Agnieszka Osiecka prowadziła zapiski całe życie. Miała tak wielką potrzebę opisywania rzeczywistości, że gdy nie miała przy sobie „dziennikowego zeszytu”, zapisy pojawiały się w jakimś podręcznym notesie. Widać to w oddawanym do rąk Czytelników II tomie „Dzienników”.


Jest rok 1951, w Polsce panuje stalinizm, Agnieszka ma prawie 15 lat i jest w klasie przedmaturalnej. Należy do ZMP, ale żyje pełnią życia nastolatki: koleżeńskie zwierzenia i intrygi, miłości, sport; przeżywa też rozstanie rodziców i snuje wiele nad wiek dojrzałych rozważań o filozofii, religii, o… życiu.

„Dzienniki” to klucz do poznania Agnieszki Osieckiej oraz korzeni jej twórczości.

Agnieszka Osiecka (1936–1997) – poetka, autorka tekstów piosenek, pisarka, reżyser teatralny i telewizyjny, dziennikarka. Od 1954 roku związana była ze Studenckim Teatrem Satyryków (STS), gdzie zadebiutowała jako autorka tekstów piosenek. Prowadziła w Polskim Radiu Radiowe Studio Piosenki, które wydało ponad 500 piosenek i pozwoliło na wypromowanie wielu wielkich gwiazd polskiej estrady. Od 1994 roku była związana z Teatrem Atelier w Sopocie, dla którego napisała swoje ostatnie sztuki i songi. Dorobkiem Agnieszki Osieckiej zajmuje się założona przez córkę poetki Agatę Passent Fundacja Okularnicy. Pośmiertnie została odznaczona przez Prezydenta RP Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Agnieszka Osiecka
Dzienniki 1951
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 7 października 2014


