Kontynuacja powieści “Uczeń skrytobójcy”, opowiadająca o honorze i namiętności, rozterkach serca i zemście, bitewnym szale i niebezpiecznej magii.


Młody Bastard zakończył swą pierwszą misję dyplomatyczną. Zapłacił jednak wysoką cenę za wypełnienie zadania, ledwie ocalając życie i unikając kalectwa.
Poturbowany i zgorzkniały, wbrew przysiędze złożonej królowi, zdecydował się na razie pozostać w Królestwie Górskim.

Robin Hobb, właśc. Margaret Astrid Lindholm Ogden (ur. 5 marca 1952), amerykańska pisarka fantasy i fantastyki naukowej. Tworzy również pod pseudonimem Megan Lindholm. Urodziła się w Kalifornii, obecnie mieszka w Tacoma w stanie Waszyngton. W latach 80. opublikowała kilka powieści, z których najbardziej ceniona jest Wizard of the Pigeons.
Po kilkuletniej przerwie wróciła do pisania, publikując trylogię Skrytobójca pod pseudonimem Robin Hobb, stając się od razu największym objawieniem literatury fantasy lat dziewięćdziesiątych.

Robin Hobb
Królewski skrytobójca
wyd. 3
2 tom cyklu “Skrytobójca”
Tłumaczenie: Agnieszka Kwiatkowska
Wydawnictwo MAG
Premiera: 17 października 2014

Rozdział 1

Wodna Osada

Rola następcy – lub następczyni – tronu wymaga kroczenia po cienkiej linii rozgraniczającej odpowiedzialność i autorytet. Funkcja ta została stworzona w celu zaspokojenia żądzy władzy królewskich dziedziców, a jednocześnie miała ich doskonalić w sztuce rządzenia. Najstarsze dziecię królewskiego rodu podejmuje nowe obowiązki w szesnaste urodziny. Począwszy od tego dnia, ma udział w odpowiedzialności za władanie Królestwem Sześciu Księstw. Zazwyczaj otrzymuje zadania, których najchętniej zrzeka się panujący monarcha, tak więc, zależnie od władcy, bywają one bardzo różne.
Za panowania króla Roztropnego jako pierwszy został następcą tronu książę Rycerski. Król scedował na niego wszelkie powinności związane z ustalaniem i obroną granic: sztukę wojenną, negocjacje i dyplomację, niewygody długich podróży oraz fatalne warunki obozowisk. Gdy książę Rycerski zrzekł się praw do korony, książę Szczery został następcą tronu i odziedziczył spuściznę po starszym bracie: prowadzenie wojny z Zawyspiarzami, wewnętrzne niepokoje w królestwie oraz napięte stosunki pomiędzy księstwami śródlądowymi a nadbrzeżnymi. Niełatwo mu było panować nad sytuacją, tym bardziej że król często ignorował decyzje syna. Bywało, że następca tronu stawał przed faktami dokonanymi i niewiele już mógł zdziałać.
W jeszcze trudniejszej sytuacji znalazła się małżonka następcy tronu, księżna Ketriken. Pochodziła z dalekich gór, była obca na dworze Królestwa Sześciu Księstw. W czasach pokoju może przyjęto by ją z większą tolerancją. Niestety, w Koziej Twierdzy wrzało. Szkarłatne okręty z Wysp Zewnętrznych, nękające nas od pokoleń, bezlitośnie pustoszyły nasze ziemie. Pierwsza zima księżnej Ketriken jako małżonki następcy tronu była także pierwszą zimą ataków wroga, czego dotąd nigdy nie doświadczyliśmy. Ciągłe zagrożenie napaścią i późniejszy strach przed ofiarami zakażonymi kuźnicą podkopywały fundamenty Królestwa Sześciu Księstw. Poddani tracili zaufanie do monarchii, a księżna nieuchronnie znalazła się na pozycji nielubianej małżonki następcy tronu.
Niespokojne czasy podzieliły możnych. Księstwa śródlądowe burzyły się przeciw ponoszeniu kosztów obrony linii wybrzeża, do którego przecież nie miały bezpośredniego dostępu. Ze swej strony księstwa nadbrzeżne wołały o okręty wojenne, nowych żołnierzy oraz skuteczną ochronę przed najeźdźcami, uderzającymi zawsze w najmniej spodziewanym miejscu i czasie.
