Czy więź łącząca matkę i córkę może być silniejsza niż śmierć? Czy świat, który poznajemy za pomocą zmysłów, to jedyna rzeczywistość, jakiej możemy doświadczyć?


Od ponad dziesięciu lat Jenny Metcalf nie może przestać myśleć o swojej matce, Alice, która zaginęła w tajemniczych okolicznościach. Jenny nie chce uwierzyć, że została porzucona, więc uparcie tropi matkę w Internecie i przegląda jej stare pamiętniki.
Alice była badaczką słoni i pisała głównie o nich, ale Jenny ma nadzieję, że zapiski kryją wskazówki co do miejsca pobytu matki.

Niestrudzona w poszukiwaniach, zyskuje dwoje nieoczekiwanych sprzymierzeńców. Pierwszym jest Serenity Jones, jasnowidzka, która wsławiła się odnajdywaniem zaginionych osób – a następnie zwątpiła w swój dar. Drugi to Virgil Stanhope, zgryźliwy prywatny detektyw, który niegdyś prowadził sprawę zaginięcia Alice oraz dziwnej, być może powiązanej z nim śmierci jednego z jej współpracowników.

I gdy wspólnymi siłami dążą do odkrycia prawdy, uświadamiają sobie, że zadając trudne pytania, staną w obliczu jeszcze trudniejszych odpowiedzi.

Powieść “Już czas” to Picoult w najlepszym wydaniu. Gorąco polecam.
Magda Kumorek, ambasadorka klubu KOBIETY TO CZYTAJĄ!

Jodi Picoult jest autorką ponad dwudziestu powieści, w tym bestsellerowych „Bez mojej zgody”, „Krucha jak lód”, „To, co zostało”. Jej książki, przełożone na 34 języki, na całym świecie zajmują pierwsze miejsca na listach bestsellerów.

Jodi Picoult
Już czas
Tłumaczenie: Magdalena Moltzan-Małkowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 21 października 2014

PROLOG

Jenna

Kiedyś wierzono, że istnieje cmentarzysko słoni, dokąd stare i chore zwierzęta podążają, aby umrzeć. Odłączają się od stada, zmierzając przez piaszczysty krajobraz niczym tytany, o których czyta się w siódmej klasie na lekcjach o mitologii. Według legendy, cmentarzysko takie znajdowało się w Arabii Saudyjskiej. Było źródłem siły nadprzyrodzonej i skrywało księgę zaklęć mających przywrócić pokój na świecie.
Badacze tego miejsca tygodniami podążali za umierającymi słoniami, po czym stwierdzali, że zwierzęta chodzą w kółko. Część poszukiwaczy przepadła bez wieści, niektórzy nie pamiętali, co widzieli. Żaden z tych, którzy twierdzili, że odnaleźli cmentarzysko, nie potrafił wskazać jego położenia.
Dlaczego? Bo cmentarzysko słoni to mit.
Owszem, odnajdywano grupy słoni, które umarły w okolicy, wiele w krótkim odstępie czasu. Alice, moja matka, stwierdziłaby, że istnieje logiczne wytłumaczenie – stado mogło paść z głodu lub pragnienia bądź zostało wyrżnięte przez amatorów kości słoniowej. Poza tym bardzo możliwe, że silne afrykańskie wiatry zdmuchnęły rozrzucone kości na stertę. „Jenno”, powiedziałaby Alice. „Wszystko, co widzisz, da się uzasadnić”.
Istnieje wiele informacji o słoniach, które nie są bajką, tylko faktem popartym badaniami. To również usłyszałabym od matki. Siedziałybyśmy obok siebie pod wielkim dębem, gdzie lubiła chłodzić się Maura, i patrzyłybyśmy, jak zbiera trąbą żołędzie i je podrzuca. Matka oceniałaby każdy rzut jak sędzia olimpijski. „8,5… 7,9. O rany! Dziesiątka!”.
Może słuchałabym. A może po prostu przymknęłabym oczy. Może próbowałabym zapamiętać zapach spreju na komary na skórze matki lub to, jak z roztargnieniem zaplatała mi włosy, związując je źdźbłem zielonej trawy.
A może modliłabym się jedynie, żeby naprawdę istniało takie cmentarzysko, ale nie tylko dla słoni. Bo wtedy bym ją odnalazła.

