Nigdy nie przeprasza. Arogancka, silna i bezceremonialna. Taka z pozoru jest Olive Kitteridge, surowa nauczycielka matematyki, oschła żona, despotyczna matka…


Z okruchów codziennych wydarzeń można jednak stworzyć portret niejednoznacznej, fascynującej osoby. Poprzez losy Olive i innych mieszkańców niewielkiego miasteczka na Wschodnim Wybrzeżu autorka buduje mikroświat ludzkich lęków i pragnień. 

Prawda psychologiczna, mistrzowski warsztat i misternie skonstruowana narracja zjednały Elizabeth Strout uznanie zarówno krytyków, jak i czytelników.

Książka otrzymała nagrodę Pulitzera w 2009 roku.
W 2014 roku powstał na jej podstawie miniserial wyprodukowany przez HBO z Frances McDormand i Richardem Jenkinsem w rolach głównych. Obraz zachwycił krytyków na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji.

Książka ukazała się w Polsce po raz pierwszy w 2010 roku pod tytułem „Okruchy codzienności”.

Elizabeth Strout
Olive Kitteridge
Przekład Ewa Horodyska
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 5 listopada 2014

Apteka

Od wielu lat Henry Kitteridge pracował jako farmaceuta w małym miasteczku i każdego ranka dojeżdżał do pracy zaśnieżonymi lub mokrymi drogami, albo drogami w pełni lata, gdy dzikie maliny wypuszczały nowe kolczaste pędy w gąszczu zarośli na obrzeżach miasta, zanim się skręciło w szerszą ulicę prowadzącą do apteki. Teraz, na emeryturze, wciąż budzi się wcześnie i wspomina, jak dobrze niegdyś czuł się rano, jakby cały świat był jego tajemnicą. Opony sunęły miękko po nawierzchni, światło przebijało się przez poranną mgłę, po prawej stronie ukazywała się na chwilę zatoka, a potem wysokie, smukłe sosny. Niemal zawsze jeździł z uchylonym oknem, ponieważ kochał zapach sosen i ciężkie od soli powietrze, a w zimie – jej mroźne tchnienia.
Apteka znajdowała się w niewielkim piętrowym budynku przyczepionym do innego, gdzie mieściły się oddzielnie sklep z artykułami żelaznymi i mały sklepik spożywczy. Codziennie rano Henry parkował na tyłach, obok wielkich metalowych koszy, następnie wchodził do apteki tylnymi drzwiami, zapalał światła, podkręcał termostat, a latem włączał wentylatory. Otwierał sejf, przekładał pieniądze do kasy, odciągał zasuwę we frontowych drzwiach, mył ręce i wkładał biały laboratoryjny fartuch. Był to przyjemny rytuał, jakby ów stary sklep ze swoimi półkami wypełnionymi pastą do zębów, witaminami, kosmetykami, ozdobami do włosów, nawet przyborami do szycia i kartkami okolicznościowymi, a także czerwonymi gumowymi termoforami i gruszkami do lewatywy, przypominał żywą osobę, stanowczą i nieugiętą.
A każda ewentualna nieprzyjemność, każda chwila niepokoju, ilekroć żona Henry’ego wstawała w nocy z łóżka i wędrowała w ciemności po domu – wszystko to cofało się niczym piaszczysta linia wybrzeża, gdy wkraczał w bezpieczne zacisze apteki. Stojąc na zapleczu, obok szuflad i rzędów lekarstw, Henry cieszył się na dźwięk dzwonka, gdy pani Merriman przychodziła po swój lek na nadciśnienie albo zjawiał się stary Cliff Mott po wyciąg z naparstnicy; cieszył się, szykując valium dla Rachel Jones, od której mąż uciekł w noc narodzin ich dziecka. Henry był urodzonym słuchaczem i wielokrotnie w ciągu tygodnia powtarzał: „Do licha, ogromnie mi przykro” albo „No nie, to niepojęte”.
