„Skazy” to historia ludzi, którzy nie są doskonali, i historia miasta, które dało się uwieść totalitarnej ideologii. Piekła nie ma – twierdzi jeden z bohaterów powieści. Ta historia dowodzi, że piekłem jesteśmy my sami.



Powieść o dwóch wiekach historii gdańskiej rodziny Hollenbach, z której wywodzą się siostry Johanna i Henrietta. Choć są bliźniaczkami, decyzje, które podejmują, prowadzą je w skrajnie odmienne miejsca. Tworzące się Wolne Miasto Gdańsk, Republika Weimarska i Berlin lat dwudziestych, a także stolica odrodzonej Polski i powstająca dopiero Gdynia – to miejsca, w których przyszło im tych wyborów dokonywać.

Nad wszystkim zaś uniosła się w końcu hitlerowska flaga ze swastyką.

W polskiej literaturze środka brakuje takich książek – mądrych, ale nie moralizatorskich, z szerokim tłem historycznym, ale zwracających uwagę na przeżycia jednostki, trzymających w napięciu, ale uciekających od sensacyjności.
Izabela Żukowska umiejętnie łączy przeszłość ze współczesnością, pokazując, że losy człowieka wplątanego w Wielką Historię nie są łatwe. W tym przypadku widać, że nieoczywiste są także losy miasta. To Gdańsk jest jednym z najważniejszych i najciekawszych bohaterów tej intrygującej powieści. Warto!

Bernadetta Darska

Polska nie ma jednej historii – ma ich wiele, często sprzecznych, a wręcz wzajemnie się wykluczających. To jedno z najważniejszych odkryć, jakich dokonaliśmy w ostatnim ćwierćwieczu. W Skazach dzieje pewnej gdańskiej rodziny stają się pretekstem do opowieści o kłopotach z tożsamością, o totalitarnym ukąszeniu i wojennej katastrofie, a Izabela Żukowska przypomina nam w swojej mądrej, wyważonej książce, że w XX stuleciu zwykłym ludziom przydarzały się sytuacje, z których wszystkie wyjścia były fatalne.
Piotr Kofta

Izabela Żukowska – muzykolog i socjolog, pracuje jako dziennikarka; od lat związana z Polskim Radiem, obecnie z Pierwszym Programem. Pisała dla miesięcznika „Kino”. Pracowała jako wykładowca na KUL-u i w Społecznej Akademii Nauk w Warszawie. Autorka książek „Teufel”, „Gotenhafen” i „Nad miastem anioły”.

Ludzkie losy w zderzeniu z determinującą je historią, która stawia wyzwania życiowym dylematom i konfliktom.

Izabela Żukowska
Skazy
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 18 listopada 2014

1793

Strach cuchnie. Śmierdzi zgnilizną starej czynszówki, gdzie zawartość nocników ląduje za oknem, ropiejące rany czekają na rozkład bez pomocy drogiego medyka, a zwierzęce truchła odrzuca się na bok czubkiem buta, przykładając do twarzy perfumowaną chusteczkę.
Bo strach jest uczuciem biedoty, emocją pozbawionych szans nieszczęśników, którzy strachem rządzeni, nigdy nie wydobędą się ze swojego stanu. Strach nie dotyka możnych. Trudno szukać go na twarzach rajców, którzy z miejskiej kasy otrzymują rocznie blisko dwa tysiące florenów, sumę, o jakiej biedni mieszkańcy czynszówek nie mają nawet odwagi pomyśleć. Strachu nie czują kupcy, gdy rozparci w swoich kantorach na Speicherinsel(1) i Bleihof(2), pańskim okiem doglądają tego, co spod pokładów zacumowanych na nabrzeżach Mottlau(3) okrętów przeładowuje się wprost do kupieckich magazynów, kalkulując zyski ze sprzedaży pachnących pomarańczy i kwaśnych cytryn, najlepszych na morowe powietrze, i egzotycznych korzeni, które morzem wędrują do miasta z miejsc tak odległych, że nawet oni nie potrafią ich sobie wyobrazić.