Alice

Kiedy miałam dziewięć lat – zanim dorosłam i zostałam naukowcem – myślałam, że wiem wszystko, a przynajmniej chciałam wiedzieć wszystko; na jedno wychodziło. Miałam bzika na punkcie zwierząt. Wiedziałam, że stado wilków to wataha i że delfiny są mięsożerne. Wiedziałam, że żyrafy mają cztery żołądki, a mięśnie nóg szarańczy są dziesięć tysięcy razy silniejsze niż ich wagowy odpowiednik ludzkich. Wiedziałam, że futro niedźwiedzi polarnych skrywa czarną skórę, a meduza nie ma mózgu. Wiedziałam to wszystko z miesięcznej subskrypcji kart Time-Life, prezentu urodzinowego od niby-ojczyma, który wyprowadził się przed rokiem i zamieszkał w San Francisco ze swym najlepszym kumplem Frankiem, zwanym przez matkę „inną kobietą”, kiedy myślała, że nie słyszę.
Co miesiąc dostawałam pocztą nowe karty, aż któregoś dnia, w październiku 1977 roku, otrzymałam najlepszą – o słoniach. Trudno powiedzieć, dlaczego były moimi ulubionymi zwierzętami. Może z powodu pokoju z puszystym zielonym dywanem i tapetą w rysunkowych mieszkańców dżungli? Może dlatego, że pierwszym filmem mojego dzieciństwa był Dumbo? A może dlatego, że jedwabną podszewkę odziedziczonego po babci futra mamy uszyto z indyjskiego sari w słonie właśnie?
Z tamtej karty zaczerpnęłam podstawowe informacje. Dowiedziałam się, że słonie to największe zwierzęta lądowe na świecie, o masie ponad sześciu ton. Że codziennie pochłaniają do stu osiemdziesięciu kilogramów pożywienia. Ich ciąża trwa najdłużej spośród wszystkich ssaków lądowych – dwadzieścia dwa miesiące. Żyją w stadach pod wodzą samicy, często najstarszej członkini stada. To ona decyduje, dokąd uda się społeczność, kiedy ma odpocząć, gdzie się posilić i gdzie napić. Młode znajdują się pod opieką spokrewnionych samic i wędrują z nimi, ale w wieku trzynastu lat samce odchodzą. Bywa, że wolą egzystować w pojedynkę, niekiedy łączą się w stada z innymi samcami.
Ale o tym wiedzieli wszyscy. Tymczasem ja wpadłam w obsesję i drążyłam temat, czerpiąc wiedzę ze szkolnej biblioteki, od nauczycieli i z książek. Stąd wiedziałam, że również słoniom grożą poparzenia słoneczne, dlatego obsypują się ziemią i tarzają w błocie. Ich najbliżej spokrewnionym kuzynem jest góralek przylądkowy, mały włochacz podobny do świnki morskiej. Wiedziałam, że tak jak niemowlę ssie kciuk, żeby się uspokoić, tak słoniątko czasem ssie trąbę. I że w 1916 roku w Erwin w stanie Tennessee skazano na śmierć i powieszono słonicę Mary.
Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że matka miała dość ciągłego słuchania o słoniach. Może właśnie dlatego któregoś sobotniego ranka obudziła mnie przed świtem ze słowami, że oto wyruszamy na poszukiwanie przygód. W naszej okolicy – tam gdzie mieszkałyśmy, w Connecticut – nie było ogrodów zoologicznych, ale w Forest Park Zoo w Springfield w stanie Massachusetts mieszkał prawdziwy słoń. Pojechałyśmy go zobaczyć.
Z przejęcia omal nie wyszłam ze skóry. Godzinami zamęczałam matkę kawałami o słoniach.
„Co jest piękne, szare i nosi szklane pantofelki? Kopciuszkosłoń”.
„Czemu słonie są pomarszczone? Bo nie mieszczą się na desce do prasowania”.
„Jak zejść ze słonia? Ostrożnie”.
„Dlaczego słonie mają trąby? Bo głupio wyglądałyby z saksofonem”.