W głębi serca odczuwał ciche dreszcze niepokoju znane komuś, kto w dzieciństwie dwukrotnie był świadkiem nerwowych załamań matki, która w innych chwilach gorliwie się nim opiekowała.
Dlatego gdy klient – co zdarzało się czasami, choć rzadko – okazywał zdenerwowanie na widok ceny leku albo nie odpowiadała mu jakość bandaża bądź worka z lodem, Henry robił, co mógł, by jak najszybciej naprawić sytuację. Przez wiele lat pracowała u niego pani Granger, niezbyt skłonna zadowolić nieufnego klienta; jej mąż łowił homary i zdawała się wnosić z sobą zimny powiew otwartego morza. Wypełniając formularze recept, Henry nasłuchiwał, czy nie uznała za stosowne odrzucić czyjejś skargi. Nieraz powracało do niego to samo wrażenie, gdy musiał czuwać, czy jego żona Olive nie naciska zbyt mocno Christophera z powodu zadania domowego albo niedopatrzenia w zakresie obowiązków; to samo zawieszenie uwagi – ta potrzeba, by każdemu dogodzić.
Słysząc wyjątkowe ożywienie w głosie pani Granger, opuszczał pomieszczenie na zapleczu i przechodził do sklepu, by osobiście porozmawiać z klientem. W innych wypadkach pani Granger dobrze wykonywała swoją pracę. Henry doceniał to, że nie była gadatliwa, utrzymywała idealny porządek w księgowości i bardzo rzadko zdarzała się jej nieobecność z powodu choroby.
To, że pewnej nocy zmarła we śnie, zdumiało go, a zarazem napełniło swoistym poczuciem profesjonalnej odpowiedzialności, jakby przeoczył – pracując tuż obok niej przez lata – jakiś symptom, który on, sprzedając te swoje tabletki, syropy i strzykawki, mógł zauważyć i wyleczyć.
– Myszowata – stwierdziła jego żona, gdy zatrudnił nową asystentkę. – Wygląda jak mysz.
Denise Thibodeau miała zaokrąglone policzki i małe oczka wyzierające przez szkła okularów w brązowej oprawie.
– Ale to miła myszka – odparł Henry. – Urocza. I rezolutna.
– Nie ma takich rezolutnych, którzy nie potrafią stać prosto – oznajmiła Olive. Istotnie, wąskie ramiona Denise pochylały się do przodu, jakby ciągle za coś przepraszała. Miała dwadzieścia dwa lata i właśnie skończyła stanowy uniwersytet w Vermont. Jej mąż także miał na imię Henry i Henry Kitteridge, gdy poznał Henry’ego Thibodeau, był pod wrażeniem – jak to postrzegał – nieskrępowanej doskonałości. Mocno zbudowany młody człowiek tryskał energią z błyskiem w oku, dodającym ożywienia jego przyzwoitej, przeciętnej twarzy. Pracował jako hydraulik w firmie należącej do wuja. Byli z Denise małżeństwem od roku.
– To nie najlepszy pomysł – stwierdziła Olive, gdy zasugerował, by zaprosili młode małżeństwo na kolację. Henry porzucił temat. Właśnie wtedy jego syn – który nie okazywał jeszcze oznak wieku dojrzewania – stał się nieoczekiwanie poważny i uporczywie nadąsany, ten jego nastrój przesycał atmosferę niczym trucizna, Olive zaś wydawała się równie zmienna i odmieniona jak Christopher. Obydwoje kłócili się namiętnie i burzliwie, podczas gdy niczego niepojmujący, oszołomiony Henry czuł się dziwnie obco.
Ale stojąc na parkingu pod koniec letniego dnia i rozmawiając z Denise i Henrym Thibodeau, kiedy słońce wtulało się w osłonę świerków, Henry Kitteridge wspominał własne studenckie lata i tak zatęsknił za dalszym przebywaniem w obecności tych dwojga młodych ludzi ze zwróconymi ku niemu nieśmiałymi twarzami, że zaproponował: „Może przyszlibyście do nas za kilka dni na kolację?”.