1 Wyspa Spichrzów (niem.).
2 Ołowianka (niem.).
3 Motława (niem.).

Z zadowoleniem przebierają palcami w cynamonowej korze i laskach wanilii, które zostawiają na ich skórze słodkawy zapach, rozchodzący się potem nad miastem, grzebią w anyżowych gwiazdkach i gruzłowatych korzeniach imbiru, w główkach goździków i ziarnach pieprzu. Na twarzach kupców nie widać strachu, raczej skupienie kryjące kalkulacje i radość, która rodzi się w nich na myśl o zyskach. Nie, możni tego świata nie czują strachu. Choć nie zdołają przed nim uciec.
Strach na twarzy kupca Brandta wykwitł niczym ropnie po morowym powietrzu. Najpierw pojawiło się zaskoczenie, potem szyderstwo, którym ten, zdawałoby się pozbawiony strachu wielki pan, chciał wykpić swojego oprawcę, należącego przecież do kategorii ludzi, którzy rodzą się w strachu, więc w strachu powinni umierać.
Obrzucał go obelgami i przekleństwami, ćwiczonymi przez lata na niesfornych pachołkach, na nie dość szybkich tragarzach i zbyt opieszałych woźnicach, na kucharce i lokajach, na wszystkich tych posługaczach i bezimiennych śmieciach, którzy każdego dnia uprzykrzali mu życie. Ale tym razem nie było pożądanego odzewu, nie było strachu na twarzy oprawcy, nie było tego, co być powinno, do czego kupiec Brandt był przyzwyczajony, co uważał za jedyną właściwą reakcję i czego oczekiwał.
Strach nie pojawił się na twarzy tego, który pod osłoną nocy postanowił załatwić z kupcem swoje porachunki, więc zdziwienie i szyderstwo powoli zaczął zastępować właśnie on, strach, najpierw majaczący w kącikach ust bogatego kupca, w błysku oczu, w ledwie słyszalnym zachwianiu głosu, gdy rozpoczynał swoje kupieckie targi.
Potem stawał się coraz bardziej obezwładniający, coraz bardziej wszechmocny, coraz mniej kontrolowany; pozbawiał go tchu, odbierał jasność myśli i możliwość obrony.
Bo strach nie jest dobrym doradcą, więc kupiec Brandt nie dobił targu.
Zbudzone dalekim hałasem psy ze Speicherinsel swoim ujadaniem przerywały panującą wokół ciszę. Miasto spało ukryte w ciemności. Oświetlały je tylko widoczne na niebie gwiazdy i nikły płomień świecy płonącej w oknie jednej z kamienic po drugiej stronie rzeki. Gwiazdy migotały w jej spokojnych wodach, zacierając granicę między tym, co ziemskie, a tym, co niebiańskie.
Podszedł do krawędzi nabrzeża i rozejrzawszy się, czy nikogo nie ma w pobliżu, pochylił się i wrzucił do Mottlau puginał. Krew kupca Brandta, ciągle zbyt ciepła, by zaschnąć, natychmiast rozpuściła się w wodzie, rozpłynęła porwana niespiesznym nurtem rzeki. Ostrze puginału, na tyle małe, by ukryć je za paskiem spodni, na tyle skuteczne, by odebrać człowiekowi życie, błysnęło światłem odbitym od gwiazdy, którą nazwać potrafiłby wyłącznie sam Heweliusz, ale jego nie było wśród żywych od przeszło stu lat.
Jakże niepozorny i śmiesznie mały wydawał się potężny kupiec Brandt, gdy klęczał tak u jego stóp! Patrzył błagalnie, ale zamiast wywołać choć odrobinę współczucia, jego poddańczy, pełen strachu wzrok bawił i jednocześnie odstręczał. Ten wielki kupiec Brandt, ten ważny pan, znany w całym Gdańsku mistrz handlowych negocjacji z niderlandzkimi kaprami, przyjaciel kupców z Lubeki, wytrawny znawca wszystkiego, co można było okazyjnie zakupić i zyskownie sprzedać, płaszczył się przed nim i łasił, a wszystko dlatego, że poczuł strach, zrozumiał, dotarło do niego wreszcie, że w jego życiu nadeszła ostatnia chwila, że niebawem z jego ust wydostanie się ostatnie tchnienie. Wiedział, że nie odejdzie pogodzony ze światem jak skrupulatny liczykrupa – podliczywszy rzędy liczb w swoich księgach, trzymanych zawsze pod kluczem w dębowej gdańskiej szafie. Nie pożegna się z najbliższymi, wyznając Bogu grzechy. Ostatnią twarzą, której obraz zabierze ze sobą na drugą stronę, będzie nieżyczliwa twarz obcego człowieka, złodzieja z czynszowej kamienicy, mordercy, który postanowił, że przypieczętuje jego los.
Przemknął szybko Schäferei(4), by na końcu pomostu zeskoczyć do łódki, pozostawionej tutaj zaledwie parę kwadransów wcześniej. Śmierć kupca Brandta nie trwała długo, łódką nikt się nie zainteresował. Odwiązał linę i starając się, by wiosła uderzały o powierzchnię wody możliwie jak najciszej, skierował się w stronę Fischmarkt(5).
Łódka był chybotliwa, ale z lekkością przemykała między uśpionymi galarami6, które spłynęły do miasta Wisłą z Rzeczpospolitej. Z płaskich bud, służących załogom za mieszkania, choć polscy marynarze nazywali je między sobą wychodkiem, wiele się bowiem od niego nie różniły, dobiegało chrapanie; z jednego wychodka ciche i śpiewne, z innego głośne jak bicie dzwonów z Marienkirche(7).

