W książce Anne Edwards odnajdujemy wierny portret Vivien Leigh, pięknej gwiazdy, wybitnej aktorki, a także wyjątkowej kobiety.


Uznawana za jedną z najpiękniejszych aktorek wszech czasów Vivien Leigh stworzyła wiele ról, które przeszły do historii. Sławę przyniosła jej niezapomniana rola Scarlett O’Hary z „Przeminęło z wiatrem”, za którą otrzymała swojego pierwszego Oscara.

Drugiego przyznano jej za kreacje w filmie na podstawie sztuki Tennessee Williamsa „Tramwaj zwany pożądaniem”. Nieco rzadziej wspomina się o jej wybitnych rolach teatralnych.

Piękna, sławna i bogata Vivien Leigh nie była jednak wcale osobą szczęśliwą. Cierpiąca przez całe życie na zaburzenia maniakalno-depresyjne aktorka była bardzo trudną partnerką życiową dla Lawrence’a Oliviera. Małżeństwu nie pomagały także liczne romanse.

Anne Edwards – amerykańska pisarka i scenarzystka, autorka kilkunastu biografii gwiazd filmowych. Wykłada pisarstwo na Univeristy of California w Los Angeles.

Anne Edwards
Vivien Leigh
Przełożyła Zofia Łomnicka
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 6 listopada 2014

Rozdział pierwszy

Poszukiwanie aktorki do roli Scarlett O’Hary kosztowało Davida O. Selznicka pięćdziesiąt tysięcy dolarów i trwało dwa i pół roku. Jednak tego pogodnego, chłodnego grudniowego wieczoru 1938 roku praca nad Przeminęło z wiatrem miała się rozpocząć z nieobsadzoną rolą Scarlett. Siedem kamer stało już w pogotowiu, by filmować w technikolorze scenę, gdy na tyłach jego studia Atlanta stanie w płomieniach.
Dublerzy Scarlett i Rhetta czekali tylko na znak, żeby wskoczyć do powozu, którym mieli przejechać przez płonące ulice miasta. Skonstruowano je, dodając nowe frontony do starych dekoracji z King Konga i Małego Lorda Fauntleroya, by udawały budynki z okresu amerykańskiej wojny secesyjnej. Selznick wiedział, że podejmuje wielkie ryzyko.
Przecież przez całe ostatnie dwa i pół roku wysyłał najzdolniejszych łowców talentów do każdego zapadłego zakątka na Południu, a także nakłaniał do poszukiwań reżysera George’a Cukora i cały zespół. Sam też brał udział w przesłuchaniach setek młodych kobiet, które nie były profesjonalnymi aktorkami, i równie wielu aktorek. Zrobił wszystko, co tylko było możliwe, lecz nadal nie miał Scarlett. Wyglądało na to, że znana na całym świecie bohaterka książki Margaret Mitchell, której obwód w talii wynosił czterdzieści trzy centymetry i był najmniejszy w trzech hrabstwach Georgii, nigdy się nie pojawi.
Jednak Selznick był ryzykantem, poza tym wiedział, że jego sponsorzy nie mogą czekać. Albo zacznie pracę, albo będzie musiał zrezygnować z tego projektu. Jeszcze nigdy, rozpoczynając kręcenie filmu, nie czuł się tak podekscytowany. Niczym sam generał Sherman* przechadzał się po podwyższonej platformie obserwacyjnej, skąd miał oglądać pożar Atlanty. Nadal jednak nie dawał znaku, by włączyć palniki benzynowe i wzniecić płomienie, na które czekały kamery. Ekipa zaczynała się niecierpliwić. Trzy pary dublerów Scarlett i Rhetta i trzy identyczne odkryte powozy z Melanie, jej maleńkim dzieckiem i schowaną z tyłu służącą Prissy też były w pogotowiu. Ale Selznick czekał na swojego brata Myrona i nie chciał zaczynać bez niego.