Pojechał do domu, mijając wysokie sosny i migotliwą zatokę, myśląc o młodych Thibodeau, którzy zmierzali w przeciwną stronę, ku swojej przyczepie ustawionej na obrzeżach miasta. Wyobraził sobie tę przyczepę, przytulną i schludną – ponieważ Denise była porządna – i ich dwoje, omawiających miniony dzień. Denise mogła powiedzieć: „Jest wyrozumiały jako szef”, a jej mąż: „O tak, bardzo mi się podoba ten facet”.
Henry skręcił w podjazd, który właściwie był nie tyle podjazdem, ile spłachetkiem trawnika na szczycie wzgórza, i w ogrodzie zobaczył Olive.
– Witaj – powiedział, podchodząc do niej. Chciał wziąć ją w ramiona, lecz tuż obok zastygła ciemność, towarzysząca jej niczym znajomy, który nie chce odejść. Więc tylko poinformował, że państwo Thibodeau przyjdą na kolację. – Tego wymaga uprzejmość.
Olive otarła pot z górnej wargi i odwróciła się, by wyrwać z ziemi pęk cebuli dymki.
– No to klamka zapadła, panie prezesie – oświadczyła. – Proszę wydać dyspozycje kucharce.
W piątkowy wieczór zaproszona para udała się za nim do domu i młody Henry uścisnął dłoń Olive.
– Ładnie tutaj – zauważył. – Z tym widokiem na morze. Pan Kitteridge wspominał, że sami zbudowaliście państwo ten dom.
– Tak, rzeczywiście.
Christopher przysiadł przy stole bokiem, z niezdarnością nastolatka, i nie zareagował, gdy Henry Thibodeau zapytał, jakie sporty uprawia w szkole. Henry Kitteridge poczuł, jak wzbiera w nim nieoczekiwana furia; zapragnął nakrzyczeć na chłopca, którego złe maniery zdradzały coś nieprzyjemnego, czego nikt się nie spodziewał w domu Kitteridge’ów.
– Kiedy pracujesz w aptece – zwróciła się Olive do Denise, stawiając przed nią półmisek z prażoną fasolą – poznajesz sekrety wszystkich mieszkańców miasta.
Olive usiadła naprzeciw i podsunęła Denise butelkę keczupu.
– Trzeba wiedzieć – dodała – kiedy trzymać usta zamknięte. Ale ty chyba już to wiesz.
– Denise to rozumie – wtrącił Henry Kitteridge.
Mąż Denise odezwał się natychmiast:
– O, niewątpliwie. Nie znaleźlibyście nikogo bardziej godnego zaufania niż Denise.
– Wierzę panu – odparł Henry, podając mu koszyk z bułkami.
– I proszę mówić mi po imieniu. Henry to jedno z moich ulubionych imion.
Denise zaśmiała się cicho. Polubiła go. Od razu to zauważył.
Christopher rozparł się na krześle.
Rodzice Henry’ego Thibodeau mieszkali na farmie, więc jeden i drugi Henry porozmawiali sobie o plonach, fasoli tyczkowej, kukurydzy, która z braku deszczu nie była tego lata tak wysoka jak zwykle, a także o tym, jak wyhodować na grządce dobre szparagi.
– Och, na miłość boską – powiedziała Olive, kiedy Henry Kitteridge przewrócił butelkę keczupu, którą chciał wręczyć młodemu człowiekowi, i zawartość niczym zgęstniała krew zalała dębowy stół. Usiłując złapać butelkę, Henry potrącił ją, aż się potoczyła. Keczup poplamił jego palce, a następnie białą koszulę.
– Zostaw to – rozkazała Olive, wstając. – Zostaw tę butelkę, Henry, na miłość boską. – Na co Henry Thibodeau, być może na dźwięk własnego imienia wymówionego ostrym tonem, usiadł wyprostowany, z zalęknionym wyrazem twarzy.
– Ojej, ale nabrudziłem – zauważył Henry Kitteridge.
Na deser każdy dostał gałkę lodów waniliowych ślizgającą się pośrodku niebieskiej miseczki.