Książę Władczy, syn królowej pochodzącej ze śródlądzia, umacniał swoją pozycję w Księstwach Rolnym i Trzody, rozdając hojnie szczególne łaski i szczodre dary.
Następca tronu, książę Szczery, dostrzegając, iż jego Moc nie wystarcza do utrzymania najeźdźców w bezpiecznej odległości od naszych morskich granic, skupił całą uwagę na budowaniu okrętów wojennych, które miały strzec księstw nadbrzeżnych. Niewiele czasu poświęcał nowo poślubionej połowicy.
Ponad tym wszystkim król Roztropny trwał niczym wielki pająk, dzierżąc władzę podzieloną między niego a synów, próbując utrzymać wszystko w równowadze i nie dopuścić do rozpadu Królestwa Sześciu Księstw.

Obudziłem się, gdyż ktoś dotknął mojego czoła. Z gniewnym pomrukiem odwróciłem głowę w przeciwną stronę. Pościel była zmięta i pościągana; z trudem się z niej wyswobodziłem i usiadłem. Kto śmiał przerwać mi sen? Królewski błazen przysiadł niespokojnie na krześle obok łoża. Obrzuciłem go wściekłym spojrzeniem, aż się skulił pod moim wzrokiem. Straciłem pewność siebie.
Błazen powinien być w Koziej Twierdzy, u boku monarchy – daleko stąd. Nigdy nie słyszałem, by opuszczał władcę na dłużej niż kilka godzin, chyba że w czas nocnego odpoczynku. Jego obecność tutaj nie wróżyła nic dobrego. Był moim przyjacielem, na ile jego odmienność w ogóle pozwalała mu się z kimkolwiek zaprzyjaźnić, jednak jego wizyty zawsze miały jakiś ważki cel. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Nigdy go takiego nie widziałem. Miał na sobie nieznany mi, pstrokaty strój w zielone i czerwone geometryczne wzory, w ręku trzymał kaduceusz zwieńczony czaszką szczura. Wesołe ubranie zbyt mocno kontrastowało z bezbarwną skórą. Błazen wydawał się przejrzysty, jak płomień świecy zwieńczony kulistą poświatą. Jego ubiór wyglądał na bardziej rzeczywisty niż on sam. Delikatne jasne włosy wystawały spod czapki i unosiły się w powietrzu, podobnie jak dryfują w wodzie włosy topielca. W bladych źrenicach tańczyło odbicie płomieni z kominka. Przetarłem sklejone ropą oczy i odsunąłem z twarzy kosmyk włosów. Był wilgotny. Spociłem się we śnie.
– Witaj – udało mi się powiedzieć. – Nie spodziewałem się ciebie tutaj. – W ustach miałem sucho, język sztywny i odrętwiały. Przypomniałem sobie, że byłem chory, lecz szczegóły pozostały okryte mgłą zapomnienia.
– Gdzież miałbym być? – Obrzucił mnie bolesnym spojrzeniem. – Z każdą godziną snu zdajesz się, panie mój, mniej wypoczęty. Połóż się, pozwól, że poprawię pościel.
Chciał się zająć moimi poduszkami, ale odprawiłem go gestem dłoni. Coś było nie tak. Błazen nigdy nie odzywał się do mnie w ten sposób. Choć byliśmy przyjaciółmi, zawsze kierował do mnie słowa uszczypliwe, a przy tym pełne podskórnej goryczy, jak nadpsuty owoc. Jego nagła uprzejmość musiała być wyrazem litości, a tego nie chciałem.
Przesunąłem wzrokiem po własnej haftowanej koszuli nocnej, po bogatych kapach na łożu. Coś mnie zastanowiło. Byłem zmęczony i słaby, nie miałem siły na głos wyrazić zdziwienia.
– Co tu robisz? – spytałem wreszcie karła.
Westchnął głęboko.
– Dbam o ciebie, panie. Czuwam przy tobie, gdy śpisz. Wiem, uważasz to za śmieszne, lecz w końcu jestem przecież błaznem. Muszę być śmieszny. Pytasz mnie o to za każdym razem, kiedy się przebudzisz. Pozwól więc, że zaproponuję ci coś mądrzejszego. Błagam cię, zechciej, panie mój, kazać posłać po innego
medyka.