4 Ul. Szafarnia (niem.).
5 Rybackie Pobrzeże (niem.).
6 Rodzaj dawnego polskiego rzecznego statku przeznaczonego do jednorazowego transportu ładunku w dół rzeki.
7 Kościół Mariacki (niem.).

Pod Żurawiem zacumował okazały trójmasztowiec z królewskiego Sztokholmu. Z wnętrza okrętu przeciskało się światło, a po wodach Mottlau niosły się głosy nocnych rozmów. Dalej, w stronę Grünes Tor(8), ulokowała się grupa holenderskich jednomasztowców. Reje ze zrefowanymi żaglami skrzypiały cicho, gdy statki kołysały się na ledwie widocznych falach marszczących rzekę. Cały ten obraz trwał jakby w oczekiwaniu na mistrza Deischa(9), by znaleźć się na rycinie sławiącej znany na całym świecie port nad Mottlau.
Wiedział, że niebawem wszystko się tutaj zmieni. Jako Brandenburczyk nie miał nic przeciwko pruskiemu zwierzchnictwu, choć w mieście z nienawiścią przyjmowano naciski ze strony napierającego Królestwa. Kontrybucje i cła już doprowadziły do zubożenia miasta: jeszcze kilka dekad wcześniej ruch na Mottlau przewyższał obecny dwukrotnie. Mieszczanie coraz częściej zamykali swoje wystawne domy, pakowali kufry i szukali szczęścia z dala od rodzinnych stron, on jednak miał plan, jak wykorzystać tę sytuację. Bo chociaż urodził się biedny, choć zaczynał w cuchnącej czynszówce, to nie miał ochoty spędzić w niej reszty życia.

8 Zielona Brama (niem.).
9 Matthaeus Deisch (1724–1789) – rytownik, twórca portretów znanych gdańszczan oraz licznych panoram tego miasta.