– Waniliowe to moje ulubione – wyznała Denise.
– Doprawdy? – spytała Olive.
– Moje również – powiedział Henry Kitteridge.
Z nadejściem jesieni, gdy poranki stały się ciemniejsze i słońce zaglądało do apteki tylko przez krótką chwilę, zanim skryło się za budynkiem, i pozostawało jedynie sztuczne światło pod sufitem, Henry na zapleczu napełniał małe plastikowe fiolki i odbierał telefony, Denise natomiast dyżurowała przy kasie. W porze lunchu rozpakowywała kanapkę przyniesioną z domu i posilała się na zapleczu, gdzie mieścił się skład zapasów, Henry zaś mniej więcej w tym samym czasie zjadał swój lunch, a jeśli nie było żadnego klienta, obydwoje wypijali po filiżance kawy od sklepikarza z sąsiedztwa. Denise wydawała się cicha z natury, lecz miewała nieoczekiwane napady gadulstwa.
– Moja mama, wie pan, przez wiele lat chorowała na stwardnienie rozsiane, więc wcześnie nauczyliśmy się pomagać potrzebującym. Każdy z moich trzech braci jest inny. Nie uważa pan, że to zabawne, kiedy życie tak się układa? Najstarszy brat – dodała Denise, ustawiając butelkę szamponu – był ulubieńcem ojca, dopóki nie ożenił się z dziewczyną, która się ojcu nie podobała.
Teściowie Denise, jak podkreśliła, byli cudowni. Przed Henrym miała pewnego chłopaka, protestanta, którego rodzice nie byli dla niej tacy mili.
– Nie ułożyłoby się nam życie – dokończyła, zakładając za ucho pasemko włosów.
– No cóż, Henry to wspaniały młody człowiek – zauważył Henry Kitteridge.
Kiwnęła głową, uśmiechając się zza okularów jak trzynastoletnia dziewczynka. Ponownie wyobraził sobie jej przyczepę i ich dwoje baraszkujących jak para przerośniętych szczeniaków. Nie potrafił odgadnąć, dlaczego sprawia mu to szczególną przyjemność, jakby przelewało się przez niego płynne złoto.
Denise była równie kompetentna jak pani Granger, lecz bardziej swobodna w sposobie bycia. „Tuż pod witaminami w drugim przejściu – informowała klienta. – Zaraz pokażę gdzie”. Pewnego razu powiedziała Henry’emu, że czasami pozwala jakiejś osobie krążyć przez chwilę po sklepie, zanim zapyta, czym może służyć.
„Dzięki temu, wie pan, zdarza się im przy okazji znaleźć coś, co też jest im potrzebne, a nie wiedzieli o tym wcześniej. I sprzedaż panu wzrasta”. Smuga zimowego słońca rozświetliła gablotkę z kosmetykami, pas drewnianej podłogi zajaśniał niczym plaster miodu. Henry Kitteridge uniósł brwi z uznaniem.
– To był dla mnie szczęśliwy dzień, Denise, gdy przekroczyłaś ten próg.
Poprawiła okulary wierzchem dłoni i przetarła ściereczką słoiki z maściami.
Jerry McCarthy, który dostarczał leki z Portland raz w tygodniu – lub częściej, jeśli zaszła potrzeba – zjadał niekiedy lunch w pomieszczeniu na zapleczu. Miał osiemnaście lat, dopiero co ukończył szkołę średnią. Ten wysoki, tęgi chłopak o gładkiej twarzy pocił się tak obficie, że miewał koszulę całą w mokrych plamach, czasami nawet na torsie, przez co biedaczysko przypominał nieco matkę karmiącą. Przycupnięty na skrzyni, z masywnymi kolanami niemal przy uszach, posilał się kanapką, z której wypadały oblepione majonezem grudy sałatki jajecznej albo tuńczyka i lądowały na jego koszuli. Henry widział nieraz, jak Denise podsuwa Jerry’emu papierowy ręcznik.