Oparłem się o poduszki. Były wilgotne od potu i wydzielały kwaśną woń. Mógłbym poprosić Błazna, by je zmienił, i on by mnie posłuchał. Nie chciałem prosić. Ścisnąłem brzeg przykrycia powykręcanymi palcami.
– Po co tu przyszedłeś? – zapytałem hardo.
Ujął moją dłoń w obie ręce i poklepał ją lekko.
– Panie mój, martwi mnie ten nagły przejaw słabości. Moim zdaniem nic ci się nie polepsza mimo starań tego uzdrowiciela od siedmiu boleści. Obawiam się, że ma znacznie mniejszą wiedzę medyczną niż własną opinię o niej.
– Mówisz o Brusie? – zapytałem z niedowierzaniem.
– Brus… Gdyby on był tutaj, panie mój… Może jest tylko koniuszym, ale z pewnością lepszym medykiem niż Osiłek, który cię karmi lekami i zadaje na poty.
– Osiłek? Brusa tu nie ma?
– Nie, królu mój, panie. – Błaznowi wydłużyła się mina. – Jak wiesz, został w górach.
– Królu panie! – powtórzyłem i spróbowałem się roześmiać. – Cóż za kpina!
– Nigdy bym nie śmiał kpić, Wasza Królewska Mość – rzekł cicho i smutno. – Nigdy.
Troska w jego głosie wprawiła mnie w zakłopotanie. Nie znałem takiego błazna. Zazwyczaj miał usta pełne zagadek i kalamburów, szczwanych przytyków i uszczypliwych uwag. Niespodziewanie poczułem się słaby jak stara, rozciągnięta i postrzępiona lina. Spróbowałem ogarnąć sytuację.
– Więc jestem w Koziej Twierdzy?
Wolno pokiwał głową.
– Rzecz jasna, panie mój. – Zmartwiony ściągnął usta.
Milczałem, badając całą głębię zdrady. Przedziwnym sposobem wróciłem do Koziej Twierdzy. Wbrew własnej woli. Brus nawet nie uznał za stosowne dotrzymać mi towarzystwa.
– Pozwól, panie, że podam ci coś do jedzenia – odezwał się trefniś. – Odzyskasz siły. – Wstał. – Przyniosłem posiłek już dawno. Postawiłem w cieple przy ogniu.
Kucnął obok wielkiego kominka i przysunął do siebie sporą wazę. Gdy podniósł wieko, dosięgła mnie woń wołowego rosołu. Nałożył jedzenie do misy. Od miesięcy nie jadłem wołowiny. W górach spożywano dziczyznę, baraninę i mięso kozie. Powiodłem wzrokiem po komnacie. Ciężkie gobeliny, masywne drewniane krzesła. Ogromny kominek, bogato zdobiony zagłówek łoża. Znałem to miejsce. To była królewska sypialnia w Koziej Twierdzy. Dlaczego znajdowałem się w łożu monarchy? Chciałem zapytać o to karła, lecz ktoś inny przemówił moimi ustami.
– Zbyt wiele jest mi wiadome, błaźnie. Nie potrafię się już obronić przed napływem wiedzy. Czasem ktoś inny ma we władaniu moją wolę i popycha mój umysł na ścieżki, którymi lepiej nie podążać. Nie potrafię się obronić. Zalewają mnie te wieści jak przypływ. – Zaczerpnąłem głęboko powietrza, ale nie mogłem odepchnąć natrętnych majaków. A jeszcze poczułem dojmujący chłód, jak gdybym się zanurzył w wartki nurt zimnej wody. – Przypływ – szepnąłem. – Niesie ze sobą okręty… Okręty o szkarłatnych kadłubach.
Przestraszony błazen patrzył na mnie szeroko otwartymi oczyma.
– Wasza Wysokość! O tej porze roku? Musisz się mylić! Przecież jest zima!
Oddychałem z trudem.
– Przyszła zbyt późno. Poskąpiła nam błogosławieństwa sztormów. Patrz. Patrz tam, na wodę. Widzisz? Przybywają. Zbliżają się we mgle.