David Selznick był potężnym mężczyzną, wielkim i krzepkim, miał przeszło metr osiemdziesiąt wzrostu, toteż wydawał się prawdziwym olbrzymem stojącej na dole ekipie, która wypatrywała znaku, by móc rozpocząć pracę. Był krótkowidzem, wychylał się więc do przodu, by dojrzeć w ciemności sylwetkę brata. Wreszcie, wściekły na Myrona, dał znak, by zaczynać. Kiedy włączono palniki i ogień zaczął pożerać suche drewno, pierwsza para dublerów Scarlett i Rhetta wskoczyła do powozu i pognała wzdłuż ściany ognia. Tę scenę powtarzano osiem razy, zanim zdołała zadowolić Davida. Pot spływał mu z twarzy, musiał zdjąć okulary, by ją wytrzeć. Był wyczerpany, lecz jednocześnie szczęśliwy jak nigdy dotąd przy kręceniu filmu. Nareszcie rozpoczęto pracę przy Przeminęło z wiatrem.
Założył okulary i przez chwilę obserwował płomienie, które pożerały resztę dekoracji. Ściągnięto wszystkie jednostki straży pożarnej z okolicy i wokół planu było pełno strażaków oraz ich sprzętu. Po chwili zobaczył Myrona, który przeciskał się do przodu, a za nim szła jakaś kobieta z mężczyzną.
Myron wspominał, że będzie na kolacji z klientem, słynnym angielskim aktorem Laurence’em Olivierem, i kiedy tamci się zbliżyli, David rozpoznał Oliviera. Lecz kim była kobieta? Selznick przypatrywał się jej, kiedy Myron wziął ją za rękę, by pomóc nieznajomej wejść po niepewnych stopniach prowadzących na platformę. Ubrana na czarno, na głowie miała czarny kapelusz z szerokim rondem, który ocieniał jej twarz. Na szczycie platformy było wietrznie, dlatego kobieta, zbliżając się do niego, odwróciła głowę i nie mógł jej zobaczyć.
– Geniuszu – powiedział Myron do wściekłego brata – oto twoja Scarlett O’Hara.
Kobieta odrzuciła głowę do tyłu i zdjęła kapelusz, jej ciemnokasztanowe włosy natychmiast rozwiał wiatr. Płomienie ognia oświetliły jej twarz, a zielone kocie oczy zamigotały. Uśmiechnęła się, a kąciki jej prawie dziecięcych ust uniosły się do góry, gdy wyciągnęła rękę do reżysera.
Selznick wpatrywał się z niedowierzaniem w młodą kobietę, która podawała mu rękę. Vivien Leigh była właśnie taką Scarlett O’Harą, jaką opisała Margaret Mitchell. Mimo słodkiej twarzyczki jej zielone oczy miały buntowniczy, żądny życia wyraz, zdecydowanie sprzeczny z eleganckim sposobem bycia. Takiej dwoistej osobowości szukał u każdej dziewczyny, z którą rozmawiał, poszukując idealnej odtwórczyni tej roli; tej nieuchwytnej cechy, której brak, jak się teraz przekonał, uniemożliwiał mu podjęcie ostatecznej decyzji. Znalazł swoją gwiazdę i wreszcie świat miał zobaczyć żywe wcielenie jednej z najsłynniejszych bohaterek powieściowych wszech czasów.
Vivien, podobnie jak Scarlett, już jako dziecko miała niezwykle silną osobowość i była w stanie przetrwać największe burze. Jej oczy zdradzały żywiołowość i bujny temperament, a jednocześnie niewiele kobiet mogło się poszczycić takim opanowaniem, elegancją i wyczuciem stylu. Choć miała dopiero dwadzieścia pięć lat, była w pełni ukształtowaną, fascynującą kobietą, która stworzyła sobie swój świat. Miała własne mityczne królestwo ze lśniącymi pałacami z okresu swojego dzieciństwa w Indiach, złote fantazje młodości i niezwykłe przeżycia, jakie czerpała z dzieł Szekspira, w których przez całe życie się rozczytywała.
Olivier, młody i przystojny, oczywisty następca tronu w angielskim teatrze, stał za nią, kiedy witała się z Selznickiem, odwrócona plecami do pogorzeliska, które zostało po pożarze Atlanty. Dla niej rzucił żonę i syna, a ona dla niego opuściła męża i córkę. Był to wielki, spektakularny romans, a teraz czekała ją wielka, spektakularna rola. Mimo przeszkód, które nawet tak wytrawny gracz jak Selznick uznałby za niemożliwe do pokonania, Vivien przejechała pół świata, by zdobyć wszystko, czego pragnęła.