– Mnie też się to zdarza – usłyszał pewnego dnia. – Ilekroć jem kanapkę z czymś innym niż wędlina, cała się brudzę. – To nie mogło być prawdą. Dziewczyna zawsze wyglądała schludnie jak z pudełeczka, choć nie grzeszyła urodą.
– Dzień dobry – odzywała się, gdy dzwonił telefon. – Tu miejscowa apteka. Czym możemy dzisiaj służyć? – Jak dziewczynka odgrywająca rolę dorosłej osoby.
A później, pewnego poniedziałkowego ranka, gdy w aptece czuło się przenikliwy chłód, Henry zagadnął swoją asystentkę, otwierając sklep: „Jak spędziłaś weekend, Denise?”. Poprzedniego dnia Olive odmówiła pójścia do kościoła, na co Henry, nietypowo jak na siebie, zwrócił się do niej ostrym tonem: „Czy proszę o zbyt wiele?”. Stał w kuchni w krótkich kalesonkach i prasował spodnie, gdy usłyszał własny głos: „Chciałbym, żeby moja własna żona towarzyszyła mi do kościoła”. Pójście bez niej wydawało się publiczną demonstracją rozpadu rodziny.
– Owszem, do jasnej cholery, prosisz o zbyt wiele! – wyrzuciła z siebie Olive, dając upust wściekłości. – Nie masz pojęcia, jaka jestem zmęczona po całym dniu w szkole i po idiotycznych zebraniach z tym cholernym kretynem, naszym dyrektorem! I jeszcze zakupy. Gotowanie. Prasowanie. Pranie. Odrabianie lekcji z Christopherem! A ty… – Przytrzymała się oparcia krzesła przy jadalnianym stole, ciemne włosy, wciąż rozczochrane po wstaniu z łóżka, opadły jej na oczy. – Ty, Panie Główny Diakonie i Mistrzu Mowy Trawy, oczekujesz ode mnie wyrzeczenia się spokojnych niedzielnych poranków dla gromady zadzierających nosa gnojków! – Gwałtownie i z rozmachem usiadła na krześle.
– Cóż, mam już tego naprawdę dość – zakończyła spokojnie. – Po dziurki w nosie.
Wtargnęła w niego ciemność; jego dusza dławiła się smołą.
Nazajutrz Olive odezwała się do niego tonem towarzyskiej pogawędki:
– W zeszłym tygodniu samochód Jima śmierdział rzygowinami. Mam nadzieję, że jest już wyczyszczony. – Jim O’Casey uczył razem z Olive i od lat zawoził ją i Christophera do szkoły.
– Też mam taką nadzieję – odparł Henry i w ten sposób ich sprzeczka dobiegła końca.
– Ach, ten weekend był cudowny – powiedziała Denise, spoglądając zza szkieł okularów z żarliwością w małych oczkach o tak dziecinnym wyrazie, że od patrzenia w nie topniało serce. – Pojechaliśmy do rodziny Henry’ego i w nocy wykopywaliśmy ziemniaki. Henry włączył reflektory w samochodzie i kopaliśmy przy ich świetle. Wygrzebywanie ziemniaków z tej przemarzniętej ziemi było jak poszukiwanie czekoladowych jajek wielkanocnych!
Przerwał rozpakowywanie dostarczonych paczek z penicyliną i zszedł z drabinki. Nie zjawili się jeszcze żadni klienci, a pod oknem od frontu syczał termostat kaloryfera.
– To z pewnością bardzo miłe, Denise.
Kiwnęła głową, dotykając tuż obok niego półki z witaminami. Przez jej twarz przemknął cień lęku.
– Zrobiło mi się zimno, więc wróciłam do auta, patrzyłam na Henry’ego wykopującego ziemniaki i myślałam, że to zbyt piękne, by było prawdziwe.
Zadał sobie pytanie, co w jej krótkim życiu mogło sprawić, że nie ufała szczęściu; być może choroba jej matki. Powiedział:
– Ciesz się tym, Denise. Masz przed sobą wiele szczęśliwych lat.