Uniosłem rękę. Karzeł śpiesznie stanął przy mym boku. Wiedziałem, że nie mógł nic dostrzec. Mimo to lojalnie, choć niechętnie położył dłoń na moim chudym ramieniu i patrzył, gdzie wskazywałem, jakby mógł obrócić wniwecz mury i przestrzeń dzielące go od mojej wizji. Zazdrościłem błaznowi ślepoty. Chwyciłem jego wąską dłoń o długich palcach. Zobaczyłem własną wychudłą rękę, królewski sygnet na kościstym palcu tuż za spuchniętym stawem. Po chwili, kierowany wewnętrznym przymusem, spojrzałem w górę i widzenie zabrało mnie w dal.
Oto cicha przystań. Wyprostowałem się, teraz widziałem lepiej. Ciemna osada przypominała szachownicę. W zagłębieniach leżała lekka mgiełka; nad zatoką zaczynał gęstnieć mleczny tuman.
Pogoda się zmieni, pomyślałem.
Coś poruszyło się w powietrzu, coś, co mnie zmroziło, schłodziło pot na skórze, aż zadrżałem. Pomimo mgły i ciemności nocy widziałem wszystko jak na dłoni.
To dar Mocy, powiedziałem sobie w myślach, a potem się zdumiałem. Przecież nie miałem talentu do korzystania z Mocy, nie potrafiłem nią kierować, nie mogłem jej używać.
Dwa statki wyłoniły się z mgły i wpłynęły do pogrążonej we śnie przystani. Zapomniałem, co mogę, a czego nie. Kształtem radowały oczy – wdzięczne, smukłe cuda, a choć w świetle księżyca były czarne, wiedziałem, że ich kadłuby lśnią czerwienią. Szkarłatne okręty z Wysp Zewnętrznych. Weszły między ­falochrony gładko, jak ostry nóż rzeźnicki wchodzi w świński brzuch. Wiosła poruszały się doskonale równym rytmem, dulki wygłuszono szmatami. Statki sunęły obok doków śmiało, jakby na nich przybywali zwykli uczciwi kupcy. Z pierwszego lekko zeskoczył marynarz. Przywiązał linę do drewnianego pachołka. Wioślarz odpychał burtę od nadbrzeża, dopóki cuma na rufie nie została zawiązana równie sprawnie. Wszystko tak spokojnie, tak pewnie. Drugi statek poszedł za przykładem pierwszego. Przerażający najeźdźcy ze szkarłatnych okrętów przybyli do osady zuchwale jak mewy, zakotwiczyli w porcie swoich ofiar.
Żadna straż nie wszczęła alarmu. Nikt nie zadął w róg, nie rzucił pochodni na stos żywicznych szczap, by wzniecić sygnalny ogień. Poszukałem wartowników i natychmiast znalazłem. Z głowami opuszczonymi na piersi drzemali na posterunkach. Ich ciepłe kurty, utkane z dobrej wełny, zmieniły kolor szary na czerwony, nasiąkając krwią z podciętych gardeł. Mordercy przyszli lądem, znali miejsce każdego posterunku. Nikt nie ostrzeże śpiących ludzi.
Wartowników nie było wielu. Bo i niewiele skarbów miała ta osada – ledwie tyle, by ją zaznaczyć kropką na mapie. Mieszkańcy liczyli, że skromność stanu posiadania ochroni ich przed napaścią. Mieli dobrą wełnę i przędli cienką przędzę, to prawda. Odławiali i wędzili łososie płynące w górę rzeki. Hodowali jabłuszka – małe, lecz słodkie – i robili z nich smaczne wino. Na zachód od osady rozciągała się piaszczysta plaża. Ot i wszystkie bogactwa Wodnej Osady. Nic wielkiego, lecz życie miało swoją wartość dla ludzi, którzy tu mieszkali. Jaki był sens przybywać do nich z ogniem i mieczem? Kto przy zdrowych zmysłach uznałby, że beczułka jabłecznika albo wędzony łosoś są warte zachodu najeźdźców?