Kiedy dotarłyśmy na miejsce, biegłam bez tchu przed siebie, dopóki nie stanęłam przed słonicą Morganettą. Która wyglądała zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałam. W niczym nie przypominała majestatycznego zwierzęcia z mojej karty kolekcjonerskiej. Przykuto ją łańcuchem do betonowego bloku pośrodku wybiegu, aby nie mogła się przemieszczać w żadną stronę. Jej tylne nogi były poranione od kajdan do krwi. Nie miała jednego oka, a drugim nie chciała na mnie spojrzeć. Byłam zaledwie kimś, kto przyszedł pogapić się na jej niedolę.
Matka też oniemiała na jej widok. Zagadnęła dozorcę, który powiedział, że Morganetta uczestniczyła kiedyś w miejscowych paradach i bawiła się w przeciąganie liny z dziećmi z pobliskiej szkoły, ale na starość stała się nieprzewidywalna i skora do przemocy. Machała trąbą na odwiedzających, jeśli podchodzili zbyt blisko klatki. Złamała nadgarstek opiekunowi.
Wybuchłam płaczem.
Matka zapakowała mnie z powrotem do samochodu i wyruszyłyśmy w czterogodzinną drogę powrotną, mimo że spędziłyśmy w zoo zaledwie dziesięć minut.
– Nie możemy jej pomóc? – spytałam.
Tak w wieku dziewięciu lat stałam się orędowniczką słoni. Po odwiedzinach w bibliotece usiadłam przy kuchennym stole i napisałam do burmistrza Springfield w stanie Massachusetts z prośbą o więcej wolności i przestrzeni dla Morganetty.
Nie tylko mi odpisał, ale również wysłał swoją odpowiedź do „The Boston Globe”, który zamieścił ją na łamach. Po czym zadzwonił do nas dziennikarz, żeby napisać artykuł o dziewięciolatce, która przekonała burmistrza do przeniesienia Morganetty na znacznie większy wybieg dla bawołów. W szkole dostałam specjalną nagrodę dla Wzorowego Obywatela, zaproszono mnie do zoo na wielkie otwarcie. Przecięłam z burmistrzem czerwoną wstęgę. Oślepiły mnie lampy błyskowe; Morganetta stała z tyłu.
Tym razem przyjrzała mi się ocalałym okiem, a ja zrozumiałam, po prostu wyczułam przez skórę, że wciąż jest nieszczęśliwa. To, co ją spotkało: łańcuchy i kajdany, bicie i klatka, może nawet wspomnienie wywiezienia z Afryki, wszystko to towarzyszyło jej i na wybiegu dla bawołów, zajmując dodatkową przestrzeń.
Burmistrz Dimauro nie zaniechał wysiłków mających na celu poprawienie bytu słonicy. W 1979 roku, po śmierci niedźwiedzia polarnego, ogród zoologiczny zamknięto, a Morganettę przeniesiono do zoo w Los Angeles. Miała tam znacznie większy dom, z zabawkami, basenem i dwoma starszymi współlokatorami.
Gdybym wówczas wiedziała to, co wiem teraz, powiedziałabym burmistrzowi, że samo umieszczenie słonia wraz z innymi nie oznacza, że zwierzęta się dogadają. Słoń jest indywidualistą, tak samo jak człowiek, i nigdy nie wiadomo, czy zaprzyjaźni się z drugim tylko dlatego, że jest słoniem. Podobnie jak z góry nie da się założyć, że zaprzyjaźnią się dwie przypadkowe osoby. Morganetta popadała w coraz większą depresję, chudła i marniała. Mniej więcej rok po przeprowadzce do Los Angeles znaleziono ją martwą na dnie basenu.
Morał tej opowieści jest taki, że choćbyś się starał, i tak nie zawrócisz kijem rzeki. I nawet gdybyśmy stawali na głowie, niektóre bajki po prostu nie mają szczęśliwego zakończenia.