„A może – pomyślał, wracając do rozpakowywania pudeł – był to wpływ katolicyzmu: wzbudzanie w człowieku poczucia winy w każdej sytuacji”.
Następny rok – czy był najszczęśliwszym rokiem w jego własnym życiu? Często tak myślał, choć zdawał sobie sprawę, że to niemądre stwierdzenie, gdy mowa o jakimkolwiek roku z czyjegoś życia; w jego pamięci jednak ten właśnie rok zachował urok czasu, w którym nie było miejsca na rozważania o początku ani o końcu i gdy Henry jechał do apteki w mroczne zimowe poranki, a później o wiosennym brzasku, w oczekiwaniu na pełnię lata, to właśnie drobne przyjemności, jakie przynosiła jego praca w swej prostocie, zadowalały go w pełni. Kiedy Henry Thibodeau wjeżdżał na wysypany żwirem parking, Henry Kitteridge często otwierał drzwi przed Denise, przytrzymywał je i wykrzykiwał:
„Witaj, Henry!” – na co Henry wysuwał głowę przez okno samochodu i odpowiadał: „Witaj, Henry” z szerokim uśmiechem na twarzy rozjaśnionej przyzwoitością i poczuciem humoru. Czasami gestowi pozdrowienia towarzyszyło tylko imię: „Henry!”.
A drugi Henry wołał wówczas: „Henry!”. Sprawiało im to frajdę, Denise zaś, niczym delikatnie przerzucana między nimi piłka, wślizgiwała się do apteki.
Gdy zdejmowała rękawiczki, jej dłonie wydawały się dziecięco chude, lecz kiedy dotykała klawiszy sklepowej kasy albo wkładała coś do białej torebki, przybierały pełne wdzięku kształty rąk dorosłej kobiety, rąk, które – jak myślał Henry – z czułością będą dotykały męża, które pewnego dnia z cichą pewnością przewiną niemowlę, pogładzą rozgorączkowane czoło, wsuną pod poduszkę pieniążek od zębowej wróżki.
Obserwując, jak Denise przy odczytywaniu spisu towarów poprawia palcem okulary na nosie, myślał, że stanowi ona esencję tego, co amerykańskie – ponieważ działo się to w początkach hipisowskiego ruchu i artykuły w „Newsweeku” na temat marihuany oraz „wolnej miłości” wywoływały w nim niepokój, który rozpraszało jedno spojrzenie na Denise. „Pochłonie nas piekło, jak starożytnych Rzymian – oznajmiała tryumfalnie Olive. – Ameryka przypomina wielki gnijący ser”. Ale Henry wciąż wierzył w przewagę ludzi o umiarkowanych poglądach, a w pracy codziennie stykał się z dziewczyną, której jedyne marzenie polegało na stworzeniu w przyszłości ze swoim mężem prawdziwej rodziny.
„Nie obchodzi mnie ruch wyzwolenia kobiet – zwierzyła się Henry’emu. – Chcę mieć dom i słać w nim łóżka”. Mimo to, gdyby miał córkę (a bardzo chciał ją mieć), przestrzegłby ją przed tym. Powiedziałby: „Dobrze, ściel łóżka, ale postaraj się też nie stracić zdolności myślenia”. Denise nie była jednak jego córką, więc ją zapewnił, że prowadzenie domu jest szlachetnym zajęciem, mgliście tylko zdając sobie sprawę, że to kwestia wolnego wyboru: dbać o osobę, której nie łączą z tobą więzy krwi.
Uwielbiał jej prostolinijność, czystość jej marzeń, lecz to oczywiście nie oznaczało, że się w niej zakochał. Naturalna powściągliwość Denise sprawiła natomiast, że na nowo zaczął pożądać Olive. Ostro wyrażane opinie żony, bujny biust, burzliwe nastroje i nieoczekiwane wybuchy gardłowego śmiechu odsłoniły w Henrym nową, gorącą erotyczną płaszczyznę i czasami, dysząc w mroku nocy, myślał nie o Denise, lecz – o dziwo – o jej silnym, młodym mężu, o młodzieńczej żarliwości, z jaką musiał dawać upust zwierzęcej żądzy posiadania. W takich chwilach Henry Kitteridge odczuwał przypływ nieprawdopodobnego uniesienia, jakby w akcie miłosnym z żoną łączył się z wszystkimi mężczyznami okazującymi miłość kobietom, skrywającym głęboko w sobie ciemne, mszyste tajemnice ziemi.