22 X 1951, poniedziałek

Och, jak bardzo chcę pisać, jak bardzo! Naturalnie znowu nie mam czasu. Aby nie „uciekło wrażenie”, opiszę najpierw wczorajszy wieczór możliwie dokładnie (w związku z rozwiniętą już kiedyś przeze mnie „teorią uchwycenia nastroju”).
Byliśmy z Ludwikiem na Bajce Swietłowa. Po długich tarapatach natury „technicznej” dałam mu swe notesowe „wyznanie”. Nie będę go tu przytaczać. Ludwik „pochłaniał” to w przerwie, a ja obserwowałam go, chcąc domyślić się, „co myśli”.
–Wiesz, jakie to dziwne, że czytając to, mam wrażenie, jakbym czytał swoje słowa. Te same myśli i te same uczucia. Chyba nie dziwne. Pomyśl.
To jednak jeszcze nie było Porozumienie.
Nagle, tak jakoś bez związku z niczym, powiedział:
– Ja jednak nigdy nie dam nikomu się poznać.
Zrobiło mi się wtedy jakoś strasznie, strasznie czarna Porażka? To mało. To nie było tylko osobiste wrażenie poniesionej klęski. „Chciałaś poznać i nie tylko ci nie dali, ale jeszcze cię inteligentnie oszukali”. O nie, to nie to! W głębi duszy wiedziałam przecież, że on tak nie czuje. Tylko bardzo, bardzo chciałam, żeby zdołał mi udowodnić, że tak nie czuje, żeby mi udowodnił, że… skłamał w tych słowach. Spytałam bardzo cicho i spokojnie: „Po co Ty to teraz powiedziałeś?!”. Z kolei prosił, aby mu wytłumaczyć, co przez to chciałam powiedzieć. Nie odpowiedziałam – „musiałam się uspokoić” (zagranie dla zyskania czasu na skupienie myśli, wybranie taktyki i „zorganizowanie sytuacji” – mówiąc sceptycznie).
Zresztą było mi tak czarno, czarno…
Powiedziałam:
– Widzisz, te Twoje słowa tak brzmiały: „Nigdy, nigdy nie dopuszczę do tego, aby ten, co mi uwierzył, nie mylił się”. I wierz mi, Ludwik, nie teraz, ani może nie wobec mnie, przyjdzie taka chwila w życiu, że poczujesz się przez realizację tego „postanowienia” Sam, zupełnie sam. To Ciebie może złamać, mizantropie – wielki artysto.
Uśmiechnął się.
– Tak myślisz?
I nie „tłumaczył się”. Zadał tylko pytanie: czy nie odnoszę się nieufnie do ludzi, którzy chcą mnie poznać. Jasne – odnoszę się, inaczej byłabym zupełnie naiwna i ludzie by mnie oszukali. Ale to całkiem inna sprawa. Kiedyś przychodzi taka chwila, że można danemu komuś ufać. A jeżeli wiem, że mogę mu ufać, i wiem, że ten ktoś chce dla mnie dobrze, to daję mu się poznać i nie jestem sama (dygresja – taka Eliza, głupia małpa, rozwrzeszczana, roześmiana cielęco, a przecież w pewnym znaczeniu napisałam: jest jedna osoba w klasie, która o mnie coś wie, ale ona jest bardzo dyskretna).
Wróćmy jednak do tematu i do nastroju Bajki.
No więc patrzyłam na scenę, na której dobrzy ludzie szukali złota, żeby innym było dobrze, a źli, żeby było złym bogato i obficie, na której źli zabijali, a prawda zwyciężała, na której czarne charaktery ginęły i dobro ze słodkim uśmiechem tryumfowało. A nastrój i humor Bajki był lila, bardzo lila… W tym były fiołki, a po głowie snuły mi jakieś nieskrystalizowane, heretyckie pojęcia: w życiu pięknym [!] jest tylko to, co nie jest życiem samym… Bajki, Bajki, Bajki… Marzenia, Nierzeczywistość istnienia:
Obok był Ludwik, który pozwala zgłębiać jedną ze swoich póz – Wielki Artysta.
Miałam jakiś mroczny smutek w sobie i wiele kolorów fiołków i dobrze było mi w Bajce i z ludźmi Bajki.
Wychodząc, powiedziałam: „Ot, i skończyły się dwie Bajki”. Zresztą nie wierzyłam w to, co mówię, chociaż, z drugiej strony, Ludwik był sztuczny i skrępowany. Nie umiał protestować, nie umiał przekonywająco zinterpretować czy obalić swoich słów.
– A wiesz, dlaczego Ci tak trudno? Dlaczego jesteś taki skrępowany i nie umiesz być sobą (gdybyś nawet chciał)? Bo dotąd w takich sytuacjach ja ośmielałam Cię, powodowałam to, że umiałeś mówić.
– Dlaczego więc dzisiaj tego nie zrobisz?
– Bo nie chcę. Mam ochotę na to, żebyś się trochę pomęczył.
Milczeliśmy. Ale trudno długo nie dotykać miejsc podrażnionych.