Nie wzruszała go śmierć kupca Brandta. Zastanawiał się, czy Abraham potraktuje go niczym Łukaszowego bogacza, odrzucając jego błaganie o miłosierdzie, na które nie zasłużył. Był przekonany, że kupiec Brandt skrzywdził wielu ubogich Łazarzy, a wiadomość o tym, jak skończył, przyniesie im wytchnienie. Sam nie czuł się Łazarzem, nie zamierzał umierać w biedzie i nie chciał niczyjego miłosierdzia.
Do śmierci był przyzwyczajony, bo ta nigdy nie opuszczała mieszkańców cuchnących czynszówek. Jednak ich koniec zwykle przychodził wolno, rozsiadał się, czekając, aż wynędzniałe ciała nie wytrzymają kolejnych spazmów bólu i ludzkiego upodlenia. Tam śmierć nie łapała od razu za gardło, nie wbijała ostrego puginału w opasły brzuch.
Zwodziła, robiła uniki, dawała nadzieję. Dopiero po długiej agonii pozwalała wydać ostatnie, pełne rezygnacji tchnienie. Wobec tych męczarni koniec kupca Brandta był równie szykowny, jak jego angielski frak, a cios, który mu zadał, równie misterny, jak wzór na flamandzkich koronkach, które szybko zabarwiły się na czerwono. Trochę krzyku, potem strach, i już było po wszystkim.
Czuł, że krew w jego żyłach popłynęła szybciej. Ale to uczucie nie było niemiłe. Przeciwnie, poczuł taką siłę i władzę, jaką kupiec Brandt odczuwał zapewne przez wszystkie te lata, gdy pomnażał majątek odziedziczony po przodkach, traktując zawartość swojej sakiewki jako rzecz oczywistą. I to uczucie, to euforyczne drżenie wewnątrz szykującego się do działania ciała, było nieoczekiwanie podniecające. Dało mu grzeszną przyjemność, choć nie zamierzał przed nikim się z niej spowiadać. Sakiewkę wyrzucił do rzeki. Nie chciał, by ktokolwiek zobaczył ją w jego rękach.