– O rany boskie – mówiła Olive, kiedy się z niej zsuwał.
W college’u Henry Thibodeau grał w futbol amerykański, tak samo jak Henry Kitteridge.
– Czy to nie było wspaniałe? – zapytał pewnego razu młodszy Henry. Przyjechał nieco wcześniej po Denise i wszedł do apteki. – Słyszeć, jak ludzie krzyczą na trybunach? Widzieć to podanie prosto do ciebie, gdy wiesz, że je odbierzesz? Kurczę, kochałem to. – Uśmiechnął się szeroko. Jego otwarta twarz zdawała się odbijać rozszczepione światło. – Kochałem to.
– Przypuszczam, że grałeś bez porównania lepiej niż ja – zauważył Henry Kitteridge. Był niezły w bieganiu, w zwodach i unikach, lecz zabrakło mu agresywności, by zostać naprawdę dobrym zawodnikiem. Zawstydzało go wspomnienie, że każdy mecz budził w nim strach. Ucieszył się, kiedy z powodu miernych wyników w nauce musiał zrezygnować z piłki.
– O, wcale nie byłem taki dobry – zaprzeczył Henry Thibodeau, przesuwając po głowie szeroką dłonią. – Po prostu to lubiłem.
– Był dobry – wtrąciła Denise, wkładając płaszcz. – Naprawdę dobry. Cheerleaderki dopingowały go specjalnym okrzykiem. – Nieśmiało i z dumą zacytowała: – „Śmigaj, Thibodeau, śmigaj”.
Ruszając ku drzwiom, Henry Thibodeau powiedział:
– Niedługo zaprosimy was, ciebie i Olive, na kolację.
– Och, nie zaprzątaj sobie tym głowy.
Denise napisała do Olive list z podziękowaniem swoim schludnym, drobnym pismem. Olive przy stole rzuciła okiem na kartkę i podsunęła ją Henry’emu.
– Jej charakter pisma jest równie ostrożny jak ona sama – zauważyła. – Nigdy nie widziałam dziewczyny o tak pospolitej urodzie. Dlaczego przy swoim wyblakłym kolorycie ubiera się na beżowo i szaro?
– Nie wiem – odparł uprzejmie, jakby sam się nad tym zastanawiał. Co nie miało miejsca.
– Głupia gęś – skonstatowała Olive.
Ale Denise nie była głupią gęsią. Potrafiła sprawnie liczyć i zapamiętywała wszystko, co usłyszała od Henry’ego o sprzedawanych lekach. Na uczelni specjalizowała się w badaniu życia zwierząt i posiadała gruntowną znajomość biologii molekularnej.
Czasami w trakcie przerwy przysiadała z podręcznikiem na kolanach. Na jej dziecięcej twarzy, której powagi dodawały okulary, malował się wyraz skupienia, kolana sterczały ku górze, ramiona pochylały się naprzód.
„Urocza i rezolutna” – przemykało mu przez głowę, gdy po drodze zerkał zza otwartych drzwi. Czasami zagadywał:
– Wszystko w porządku, Denise?
– O tak, jak najbardziej.
Henry nadal się uśmiechał, ustawiając fiolki i wypisując nalepki.
Charakter Denise wiązał się z jego charakterem równie łatwo, jak aspiryna z enzymem COX-2. Henry bezboleśnie przeżywał dzień; melodyjny szum kaloryferów, brzęknięcie dzwonka, ilekroć ktoś otwierał drzwi, skrzypnięcie drewnianej podłogi, „czin-czing” kasy – w tamtych dniach czasami mu się wydawało, że jego apteka przypomina zdrowy wegetatywny układ nerwowy w stanie wyciszenia i zdolności do pracy.