Przez dwadzieścia pięć lat, aż do chwili, kiedy znalazła się na tej omiatanej wiatrem platformie, Vivien kształtowała swoją egzystencję zgodnie z marzeniami i wyobrażeniami, w których nie było miejsca na porażkę, żyła w przyszłości, gdzie wszystko było możliwe. Teraz stanęła przed największą życiową rolą.
W 1905 roku, kiedy Indie były jeszcze pod władzą Wielkiej Brytanii i wielu młodych Anglików poszukiwało tam przygód, do Kalkuty przyjechał Ernest Richard Hartley, by pracować jako urzędnik w domu maklerskim Piggott Chapman & Company. Nie skończył jeszcze dwudziestu lat i nawet nie miał prawdziwego zarostu. Pochodził z raczej skromnej rodziny, nie posiadał fortuny, którą mógłby roztrwonić, nie dziedziczył żadnych włości, nie miał też powiązań z dworem królewskim, by móc zapewnić sobie przyszłość. Tak więc kiedy dostał tę posadę, uznał się za szczęściarza. Nie przychodziło mu nawet do głowy, że mógłby się ożenić i mieć dzieci.
Jego wyobrażenie o Indiach oparte było na malowniczych fantazjach, opowieściach Kiplinga o życiu sipajów w turbanach na głowie, polowaniach na tygrysy i męskich przygodach. Doznał ogromnego szoku, widząc miasto, które było praktycznie ludzką kloaką, pełną żebraków i trędowatych, ze stertami śmierdzących nieuprzątniętych śmieci, odorem uryny i odchodów, i nie miało nic wspólnego z egzotyką, jaką sobie wyobrażał. Wbrew swojemu liberalnemu usposobieniu szybko nauczył się żyć w Indiach jak każdy biały Anglik, traktując to jako sposób na przetrwanie. Na ogromnych trawnikach Calcutta Bengal Club odbywały się mecze krykieta oraz wyścigi i gry w polo, organizowane przez Calcutta Turf Club. Jednak bardziej przypadł mu do gustu angielskojęzyczny Królewski Teatr Kalkuty, który stał na bardzo dobrym poziomie, i wkrótce Hartley został jego aktorem.
Rodzina Ernesta nigdy nie miała nic wspólnego z teatrem i trudno wytłumaczyć, dlaczego, będąc jedynie amatorem, odznaczał się tak niezwykłym talentem. Trupy teatralne rzadko zaglądały do Kalkuty, jej angielscy mieszkańcy musieli więc sami sobie wynajdywać rozrywki. Każdego roku odbywało się kilka przedstawień amatorskich i Hartley w bardzo krótkim czasie awansował do roli drugoplanowego aktora i dostał wiele pochlebnych recenzji. Najwidoczniej dom maklerski nie miał nic przeciwko tego typu hobby, ponieważ wkrótce został młodszym wspólnikiem Piggott Chapman & Company. Stał się wtedy bon vivantem. Po odległych francuskich przodkach odziedziczył bowiem urok, który okazał się nieodparty dla kobiet. Niestety, większość mieszkających w Kalkucie atrakcyjnych młodych Angielek była już zamężna i zadawanie się z nimi nie było bezpieczne dla młodszego wspólnika.
W 1911 roku, po sześciu latach nieobecności, Hartley przyjechał do swojego rodzinnego miasta Bridlington w Yorkshire. Kiedy je opuszczał, był przeciętnym młodym chłopakiem, teraz zaś stał się częścią romantycznej legendy Indii. Tamtejsze młode kobiety były pod wrażeniem jego „światowego” uroku, a ich rodzicom imponował sukces młodego człowieka. Ernest różnił się od kawalerów z Bridlington. Opalony indyjskim słońcem, z dobrą prezencją i eleganckim sposobem bycia, które zawdzięczał swojemu aktorskiemu hobby, a także dzięki zyskanemu na scenie dobremu akcentowi, szybko się zorientował, że może zdobyć nawet najpiękniejszą dziewczynę w mieście.