Ale groźne szkarłatne okręty przybyły. I nie pojawiły się tutaj po bogactwa czy skarby. Nie szukały ani płodnego bydła, ani kobiet na żony, ani młodych chłopców, by uczynić z nich niewolników na swoje galery. Wełniste owce będą okaleczane i zarzynane, wędzony łosoś zostanie zmiażdżony butami, runą spichlerze, spłoną zapasy win. Najeźdźcy wezmą zakładników, o tak, lecz tylko po to, by ich zarazić kuźnicą. Ta przedziwna magia pozbawi ofiary wszelkich cech ludzkich, odbierze im wszystkie uczucia. Rozbójnicy nie zatrzymają zakładników – porzucą nieszczęsnych, by zadawali cierpienia swoim niegdyś ukochanym krewnym. Biedne ofiary zwrócą się przeciwko najbliższym i będą pustoszyć rodzinną ziemię równie bezlitośnie jak wilcza wataha. To było najokrutniejsze dzieło Zawyspiarzy. Z rozpaczą patrzyłem na sceny rozgrywające się przed moimi oczyma. Widywałem już wcześniej skutki podobnych napaści.
Fala śmierci zagarnęła osadę. Bandyci z Wysp Zewnętrznych zeskoczyli ze statków i rozbiegli się po mieście, znikali wśród mroku ulic, podstępni niczym śmiertelna trucizna domieszana do wina. Kilku zostało w przystani; mieli przeszukać inne statki przycumowane do nadbrzeża. Oprócz czółen stały tam dwie łodzie rybackie i jeden statek handlowy. Wszystkie załogi spotkała szybka śmierć. Ich walka o życie była równie patetyczna jak trzepot i lament drobiu, kiedy do kurnika dostaje się łasica. Wołali ku mnie głosami ociekającymi krwią. Gęsta mgła chciwie łykała ich krzyki. W sinym tumanie śmierć żeglarza znaczyła niewiele więcej niż zawodzenie morskiego ptaka. Potem łodzie zostały podpalone; nikogo nie obchodziła ich wartość. Najeźdźcy nie brali łupów. Czasem garść monet, które nawinęły się pod rękę, naszyjnik z ciała zniewolonej i zamordowanej kobiety – niewiele więcej.
Nie mogłem zrobić nic, jedynie patrzeć. Zakasłałem ciężko, udało mi się pochwycić haust powietrza.
– Gdybym tylko potrafił ich zrozumieć – wykrztusiłem. – Gdybym tylko wiedział, czego chcą. Ich czyny urągają rozsądkowi. Jak mamy walczyć z wrogiem, który nie wyjawia przyczyn wojny? Gdybym tylko mógł ich zrozumieć…
Błazen wydął w zamyśleniu blade wargi.
– Służą szaleństwu, które im przewodzi. Zrozumieć ich może jedynie ten, kto także da się opętać. Ja nie życzyłbym sobie ich rozumieć. Samo zrozumienie ich nie zatrzyma.
– To prawda.
Nie chciałem patrzeć na osadę. Oglądałem podobny koszmar zbyt często. Jednak tylko człowiek bez serca mógłby się odwrócić od tych wydarzeń jak od miernego przedstawienia teatru marionetek. Mogłem przynajmniej być świadkiem śmierci mojego ludu, skoro nie mogłem zrobić dla niego nic więcej. Byłem chory, kaleki, stary i ogromna dal dzieliła mnie od tamtego miejsca. Na nic więcej nie było mnie stać, więc patrzyłem.
Osada budziła się gnieciona żelazną dłonią wroga. Dłoń ta dławiła gardło lub uciskała pierś, trzymała nóż nad kołyską, dusiła nagły krzyk dziecka wyrwanego ze snu. Zaczęły migotać światła; tu świece zapalane na odgłos krzyków u sąsiadów, tam pochodnie, jeszcze gdzie indziej podpalone domy. Choć najeźdźcy ze szkarłatnych okrętów terroryzowali Królestwo Sześciu Księstw już od ponad roku, dla tych ludzi stali się rzeczywistością właśnie tej nocy. Mieszkańcy osady sądzili, że są przygotowani do odparcia ataku. Słyszeli przerażające opowieści i postanowili, że u nich nie sprawdzą się one nigdy. A jednak domy płonęły, a ludzkie krzyki, zrodzone z czarnego dymu, szybowały w nocne niebo.
– Mów, błaźnie – rozkazałem ochryple. – Otwórz przede mną przyszłość. Co ludzie mówią o zimowym napadzie na Wodną Osadę?