Wieczorami przelewała się przez niego adrenalina.
– Nic, tylko gotuję, zmywam i sprzątam! – wykrzykiwała co pewien czas Olive, stawiając przed nim gwałtownym ruchem talerz z wołowym gulaszem. – A niektórzy po prostu czekają, aż ich obsłużę, i gapią się na mnie.
Henry czuł, że jego ramiona pokrywają się z niepokoju gęsią skórką.
– Może powinieneś więcej pomagać w domu – zwracał się do Christophera.
– Jak śmiesz mu dyktować, co ma robić? Nawet cię nie obchodzi, co on przeżywa na lekcjach nauki o społeczeństwie! – krzyczała Olive, podczas gdy Christopher milczał ze znaczącym uśmieszkiem. – Nawet Jim O’Casey wykazuje więcej zrozumienia dla chłopca niż ty – kończyła i gwałtownym ruchem ciskała serwetkę na stół.
– Na litość boską, Jim uczy w tej szkole i codziennie widuje się z tobą i Chrisem. O co chodzi z tymi lekcjami nauki o społeczeństwie?
– Tylko o to, że cholerna nauczycielka jest kretynką, co Jim instynktownie rozumie – oznajmiała Olive. – Ty również widujesz Christophera codziennie. Ale o niczym nie masz pojęcia, bo zamknąłeś się w swoim małym światku z Panną Brzydulińską.
– Jest dobrą pracownicą – odpowiadał Henry.
Rano jednak mroczny nastrój Olive często mijał i Henry wyjeżdżał do pracy z nową nadzieją, która poprzedniego wieczoru wydawała się ułudą. W aptece okazywano mężczyznom życzliwość. Denise zapytała Jerry’ego McCarthy’ego, czy zamierza pójść do college’u.
– Nie wiem. Nie sądzę. – Chłopak oblał się rumieńcem. Może podkochiwał się trochę w Denise, a może czuł się przy niej jak dziecko, chłopiec, który nadal mieszka z rodzicami, ma pulchne nadgarstki i brzuszek.
– Idź na kursy zaoczne – doradziła żwawo Denise. – Możesz się zapisać zaraz po Bożym Narodzeniu. Wystarczy jeden kurs. Powinieneś spróbować. – Kiwnęła głową i spojrzała na Henry’ego, który odpowiedział tym samym.
– To prawda, Jerry – potwierdził, choć dotychczas niewiele myśli poświęcił temu chłopakowi. – Co cię interesuje?
Jerry wzruszył masywnymi ramionami.
– Coś cię musi interesować.
– Takie rzeczy jak te. – Chłopak wskazał pudła z zapakowanymi tabletkami, które nieco wcześniej wniósł tylnymi drzwiami na zaplecze.
Zdumiewająca sprawa, ale zapisał się na zajęcia z dziedziny nauk przyrodniczych i gdy wiosną wyznał, że uzyskał ocenę celującą, Denise poleciła:
– Nie ruszaj się stąd.
Wróciła ze sklepu spożywczego z niedużym tortem w pudełku i oznajmiła:
– Henry, jeśli nie zadzwoni telefon, to będziemy świętowali.
Opychając się ciastem, Jerry powiedział Denise, że poprzedniej niedzieli był w kościele na mszy, aby się pomodlić o dobre wyniki na egzaminie.
Tego typu reakcje katolików zawsze zaskakiwały Henry’ego.
Już otwierał usta, by powiedzieć: „Bóg nie uzyskał dla ciebie celującej oceny, Jerry, zdobyłeś ją sam”, lecz Denise uprzedziła go, pytając:
– Chodzisz do kościoła w każdą niedzielę?
Chłopak z zakłopotaną miną zlizał lukier z palców.
– Teraz będę chodził – odparł, na co Denise parsknęła śmiechem, a Jerry jej zawtórował, zarumieniony i rozpromieniony.

 
Wesprzyj nas