– Powiedz, czy Ty rzeczywiście tak egoistycznie uważasz, że ty i tylko ty chciałabyś mieć moje „ja” na własność.
– Ja tak czuję. Właśnie tak. Ale uważam (rozumowo), że czując tak, nie mam racji. Krytykuję to poczucie. Tym niemniej [!] tak jest.
– Aha, to już jedno rozumiem. A teraz powiedz mi, co rozumiesz przez Pasję.
– Pasja to jest dla mnie to, czemu oddaję się całą duszą, bez reszty. Taki paradoksalny przykład: Wieśka pasją jest fizyka. Moją pasją jesteś Ty.
– A gdyby tak było i u mnie? Gdybyś Ty była moją jedyną pasją?
– To byłoby, „Wielki Dyletancie z pasją” – cudownie.
– Tak jest.
– Naprawdę?
– Tak. Bardzo, bardzo „naprawdę”. Widzisz, ja też o tym dużo myślałem. Kiedyś bardzo Ciebie kochałem lub wydawało mi się, że kocham; jak ty mówisz, dochodziliśmy do wniosku, „że to nie to”, że to nie o to chodzi. A teraz rozumiem i wiem.
I zrobiło się dobrze i lekko, chociaż trochę „zmęczenie” jak po wielkim wysiłku. Coś pękło i uciekło, zostawiając po sobie tylko nieliczne niejasności i niedopowiedzenia.
I znowu wróciliśmy do tego nieszczęsnego powiedzenia Ludwika.
Powiedziałam:
– Nie bój się słów i nie bój się prawdy. Pamiętaj, że bez względu na to, czy te słowa były prawdą, a więc pozostaje mi tylko zgłębianie jednej pozy, czy też można je jakoś wiarygodnie interpretować – ja się nie zmienię (nie mówię tego „nigdy” w przyszłości – o tym nie możemy wiedzieć, ale teraz, z tego powodu).
– Widzisz. Tego się obawiałem. Nie chciałbym stracić Ciebie. A gdyby te moje słowa znaczyły: Nikt mnie nie pozna poza tobą.
– Wtedy to miałoby znaczenie wprost odwrotne i byłoby… szczęściem dla mych egoistycznych chęci – moja Pasjo.
Zapanował jakiś dziwny b a j e c z n y spokój. Dokonywała się bajka. I zaczęliśmy mówić, jak często się zdarza, o przyszłości, a właściwie o tym, jak bardzo my sobie nie możemy naszej przyszłości „konkretnie” wyobrazić. Marzenia o podróżach i jakimś jednym, jedynym Domu, stanowiącego [!] „punkt oparcia”, o tym, że jakoś nikogo znaczącego poza sobą w tym Domu nie możemy sobie wyobrazić, popłynęły czarowną strugą… Właśnie – tyle z Bajek było tym razem w tych zwiewnych, nienadających się na razie do realizacji projektach. Ciągle dziwiliśmy się, że „bajkowe” projekty domu, o których już kiedyś mówiliśmy, są u nas tak zbliżone.
– Pamiętasz, kiedyś mówiłaś mi, że ja Ci zbuduję dom, bo wiem, jak on w twoich marzeniach wygląda. Pamiętasz? Otóż ja ci tego nie zrobię.
– Ależ czemu?!
– Bo wtedy straciłbym ciebie. A ja nie chcę ciebie stracić.
– Ależ zrozum, zrozum! Co ty mówisz? Przecież to nic nie ma wspólnego – dom, zwyczajny dom, oprawka – przecież to nie zmienia Mnie.
– Ale w tym domu nie będziesz sama.
– Śmieszne. To także z Domu nie wypływa.
Mówiliśmy o samotności. Wspominaliśmy dawną mizantropię Ludwika. Przeciwstawiłam ją sobie – Ja pragnę samotności gorąco, namiętnie, ale tylko czasami. Na ogół jestem „zwierzęciem towarzyskim” i zgadzam się z tym, że samemu człowiekowi źle i trudno żyć. I, o dziwo, Ludwik w tym wypadku zgodził się ze mną. Mówił jeszcze o tym, jak wiele we współżyciu dwojga ludzi znaczy wzajemne zrozumienie potrzeby samotności. A potem już mówił o naszym domu i naszych podróżach, ale to były już bajki i tylko bajki, zresztą, był cudny nastrój, i w jednych, i drugich bajkach było piękno.
Pożegnaliśmy się, nadal trwając w tym bajecznym nastroju. Myśląc o tym, ile i po jakich przejściach powiedzieliśmy sobie, wspomniałam, a właściwie „pomyślałam na głos”.
– I tak w bajkach dzieją się czary.
A wczoraj byliśmy po długich (natury technicznej) tarapatach na Cyganerii. Było cudownie kolorowo, po parysku. Z artystów urocza była tylko Mimi2. „Nazywam się… Mimi” – to było cudne. I ten Paryż, Paryż, Paryż !!!… Dzielnica Łacińska, barwne, ach jakże barwne tłumy, kwiaty, kobiety, muzyka… Paryż, Paryż, Paryż !!!
Byłam wczoraj sympatycznie głupia i dowcipna.
W ogóle „przyjemnie wygadana”.