Z drżeniem zaczerpnął tchu.
– To niełatwe. Nie widzę wyraźnie… Wszystko jest zamazane, wszystko się zmienia… wszystko jest zbyt niestałe, Wasza Królewska Mość. Przyszłość się rozpływa…
– Mów, co widzisz!
– Ułożono pieśń o tej osadzie – rzekł błazen beznamiętnie. Ciągle trzymał mnie za ramię; przez nocną koszulę uścisk jego długich, mocnych palców przenikał mnie chłodem. Zadrżeliśmy wspólnie i poczułem, ile go kosztowało trwanie u mego boku. – Śpiewana w tawernie nie wydaje się taka straszna, szczególnie gdy refren biesiadnicy wybijają kuflami piwa o blat stołu. Można sobie wyobrazić, jak dzielny odpór dali napastnikom mieszkańcy osady. Walczyli do ostatniego tchu, nikt się nie poddał. Nikt nie został pojmany żywcem i zarażony kuźnicą. Nikt… Oczywiście, kiedy się pije i śpiewa, nie widać krwi. – Histeryczna nuta wmieszała się w wymuszoną lekkość tonu. – Ani nie czuć swądu palonych ciał. Nie słychać krzyków. To zrozumiałe. Czy próbowałeś kiedyś, panie, znaleźć rym do „rozczłonkowane dziecko”? Ktoś próbował „pomszczone ucieczką”, ale ciągle nie najlepiej się rymuje. – Próżno by szukać wesołości w tym żarcie. Dowcipy zaprawione goryczą nie pomagały ani jemu, ani mnie. Umilkł raz jeszcze, mój niewolnik, skazany na dzielenie ze mną bolesnej świadomości.
Ja także byłem milczącym świadkiem. Żadna pieśń nie opowie o rodzicach wtykających dziecku do buzi trujący cukierek. Ani o dzieciach krzyczących w męczarniach, rzucanych drgawkami po przyjęciu silnej trucizny, ani o kobiecie niewolonej w agonii. Żaden rym ani melodia nie zniosą ciężaru opowieści o łucznikach, którzy najlepszymi strzałami zabijają własnych krewnych, by nie zostali uprowadzeni na wraże statki. Zajrzałem do piekła płonącego domu. Przez jęzory ognia ujrzałem dziesięcioletniego chłopca odsłaniającego gardło przed nożem w ręku matki. W ramionach trzymał ciało maleńkiej siostrzyczki, zaduszonej, bo przybyli najeźdźcy na szkarłatnych okrętach, a kochający brat nie odda małej istotki ani im, ani żarłocznym płomieniom. Widziałem oczy matki, gdy wkładała ciała dzieci w płomienie, a potem weszła pomiędzy nie sama. O takich rzeczach lepiej nie wiedzieć. Jednak nie oszczędzono mi tej wiedzy. Moim obowiązkiem było ją poznać i zawsze o niej pamiętać.
Nie wszyscy zginęli. Niektórzy uciekli na pobliskie pola i w lasy. Widziałem młodego mężczyznę, który z czwórką dzieci przylgnął w lodowatej wodzie do pali oblepionych przez pijawki i poczekał tam, aż najeźdźcy odpłyną. Inni próbowali uciekać i ginęli w biegu. Zobaczyłem kobietę w nocnym stroju, która wymknęła się z któregoś domu. Płomienie wspinały się już po ścianie. Jedno dziecko trzymała na ręku, drugie, uczepione jej koszuli, szło samo. Pożar zapalał we włosach kobiety ogniste blaski. Rozejrzała się bojaźliwie, lecz długi nóż, który trzymała w wolnej ręce, dzierżyła pewnie. Pochwyciłem obraz drobnych, mocno zaciśniętych ust, zmrużonych oczu. Nagle, w jednej chwili poznałem ten dumny profil rysujący się na tle płomieni.
– Sikorka!
Sięgnąłem ku niej szponiastą dłonią.
Otworzyła ziemiankę, ukryła w niej dzieci, weszła sama i ostrożnie opuściła za sobą drzwi. Bezpieczni?
Nie.
