na śniegu były widoczne liczne ślady stóp, pozostałości po poprzednich wizytach, biegnące ku podstawie pomnika, gdzie utworzyły zagłębienie. MaryAnne wiedziała, że nie wszystkie ślady zostały wydeptane przez nią, ponieważ, gdy weszła na cmentarz, spotkała grabarza, a ten powiedział jej o starszej kobiecie, którą zastał dwa dni wcześniej wieczorem klęczącą przy aniołku i którą mylnie wziął za nią. MaryAnne nie zwróciła zbyt wielkiej uwagi na słowa grabarza, jako że jej umysł był zajęty poważniejszymi myślami.
Czuła, jakby serce miało jej pęknąć.
– Do widzenia, słodka Andreo – wyszeptała. – Nie wiem, czy kiedykolwiek tu wrócę. – Ostatnie słowa oznaczały nieodwracalność i MaryAnne zadrżała. Uniosła dłoń w rękawiczce, aby otrzeć łzy, które napłynęły jej do oczu. – Długo modliłam się o odpowiedzi. Nie rozumiem, dlaczego Bóg jest taki milczący. Wybacz, jeśli sprawiłam ci zawód, ale nie potrafię znieść milczenia dwóch istot, które kocham. Nie widzę innego rozwiązania.
Pochyliła głowę i załkała, a jej ciałem wstrząsnął spazm. Nie pamiętała, kiedy po raz pierwszy pomyślała o opuszczeniu domu. Możliwe, że myśl ta pojawiła się już na pogrzebie jej córeczki. Jednak dopiero kiedy MaryAnne w pełni zdała sobie sprawę z oddalenia i obcości ukochanego mężczyzny, możliwość ta objawiła się jej z całą mocą.
Jest rzeczą znaną, że mężczyźni reagują na tragedię inaczej niż kobiety, i choć w innych, nawet o wiele poważniejszych sprawach różnica ta nie ma większego znaczenia, to jednak w wypadku śmierci jedynego dziecka daje ona o sobie znać wyjątkowo boleśnie. MaryAnne nosiła swoją żałobę na zewnątrz tak, jak nosiła żałobne stroje – czarne welony i peleryny, widoczne symbole śmierci bliskiej osoby – David natomiast swoją ukrywał w zakamarkach duszy, za murami stoicyzmu, które rosły z dnia na dzień. Mury jednak, uczuciowe lub innego rodzaju, nie potrafią rozróżnić tego, co otaczają, i chronią więcej, niż przewidział ich budowniczy. Odgradzając się murem, David ukrył nie tylko swój ból, ale również miłość do MaryAnne.
MaryAnne nikomu nie powiedziała o swoim planowanym odejściu, ponieważ ciągle czekała na stosowny moment. Z upływem czasu uświadomiła sobie, że nie istnieje stosowny moment na oznajmienie takiej decyzji, i zwątpiła w celowość poinformowania o tym męża, ponieważ była pewna, że błagałby ją, by została – a ona nie wiedziała, czy umiałaby się tej prośbie oprzeć. Przez ostatnie trzy lata MaryAnne czuła się jak ktoś, kto tkwi nad krawędzią głębokiej przepaści i odwleka nieunikniony skok do czasu, kiedy czekanie stanie się bardziej bolesne od skoku, którego chciała uniknąć.
Ślub jej brata w Anglii stwarzał idealną okazję do odejścia. Nadszedł czas, by skoczyć.
Kilka chwil później, kiedy MaryAnne podniosła wzrok, na postumencie dostrzegła wystającą spod śniegu zeschniętą zieloną łodygę. Wolno przykucnęła i pochyliła się do przodu. Drobną dłonią w rękawiczce chwyciła kwiat i przyłożyła go do nosa. Był to nierozwinięty pąk róży, skuty mrozem, który zabił i jednocześnie zakonserwował kwiat. Spojrzawszy w dół, MaryAnne zauważyła, że pod różą leży jeszcze jedna rzecz. Odgarnęła śnieg i zobaczyła kopertę. Na pieczęci z burgundowego laku odciśnięto wizerunek pąka róży, wokół którego wiły się w misternym wzorze ciernista łodyga i liście. MaryAnne podniosła kopertę, otworzyła ją, wyjęła pergaminową kartkę i zaczęła ją czytać, a delikatne płatki śniegu spadały na papier, topniały i zlewały się z atramentem.
MaryAnne gwałtownie wciągnęła powietrze.
Przyciskając kartkę do piersi, ukradkiem potoczyła wzrokiem po cichym cmentarzu, choć było oczywiste, że list przetrwał mroźną noc i opady śniegu. Cmentarz był, nie licząc jego martwych mieszkańców, pusty, jak zawsze o świcie. MaryAnne szczelnie otuliła się szalem aż po samą brodę, położyła różę u stóp aniołka, po czym wsunęła list do kieszeni obszytej futrem kurtki.
Po raz ostatni spojrzała w twarz aniołka i zeszła po swoich śladach ze wzgórka i przez zachodnią część cmentarza skierowała się do drewnianej furtki pomiędzy dwoma zniszczonymi upływem czasu kamiennymi słupkami. Wyszła na drogę biegnącą do swego domu, który teraz była gotowa opuścić.

 
Wesprzyj nas