Jestem już zupełnie „odbajczona” i jest mi wesoło. Chciałabym opisać, co się działo ciekawego lub co myślałam ciekawego podczas ostatniej przerwy w pisaniu, ale jakoś mi się nic nie nasuwa. Przede wszystkim łamię przysięgę niepisania o szkole, bo ją w pewnym znaczeniu polubiłam – polubiłam ludzi szkoły, niektórych profesorów i niektóre koleżanki, dotąd bardzo mi duchowo obce (takie osoby piszące marksistowsko o Tetmajerze, jak Hania T.3 itp.). Cudowny jest nasz aniołek klasy – Basia Rz[ewuska]. Pisze o „swobodzie” myśli u nas, o smutku i radości piękna życia. Jest jakoś święcie czysta. Oby zdołała przejść przez życie niepobrudzona. Jakaś świętość Dobroci i Prawdy (?)!
Po rozmowie o tym z Panią Czyżewicz usiłowałam niedawno przekonać Teresę, jak szczerze i prawdziwie ludzie pragną jej „po prostu pomóc żyć”, i jak niesłusznie czasami postępuje (wzdragając się przed litością – brr…), odsuwając ich serca.
Rozumiem Ją bardzo, bardzo dobrze i może właśnie dlatego chcę nieco uspokoić Jej skołatane, przewrażliwione serduszko, chcę powiedzieć zrozumiale: „Ludzie bywają dobrzy i to trzeba umieć odnaleźć i rozróżnić”.
Pani R[óżańska] jest chora i byłam u Niej wczoraj. Było strasznie kochanie, dobrze i puszyście. Nawet Pusia nie mordowała mnie jak zwykle z całą nienawiścią zazdrosnego, rozpieszczonego psa. Poczyniłyśmy sobie cudne „wyznanie miłości, tęsknot i marzeń” i miałyśmy łzy w oczach.
Nie będę opisywać tego o czym mówiłyśmy, bo tu ważne jest, „jak” to było. A było cudnie, cudnie!
Pamiętam, gdy pisałam kiedyś na polskim „może Ludwika kocham?”. Przypomina mi się teraz to powiedzenie.
Ciekawe, czy Pani R[óżańska] umiałaby wychować dziecko, którego by tak pragnęła. Gdyby zdołała skupić w nim to wszystko, czym powinno się. To chyba tak. Ale nie wiem – czy umiałaby?
Jest teraz niesamowicie nudne zebranie ZMP. A na dworzu [!], po długich grymasach i dąsach pogody – cudna, złota Jesień. I jest dziś 23 Października. Nie czuję tego mocno; nie czuję tego źle. W ogóle nie czuję tego, tylko wiem. Co przyniesie dzisiejszy wieczór? Bo… nie będę spała (choćby z prostej przyczyny referatu z biologii). Będą przy mnie najpierw Mama i Stach, a co potem? No, będę odważna i będę… „człowiek realny”.
A teraz „mój projekt”:
Napiszę książkę czy nowelę pt. Weszliśmy w mgłę – o kulturze przed wojną i teraz, o duchu i intelekcie, skrępowaniu jego, o uciętych skrzydłach „takich Baś Rzewuskich”, o tym jak „weszliśmy w mgłę”. Nie wiemy, czy to jest postęp. To nie będzie jak znak pesymizmu. Tam będą dobrzy, mądrzy ludzie.

Było bardzo pasjonujące zebranie:
One są dobre. Ewy nie cierpię!! (Dzisiaj). Mój kącik – jestem bardzo, bardzo, bardzo dotknięta czymś w zw[iązku] z zebraniem itp. Czym?

Jakże to… dziwne…
Akurat 23 października kończę ten zeszyt. Dobrze mi z nim było. Pa!

 
Wesprzyj nas