Francusko-irlandzkie pochodzenie sprawiło, że Gertrude Robinson Yackje miała delikatną urodę figurki z sewrskiej porcelany i wesołe usposobienie chochlika. Hartley szaleńczo się w niej zakochał, oświadczył i zdobył jej serce obietnicą ciekawego, romantycznego życia.
Pobrali się jesienią 1911 roku, a los jakby sam zainscenizował początek ich wspólnego życia; mianowicie gdy Hartley wraz ze swoją uroczą młodą żoną przypłynęli do Indii, tego samego dnia, 2 grudnia 1911 roku, przybyli tam Jerzy V z małżonką Marią. Nad Zatoką Bombajską odbył się pokaz sztucznych ogni na cześć brytyjskiej pary królewskiej. Gertrude była przytłoczona widokiem krzyczących, przepychających się, brudnych tłumów. Widząc jej niepokój, mąż przeprowadził ją szybko na neogotycką, zbudowaną z czerwonej cegły Victoria Station w Bombaju, gdzie wsiedli do błyszczącego, zielono-czerwonego wagonu pierwszej klasy, z brązową tapicerką, który miał ich zawieźć do Kalkuty, do domu, który Hartley znalazł na modnym przedmieściu Alipore.
Choć w pierwszych latach małżeństwa wiedli życie o wiele bardziej luksusowe, niż oboje byli do tego przyzwyczajeni, mieli bowiem kilka osób służby i samochód z szoferem do dyspozycji, żadne z nich nie czuło się z tym dobrze. Gertrude była dobrą katoliczką i tęskniła za obrzędami swojej religii, Hartley natomiast dostrzegał biedę, brud i lekceważenie ludzkiego życia, z czym się stykał na co dzień. Starali się jednak jakoś przystosować do tej sytuacji. Ernest nadal grał w teatrze, pomagał nawet zbierać fundusze na większy, bardziej nowoczesny budynek niż ten, w którym mieściła się Royal Theatre Company. Nauczył się dobrze grać w polo i znał się już na koniach. Gertrude zaś, kiedy tylko mogła, pozostawała za grubymi białymi ścianami i zasłoniętymi oknami ich okazałego domu, wykazując się talentem w zakresie ogrodnictwa, i przekształciła dziedziniec w angielski ogród. Nie czuła się nieszczęśliwa, ponieważ prawdziwie kochała męża i była dumna z jego osiągnięć. Jednak po dwóch latach monsunowe deszcze i piekielne upały zaczęły dawać jej się we znaki. Ponadto była od trzech miesięcy w ciąży, a pod koniec kwietnia, czyli za dwa tygodnie, Alipore opustoszeje i zostaną w nim tylko miejscowi służący, by pilnować domów podczas największych upałów. Gertrude i Ernest zamierzali podążyć za swoimi przyjaciółmi, których większość wyjeżdżała w chłodniejsze rejony niższych Himalajów, trzeba było jednak znaleźć tam dom, a nie pokój w hotelu, ponieważ Gertrude miała w nim pozostać aż do narodzin dziecka, czyli do listopada.
W ostatnim tygodniu kwietnia Ernest znalazł odpowiedni dom. Wyszedł rano z biura na Royal Exchange Road pod numerem piątym, w bezlitosny słoneczny żar, nie czując nawet paskudnego smrodu. Szybko zbiegł po schodach i wsiadł do swojej limuzyny z oczekującym go szoferem. Samochód mijał rezydencje w stylu georgiańskim, biura handlowe i domy maklerskie, potem przeciskał się przez zaśmiecone uliczki wśród chmar much. Hartley zaczął przeglądać trzymane na kolanach papiery, by uniknąć widoku żebraka, który mógłby zaglądać w okna samochodu. Wkrótce dotarli do posągu tygrysa bengalskiego przy bramie Belvedere, oficjalnej rezydencji brytyjskiego gubernatora Bengalu. Stąd było już bardzo blisko do ich domu.