2013

Światło nad przejściem zgasło. Stewardesy wstały ze swoich miejsc. W ich oczach można było dostrzec zmęczenie, choć na twarzach pojawił się służbowy uśmiech. Wygładzały szybko zagniecione spódnice, jakby mimochodem poprawiały firmowe żakiety, wiązały szybko służbowe apaszki. Samolot powoli się zatrzymał.
Nie wstała od razu ze swojego miejsca. Czekała, aż przejście między fotelami opustoszeje; dopiero gdy dostrzegła ponaglające spojrzenie stewardesy, uprzejme, choć podszyte złością, podniosła się i sięgnęła po bagaż podręczny. Gdy stanęła na schodkach prowadzących na płytę lotniska, gorące, nieruchome powietrze osaczyło ją, oblepiło niczym kleista ciecz, zbyt gęsta, by spłynąć i dać odetchnąć wilgotniejącej skórze. Nie przypominała sobie, by lata tutaj były tak upalne.
Budynek, który miała przed sobą, nie wyglądał jak barak, z którego wyruszała blisko trzydzieści lat wcześniej. Wtedy był to szarobury pawilon na dalekim przedmieściu, zwykle pusty i cichy, bo nie panował tu zbyt duży ruch.
Samolot do Hamburga odlatywał dwa razy w tygodniu.
Ale i tak nie było wielu chętnych do podróży. Albo inaczej: chętnych było wielu, ale niewielu, tak jak jej, udało się znaleźć po drugiej stronie. Zachodnie miasto oddalone o godzinę lotu wydawało się miejscem z innego wszechświata. Podróż, która rozpoczynała się w szaroburym baraku, była niczym wyprawa na Księżyc, przejście przez wrota czasu, dokonujące się właśnie tutaj, na lotnisku, które teraz nosiło imię człowieka wtedy uznanego za zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa.
– Cel podróży? – zapytała tamtego dnia celniczka, równie bezbarwna, jak barak, w którym mieścił się terminal.
– Wizyta u krewnych – odpowiedziała.
Celniczka skierowała ją za kotarę, gdzie musiała zdjąć z siebie wszystko, sztuka po sztuce, jakby gdzieś tam, w fałdach spódnicy, w mankietach bluzki, miała coś, co pozwoliłoby zatrzymać ją tutaj, co nie dałoby szansy na wyrwanie się z szarości, z beznadziejnej przeciętności, która osaczała z każdej strony.
Teraz znalazła się w tym samym miejscu, na tym samym lotnisku. Miała wrażenie, że stąpa po własnych śladach, jakby jej kroki odcisnęły się w asfalcie, nieusuwalne przez te wszystkie minione lata. Niebo nie było szare, nie było już tamtego baraku ani urzędniczek zgniatających resztki niedopałków w wyszczerbionym talerzyku do ciasta między jedną a drugą rewizją osobistą, ale czuła się tak, jakby czas nagle odwrócił swój bieg.
Miała tremę. Myślała, że po latach spędzonych na estradzie, po Brahmsie, Brittenie i Mahlerze, po Mozarcie i Wagnerze, po setkach koncertów, gdy nie mogła pozwolić, by stres przekreślił to, co miała do przedstawienia, nie wrócą już kamienie w żołądku, całkiem fizyczna oznaka niematerialnego uczucia, kłębiącego się w środku. Teraz kamienie przesypywały się z każdym krokiem stawianym na chwiejnych nogach, uciskały, sprawiały ból. Czuła to opanowujące każdą komórkę ciała drżenie, gdy zajmowała miejsce za swoim pulpitem. Patrzyła w rozłożone na nim nuty i miała wrażenie, że czarne punkty ćwierćnut i triol zaczynają wirować jej przed oczami, żyją własnym życiem, niezależne od dyrygenckiej batuty. Zamiast podporządkować się wizji, której były cząstką, odgrywały nagle własne, niekontrolowane widowisko. Wówczas zamiast je zdyscyplinować, traciła oddech, pozbawiała się głosu, przez co narażała na zawalenie całą konstrukcję, której była elementem. Tak działo się kiedyś, przed laty, gdy dostała się do zespołu symfoników hamburskich i kiedy miała wrażenie, że każdy koncert, każda próba jest egzaminem, który musi zdać, by udowodnić zasadność swojej obecności wśród reszty muzyków. Każdy koncert kosztował ją wtedy bezsenną noc. Ręce oprószała talkiem, by nie były mokre, by palce trafiały w klapy w instrumencie, by nie zsuwały się z nich, a dyrygent nie przerywał próby i nie zwracał się do niej z tym sarkastycznym uśmieszkiem, błąkającym się w kącikach ust, by nie rzucał uwagi, która bawiła puzony i klarnety, oboje i pozostałe flety, czasem nawet wywołując śmiech wśród znudzonych zwykle skrzypiec i altówek.