Nadeszli zza rogu. Dwie postacie. Jedna z toporem. Wolny, rozkołysany krok, głośny śmiech. Sadza powalała im twarze, nieludzko błyszczały zęby, białka oczu lśniły. Mężczyzna i kobieta. Ona, piękna, śmiała się w głos. Nieustraszona. Włosy miała z tyłu związane srebrnym drutem. Płomienie budziły w metalu krwawe refleksy.
Zbliżyli się do ziemianki; mężczyzna błyszczącym łukiem wzniósł nad głowę ciężki topór. Ostrze głęboko wgryzło się w drewno. Usłyszałem przerażony krzyk dziecka.
– Sikorka! – wychrypiałem.
Zwlokłem się z łóżka, ale nie miałem siły stanąć na nogach. Czołgałem się do niej.
Drzwi ustąpiły, napastnicy roześmiali się głośno. Mężczyzna umarł ze śmiechem na ustach, gdy Sikorka wyskoczyła przez resztki strzaskanych desek i wraziła długi nóż w jego gardło. Ale piękna kobieta z błyszczącym srebrem we włosach miała miecz. I kiedy Sikorka próbowała wydobyć nóż z ciała umierającego mężczyzny, ten miecz…
Drewniany dom poddał się z ostrym trzaskiem. Konstrukcja zachwiała się i runęła w deszczu iskier, w grzmocie ryczących ­płomieni. Ognista kurtyna zapadła pomiędzy mną a ziemianką. Nie widziałem nic przez piekielne morze ognia. Czy dom zawalił się na wejście do piwnicy i na parę najeźdźców? Nie widziałem. Rzuciłem się naprzód, sięgałem ku Sikorce.
W jednej chwili wszystko zniknęło. Nie było płonącego domu, łupionego miasta, najeźdźców. Tylko ja, skulony przy kominku. Wsadziłem rękę w płomienie i trzymałem w dłoni rozżarzoną bryłę węgla.
Błazen krzyknął, chwycił mnie za nadgarstek, wyszarpnął moją dłoń z ognia. Odsunąłem go i przyjrzałem się tępo własnym palcom pokrytym pęcherzami.
– Królu mój – jęknął boleśnie. Klęknął, ostrożnie odsunął misę z zupą. Zamoczył serwetkę w winie, owinął mi palce. Nie czułem pieczenia, gdyż we wnętrzu miałem inną, o wiele gorszą ranę.
Karzeł zajrzał mi w oczy. Prawie go nie dostrzegałem. Wydawał się niematerialny; w jego bezbarwnych źrenicach odbijały się płomienie. Cień, jak wszystkie inne – przyszedł mnie dręczyć.
W palcach nagle zapulsował ból. Ścisnąłem je drugą dłonią. Co robiłem? O czym myślałem? Moc spadła na mnie niczym czarny welon, a potem odeszła, pozostawiając próżnego niczym pusty kielich. Pojawiło się znużenie, cierpienie nadchodziło wielkimi krokami. Próbowałem odtworzyć, co widziałem.
– Co to za kobieta? Czy jest kimś ważnym?
– Ta z Wodnej Osady? – Błazen zamilkł, szukając w myślach.
Wydawał się jeszcze bardziej znużony niż ja, ale próbował zebrać siły.
– Nic o niej nie wiem. Wszystko niewyraźne, panie mój. Trudno coś odczytać.
– Sikorka nie ma dzieci – powiedziałem. – To nie mogła być ona.
– Sikorka?
– Czy miała na imię Sikorka? – spytałem. W głowie narastał mi bolesny ucisk. Nagle poczułem gniew. – Dlaczego mnie dręczysz?
– Panie mój, nie znam żadnej Sikorki. Chodź. Wróć do łoża, podam ci jedzenie.
Pomógł mi wstać. Płynąłem w powietrzu, mącił mi się wzrok. W jednej chwili czułem dłoń Błazna na ramieniu, w następnej wydawało mi się, że wyśniłem tę komnatę i dwóch rozmawiających mężczyzn.
– Muszę wiedzieć, czy to była Sikorka – zdołałem wykrztusić. – Muszę wiedzieć, czy umiera. Błaźnie, muszę to wiedzieć.
Westchnął ciężko.