Spakowali się tego wieczoru i rano siedzieli już w pociągu jadącym na północ, do Dardżylingu odznaczającego się rześkim górskim klimatem. Dom, będący własnością kolegi Hartleya, przeszedł ich najśmielsze oczekiwania. Był to piętrowy budynek, wyposażony w dwie łazienki i ogromną wannę – co oznaczało niezwykły luksus – zbudowany w prywatnym gęstym lasku na zboczu pagórka, z widokiem na miasto. Hartley został tam z Gertrude przez kilka tygodni, a następnie wrócił do swojego biura w firmie Piggott Chapman. Lato było gorące, on zaś czuł się samotny, zajmował się więc pracą oraz planami budowy nowego teatru i pogawędkami z przyjaciółmi w Turf Club, gdzie poświęcił się hodowli koni wyścigowych.
Pod koniec października pojechał do żony do Dardżylingu, a wieczorem piątego listopada 1913 roku, kiedy słońce zniknęło już za ośnieżonymi szczytami Kanczendżungi i Everestu i w mieście paliły się światła, angielski lekarz poinformował go, że został ojcem zdrowej i wyjątkowo pięknej dziewczynki. W takiej szczególnej chwili przyszła na świat Vivian Mary Hartley, która pewnego dnia miała się stać legendarną Vivien Leigh. Gertrude nie zdziwił fakt, że ma śliczną córeczkę, ponieważ tuż przed porodem patrzyła na Kanczendżungę, a indyjska niańka powiedziała jej, że dzięki temu dziecko będzie miało śliczną buzię. Był to dla Gertrude najszczęśliwszy moment od chwili przyjazdu do Indii. Ernest cieszył się, że został ojcem, oboje byli dumni z Vivian i zadowoleni z nowego trybu życia. W dziewięć miesięcy później świat ogarnęła wojna.
Hartley chciał wrócić do Anglii, jednak go przekonano, by został oficerem w indyjskiej kawalerii, gdzie był cennym nabytkiem dzięki swojej pasji do hodowli koni wyścigowych. Gertrude i mała Vivian pojechały wraz z nim do Mussoorie, małego miasteczka w pobliżu Dardżylingu, gdzie Hartley trenował konie, które wysyłano do Mezopotamii*. Po dwóch latach został przeniesiony do placówki wojskowej w Bangalore, a jego rodzina zamieszkała na przedmieściu Ootacamund. Vivian uznała, że ojciec w mundurze i błyszczących butach wygląda wyjątkowo przystojnie. Była zachwycona, kiedy rodzice zabrali ją na tor wyścigowy w Bangalore, i choć widywała ojca nie tak często, jak by tego pragnęła, szybko nauczyła się, jak może zwrócić na siebie uwagę i zyskać jego podziw.
W Ootacamund działał amatorski zespół teatralny, a żony angielskich oficerów zajmowały się wystawianiem sztuk dla dzieci i pantomim. Gertrude zgodziła się, by Vivian wzięła udział w jednym z przedstawień i zaśpiewała o małej Bo Peep, która zgubiła swoje owieczki, i ubrała trzylatkę na wzór figurynek drezdeńskich pasterek, łącznie z laską pasterską, przybranym kwiatami kapeluszem i kokardkami na pantofelkach i na spódniczce. Stojąc na środku sceny, Vivian ze zdumiewającym opanowaniem oświadczyła, że nie zaśpiewa o Bo Peep, tylko wyrecytuje ten wierszyk.
Ojciec był zachwycony występem, a także jej dalszymi rolami w Ootacamund, jednak matka była coraz bardziej niezadowolona z indyjskiego wychowania Vivian. Gertrude, która była gorliwą katoliczką, nie chciała, by jej córka wzrastała w kulturze muzułmańskiej. W ostatnich dniach wojny namawiała Ernesta, by wrócili do Anglii, żeby córka mogła otrzymać katolickie wychowanie, kiedy jednak nastąpił pokój, mąż wrócił do firmy Piggott Chapman jako starszy wspólnik, a rodzina na powrót zamieszkała w dużym domu w Alipore. Hartley objął nowe stanowisko i nie brał pod uwagę możliwości wyjazdu z Kalkuty. Niezadowolenie Gertrude rosło, było jednak wątpliwe, czy jej mąż zechce wrócić do Anglii, bez względu na okoliczności. Ernest miał reputację uwodziciela i sądził, że udaje mu się bezkarnie korzystać z życia mimo posiadanej rodziny. Jednak Gertrude nie była tak naiwna, jak uważał, ani tak tolerancyjna, jak by tego pragnął.