Tak było kiedyś. Teraz to ona śmiała się z uwag dyrygenta, który celował końcem batuty w nieszczęsną ofiarę i odsyłał z powrotem do akademii. Zapomniała już o tamtych upiorach, o żołądku tańczącym w rytm walca i dłoniach, które wilgotniały, gdy rozkładała nuty na pulpicie. Dlatego reakcja własnego ciała na stres, który poczuła na płycie lotniska, gdy znalazła się w sytuacji odsuwanej przez blisko trzy dekady, cały ten ból, zawroty głowy i świat unoszący się i opadający przed oczami – wszystko to wytrąciło ją z równowagi.
Gdy gorące powietrze dopadło ją na szczycie schodów przystawionych do samolotu, otoczyło i rozparło się w jej płucach, zrobiło jej się słabo. Mężczyzna, który podczas podróży siedział kilka rzędów dalej, pomógł jej zejść, pytając uprzejmie, czy wszystko w porządku. Pomyślała, że on także poczuł tę falę gorąca. Krople potu znaczyły jego skórę, spływając po starannie ogolonych policzkach. Podziękowała, zaprzeczyła, ale poczuła się lepiej dopiero w chłodnym wnętrzu terminalu.
Na lotnisku nikt na nią nie czekał. Nikomu nie podała godziny przylotu.
Wsiadła do taksówki i wymieniła nazwę hotelu. Taksówkarz próbował zagadywać po niemiecku, ale zamilkł, kiedy odpowiedziała po polsku. Nie miała ochoty na rozmowę.
Kiedy opuszczała swoje mieszkanie przy Alte Rabenstrasse w Rotherbaum, nie myślała o Gdańsku ze szczególnym rozrzewnieniem. W Hamburgu szybko się odnalazła, wtopiła w tamtejsze środowisko, oswoiła miasto, a siebie określiła na nowo. Zmieniła nazwisko, stworzyła sobie nowe życie. Lata spędzone z dala od rodzinnego miasta zatarły wspomnienia, choć część z nich błąkała się w jej głowie z tą szczególną nostalgią, z którą wspomina się swoje dzieciństwo nawet wtedy, jeśli nie było szczególnie udane. Chociaż nie miała na co narzekać, ale nawet teraz uważała, że jej życie tak naprawdę rozpoczęło się w chwili, gdy po raz pierwszy postawiła stopę na płycie lotniska Fuhlsbüttel w Hamburgu. Nie miała w sobie tęsknoty za minionym życiem, za młodością, którą spędziła tutaj, ani za młodością w ogóle. Nie rozumiała emigracyjnych rozterek i nie chciała wracać do przeszłości. Nauczyła się dyscypliny, także tej we własnej głowie. Stała się opanowana i metodyczna i sama decydowała, jakie emocje mają do niej dostęp. Teraz coś drgnęło. Coś ukłuło bez przyzwolenia, ku jej zaskoczeniu. Nie wiedziała, czy to świadomość miejsca, w którym się znalazła, czy związane z nim wspomnienia młodości, które zaczęły tłoczyć się w głowie, napierając nachalnie, nie pozwalając się od siebie uwolnić. Zacisnęła dłonie, jakby to mogło pomóc jej w zatrzymaniu się w teraźniejszości.
Nie rozpoznawała miejsc, które mijali. Jechali nową, szeroką arterią i dopiero wtedy, kiedy zza wzniesień wyłoniły się dachy Głównego Miasta, spiczaste szczyty kamienic wbite ostro w błękitne niebo pozbawione skaz i zadrapań, zorientowała się, gdzie jest.
Za wiaduktem trwała budowa. Przesłaniała część budynków stojących w głębi. Zaraz Motława, mignął Żuraw. Pojechali dalej. Jeszcze jeden wiadukt i byli z powrotem nad rzeką. Mały port jachtowy, żaglówki, motorówki, po drugiej stronie brukowanej uliczki nowy apartamentowiec.
Taksówkarz zatrzymał się przed hotelem. „Gdańsk” – głosił napis na markizie nad wejściem. „Hotel Gdańsk cztery gwiazdki” – informował kolejny napis na ceglanej fasadzie dawnego spichlerza.
– Katarina Hollenbach-Winckler – przedstawiła się w recepcji.
Recepcjonistka uśmiechnęła się tym samym profesjonalnym uśmiechem, który w Wenecji i Kuala Lumpur sprawia, że klient hotelu czuje się mile widzianym gościem, i odezwała się po niemiecku, z ledwie słyszalnym słowiańskim akcentem. Odpowiedziała jej po polsku, choć usłyszała w swoim głosie tę niemiecką chropawość, której musiała nabawić się przez lata, mimo że tak bardzo się pilnowała, by nie zacząć mówić z obcym akcentem.
Dziewczyna uśmiechnęła się uprzejmie.
– Proszę, to klucz dla pani. Życzę miłego pobytu w Gdańsku – powiedziała po polsku.
Pokój na drugim piętrze okazał się chłodny i ciemny.
Kiedy do niego weszła, pomyślała, że był zbyt ciemny, i nawet pożałowała, że nie wybrała czegoś w nowej części hotelu. Widziała w reklamie, że wielkie szyby w pokojach w nowej części, dobudowanej do starego spichlerza, odsłaniały widok na rzekę i rozciągające się po jej drugiej stronie miasto. Wtedy pomyślała, że nie chce tego napierającego przez okna widoku, że to cepelia dla turystów, a ona w końcu wracała do domu.
Rozpakowała walizkę, wzięła prysznic i zadzwoniła.
– Jestem już w Gdańsku – powiedziała, gdy z drugiej strony odezwał się kobiecy głos. – Zatrzymałam się w hotelu.

 
Wesprzyj nas