– Nie potrafię rozkazywać swemu talentowi, panie. Wiesz o tym przecież. Tak jak twoje wizje rządzą tobą, tak i moje mną, nie na odwrót. Nie potrafię wyciągnąć jednego ściegu z gobelinu; muszę patrzeć na to, co widzą moje oczy. Przyszłość, panie mój, jest niczym prąd w korycie rzeki. Nie potrafię powiedzieć, dokąd płynie jedna kropelka, lecz mogę wskazać, gdzie nurt jest najsilniejszy.
– Kobieta z Wodnej Osady – naciskałem. Było mi go żal, lecz musiałem się dowiedzieć. – Nie widziałbym jej tak wyraźnie, gdyby nie była ważna. Spróbuj. Kto to taki?
– Jest ważna?
– Tak, na pewno. O, tak.
Karzeł usiadł ze skrzyżowanymi nogami na podłodze. Przyłożył długie palce do skroni, nacisnął, jakby próbował otworzyć drzwi.
– Nic nie widzę. Nie rozumiem… Wszystko zamazane, wszystko się zmienia. Ścieżki poplątane, smród nie do zniesienia… – Podniósł na mnie wzrok. Ja, cudem jakimś, wstałem, on siedział u moich stóp. Przewrócił wytrzeszczonymi oczyma, zachwiał się z wysiłku, uśmiechnął głupkowato. Ujął szczurze berło, przytknął nos do nosa czaszki. – Znałeś niejaką Sikorkę, szczurku? Nie? Raczej nie. Może powinienem spytać kogoś lepiej zorientowanego. Na przykład robaków. – Zatrząsł się, chichocząc głupawo.
Bezużyteczne stworzenie. Głupi wieszcz prawiący kalambury. Cóż, nie jego wina, że był, jaki był. Powoli wróciłem do łoża. Usiadłem na brzegu.
Zorientowałem się, że drżę jak w febrze.
Nadchodzi atak, pomyślałem.
Musiałem się uspokoić. Nie dlatego, że wstydziłem się błazna. A niechby mnie widział wstrząsanego spazmami, dyszącego jak wyrzucona na brzeg ryba. Nic mnie to nie obchodziło. Wszystko jedno. Nic się nie liczyło. Musiałem się jedynie dowiedzieć, czy to była Sikorka, a jeśli tak, to czy zginęła. Musiałem wiedzieć. Musiałem wiedzieć, czy zginęła, a jeśli tak, jak umarła. Nigdy żadna inna wiadomość nie była dla mnie tak ważna.
Trefniś, podobny do bladej ropuchy, przykucnął na dywaniku. Zwilżył wargi końcem języka i uśmiechnął się do mnie. Czasem ból potrafi wykrzywić usta w takim uśmiechu.
– Pieśń o Wodnej Osadzie jest naprawdę radosna – zauważył. – Właściwie to hymn triumfalny. Bo przecież mieszkańcy wygrali. Nie ocalili życia, ale umarli z honorem. No, może i nie z honorem, ale umarli. Umarli, a nie zostali zakażeni kuźnicą. To jednak coś. Coś, o czym można układać pieśni, czym się można pokrzepiać w dzisiejszych czasach. Tak to teraz jest w Królestwie Sześciu Księstw. Zabijamy się sami, żeby nie zginąć z ręki wroga, a potem układamy o tym pieśni jak zwycięzcy. Zdumiewające, w czym lud znajduje pokrzepienie, jeśli już nic mu nie pozostało.
Wizja zbladła. Nagle zdałem sobie sprawę, że śniłem.
– Nawet nie jestem w Koziej Twierdzy – tchnąłem słabo. – To sen. Śnię, że jestem królem Roztropnym.
Błazen wyciągnął bladą dłoń do ognia, przyjrzał się kościom wyraźnie prześwitującym przez ciało.
– Jeśli tak mówisz, panie mój, musi tak być. Wobec tego ja także śnię, że jesteś królem Roztropnym. Czy jeśli uszczypnę ciebie, to sam się obudzę?
Opuściłem wzrok na własne ręce. Były stare i poznaczone bliznami. Zacisnąłem dłonie, przyjrzałem się żyłom, wybrzuszonym ścięgnom pod papierową skórą, czułem zgrzytliwy opór opuchniętych stawów.
Jestem teraz starym człowiekiem, pomyślałem.

 
Wesprzyj nas