Pewnego wieczoru urządziła przyjęcie i zaprosiła wszystkie kobiety ich mężów), które podejrzewała o romans z Ernestem. Ponieważ to ona zawsze układała listę zapraszanych gości, nieszczęsny Hartley pojawił się na przyjęciu nieprzygotowany na widok tak wielu kobiet, z którymi sypiał, oraz mężczyzn, którym przyprawił rogi. Nigdy nie zapomniał tego wieczoru, zresztą Gertrude często mu o tym przypominała w kolejnych latach, nie przestał jednak jej zdradzać.
Tak więc życie już nie układało się im szczęśliwie, a Gertrude zaczęła szukać pociechy w religii. Zwolniła hinduską nianię Vivian, do której dziewczynka była bardzo przywiązana, i zatrudniła angielską katolicką guwernantkę, która oprócz udzielania lekcji miała dbać o jej religijne wychowanie. Vivian uwielbiała czytać i pochłaniała wszystkie książki, jakie jej dawano. Matka zapoznała ją z twórczością Hansa Christiana Andersena, Lewisa Carrolla i Charlesa Kingsleya oraz z Biblią. Vivian jednak wolała Kiplinga i mitologię grecką, a ku radości ojca nauczyła się na pamięć długich fragmentów z Takich sobie bajeczek.
Jeszcze przez rok po powrocie do Kalkuty Hartley pracował w teatrze, jednak odpowiedzialność, jaka na nim spoczęła, gdy otrzymał nowe stanowisko, okazała się zbyt wielka i w 1919 roku wycofał się ze sceny. W następnym roku otrzymał krótki urlop. Hartleyowie razem z Vivian wsiedli w Bombaju na brytyjski statek, gdyż Gertrude postanowiła zostawić córkę w klasztornej szkole w ojczyźnie. Sama urodziła się w Irlandii jako rzymska katoliczka, wychowywała się w szkole klasztornej i uważała, że jest to najlepsze miejsce dla młodej dziewczyny. Wybrała szkołę z internatem, na którą Ernest w końcu się zgodził (początkowo był stanowczo przeciwny odsyłaniu córki z domu do szkoły), należącą do klasztoru pod wezwaniem Najświętszego Serca Jezusowego w Roehampton, blisko centrum Londynu.
Zarówno siostry, jak i uczennice pochodziły z wyższych klas społecznych i w szkole można było spotkać wiele dziewcząt z najlepszych angielskich rodzin. Odpowiadało to Gertrude, która nie była snobką, ale dobrze zdawała sobie sprawę ze swojej nowej pozycji społecznej.
Kiedy niedługo po przyjeździe, już w marcu, Ernest i Gertrude zaprowadzili Vivian do Roehampton, by zobaczyła nową szkołę, dziewczynka była przerażona widokiem ponurych średniowiecznych murów klasztoru. Udali się wprost do gabinetu Ashton Case, matki generalnej, wysokiej, pięknej kobiety z przenikliwymi szarymi oczami i królewską postawą. Dowiedzieli się od niej, że sześcioipółletnia Vivian jest za mała, by mogła zostać pod opieką zakonnic. Vivian odczuła ogromną ulgę, dopóki nie usłyszała, jak matka mówi, że w takim razie zapisze ją do szkoły we wrześniu, bo wtedy będzie miała już prawie siedem lat.
Po wyjściu z klasztoru Vivian uczepiła się ojca i błagała go, by zabrał ją z powrotem do Indii, które w jej wspomnieniach oświetlało złote słońce, było tam ciepło i mnóstwo ludzi. Pamiętała też urządzane przez Gertrude przyjęcia w ogrodzie, widok pięknych pań w eleganckich sukniach i długich białych rękawiczkach oraz oficerów kawalerii, takich jak jej ojciec, w galowych mundurach i błyszczących butach, piękne konie, egzotyczne jedzenie i aromatyczne przyprawy. Ernest dał się przekonać, ponieważ uważał, że pobyt w klasztorze byłby zbyt spartański i surowy w porównaniu z życiem, jakie jego córka wiodła w Indiach, gdzie wszyscy – niańka, guwernantka, matka oraz służba – poświęcali jej mnóstwo uwagi. Vivian miała ogromną kolekcję lalek i szafę pełną eleganckich sukienek, bo uwielbiała piękne stroje. W Roehampton natomiast pozwolono by jej zatrzymać tylko kilka osobistych rzeczy i musiałaby nosić sztywny mundurek.
Gertrude jednak nalegała stanowczo, by córka od września poszła do klasztornej szkoły, Ernest poddał się więc i zdecydował, że do tego czasu zostawi żonę w Anglii, a sam wcześniej wróci do Indii. Vivian była zrozpaczona. Całymi tygodniami miała zły humor i chłodno traktowała ojca. Kiedy odpłynął do Indii, Gertrude umieściła córkę w domu rodziców męża, którzy mieszkali w Bridlington, w Yorkshire, na Belgrave Square pod numerem czternastym. Miał to być krótki, szczęśliwy przerywnik, pewien rodzaj okresu przejściowego przed rozpoczęciem nauki w szkole. Dom dziadków okazał się miły i wesoły, zarówno w pokojach, jak i w ogrodzie pełno było roślin i kwiatów, czuło się pyszne zapachy irlandzkiej kuchni babci Hartley, słychać było mruczenie ośmiu kotów, które należały do rodziny. Wszyscy otaczali dziewczynkę czułą opieką – babcia, dziadek, Gertrude, dwie siostry Ernesta Hilda i Gertrude, tymczasowa niania i służąca Katie, tworząc serdeczną atmosferę. Jednak życie na Belgrave Square nie mogło przygotować dziewczynki do pobytu w szkole klasztornej.
We wrześniu, na dwa miesiące przed ukończeniem siedmiu lat, jako najmłodsze dziecko kiedykolwiek przyjęte do tej szkoły, Vivian, trzymając się kurczowo ręki Gertrude, weszła przez ciężkie gotyckie drewniane drzwi z ręcznie kutymi żelaznymi sztabami do siedemnastowiecznych pomieszczeń klasztornych. Wewnętrzny ogród był zielony i dobrze utrzymany, jednak całkowicie pozbawiony wdzięku i ponury. Znajdował się tam mały staw, wokół którego stały ławki, by siostry mogły oddawać się rozmyślaniom, nie było natomiast gęsi ani kaczek do karmienia. Całe otoczenie było pozbawione kolorów. Zakonnice ubierały się na czarno, uczennice na granatowo, a sypialnie dziewcząt robiły wrażenie szpitalnej sali z dwoma rzędami osłoniętych białymi zasłonami boksów; w każdym znajdowało się tylko żelazne łóżko, krzesło, komódka i umywalka.
Vivian próbowała odwieść matkę od tej decyzji za pomocą różnych sztuczek i zalewała się łzami (które zawsze miała na podorędziu), ale Gertrude była nieugięta i zostawiła ją na dziedzińcu, kiedy jej rączka spoczywała w silnej dłoni matki Ashton Case. Mały kociak zamiauczał u stóp dziewczynki, odsunęła się więc od zakonnicy i usiadła na trawie, tuląc go do siebie. Matka generalna pozwoliła Vivian zabrać kociaka do pokoju i spać z nim przez pierwszą noc, choć trzymanie zwierząt w klasztorze było surowo zabronione. Jednak ta mała dziewczynka zasługiwała na szczególne względy. Nie tylko była o dwa lata młodsza od wszystkich uczennic, lecz także jej rodzice przebywali daleko, wiele tysięcy kilometrów stąd, ponadto była wyjątkowo pięknym dzieckiem o delikatnych rysach i niezwykłym wdzięku.
Po tygodniu Gertrude już płynęła do Ernesta do Indii. Wraz ze zwiększającą się odległością dzielącą ją od kraju zaczęła sobie zdawać sprawę, że upłynie przynajmniej rok, zanim zobaczy Vivian, a z ojcem dziewczynka będzie mogła się spotkać dopiero za dwa lata. Jednak pani Hartley szczerze wierzyła, że podjęła jedyną właściwą decyzję co do przyszłości córki i że poniosła wielką ofiarę dla jej dobra.

 
Wesprzyj nas