CZĘŚĆ I

Jak wytłumaczyć moją bohaterską kurtuazję? Czuję, jakby nadmuchał mnie mały psotnik. Kiedyś byłem wielkości sokoła, wielkości lwa, kiedyś nie byłem słoniem, którym dziś jestem. Skóra wisi na mnie, a pan beszta za nieuwagę. Całą noc ćwiczyłem w swoim namiocie, więc byłem trochę senny. Ludzie kojarzą mnie ze smutkiem i często z racjonalnością. Randall Jarrell porównał mnie do Wallace’a Stevensa, amerykańskiego poety. Dostrzegam to w zwalistych trójwierszach, ale według mnie bardziej przypominam Eliota, Europejczyka, człowieka z klasą. Każdy tak ceremonialny cierpi na załamania. Nie lubię widowiskowych eksperymentów z równowagą, sztuczek na linie i stołkach.
My, słonie, jesteśmy chodzącą pokorą, jak wówczas gdy podejmujemy smętną migrację ku umieraniu. Ale czy wiecie, że słonie uczono pisania nogami greckiego alfabetu?
Znękane cierpieniem leżymy na grzbietach, podrzucając trawę ku niebu – dla zabicia czasu, nie w ramach rozrywki.
To nie pokorę widzicie podczas naszych długich ostatnich wędrówek, lecz ociąganie. Leżenie sprawia za duży ból.
Dan Chiasson, Słoń

Jenna

Jeśli chodzi o pamięć, to jestem ekspertem. Może i mam dopiero trzynaście lat, lecz studiowałam ją równie wnikliwie, jak moje rówieśniczki pochłaniają czasopisma o modzie. Istnieje pamięć o świecie, jak to, że piec jest gorący, a zimą nie chodzi się na bosaka, bo można odmrozić nogi. Istnieje pamięć zmysłów – że patrząc na słońce, mrużysz oczy, a robaki to nie najlepszy pomysł na posiłek. Istnieją daty, które trzeba zapamiętać z lekcji historii i przypomnieć sobie na egzaminie z uwagi na ich (podobno) duże znaczenie w ogólnym porządku wszechświata.
I osobiste szczegóły, niczym coraz wyżej rysowane linie na wykresie własnego życiorysu, mające znaczenie wyłącznie dla ciebie i nikogo innego.
W zeszłym roku nauczycielka przyrody kazała mi przygotować niezależną prezentację na temat pamięci. Większość nauczycieli pozwala mi robić prezentacje, bo wiedzą, że nudzę się na lekcjach, a poza tym trochę się boją, że wiem więcej od nich, i nie chcą się do tego przyznać. Moje pierwsze wspomnienie ma wybielone brzegi, jak prześwietlone zdjęcie. Matka trzyma na patyku watę cukrową. Kładzie palec na ustach: „Nasza tajemnica”, po czym urywa maluteńki kawałek. Kiedy podnosi go do moich warg, cukier się rozpuszcza. Łapczywie oblizuję jej palec. Iswidi, mówi. „Słodkie”. To nie butelka, nie znam tego smaku, ale jest pyszny. Potem matka nachyla się i całuje mnie w czoło. Uswidi, mówi. „Cukiereczku”.
Nie mogę mieć więcej niż dziewięć miesięcy.
To niesamowite, gdyż większość dzieci sięga pamięcią do piątego, góra drugiego roku życia. Co wcale nie znaczy, że niemowlęta są sklerotykami – mają wspomnienia na długo przed mową, ale – o dziwo – tracą do nich dostęp, z chwilą gdy zaczynają mówić. Możliwe, że zapamiętałam incydent z watą cukrową, ponieważ matka mówiła w języku xhosa, którego nauczyła się w trakcie pracy nad doktoratem w RPA. Albo to wspomnienie jest swoistym towarem wymiennym, udostępnionym mi przez mózg w miejsce tego, co usilnie pragnę sobie przypomnieć – szczegółów nocy, kiedy zaginęła.
Matka była naukowcem i przez pewien czas zajmowała się badaniem pamięci, przy okazji badań nad stresem pourazowym i słoniami. Znacie to stare powiedzenie, że słonie nigdy nie zapominają? Jest faktem. Jak chcecie dowodów, mogę wam pokazać materiały zebrane przez matkę. Wykułam je praktycznie, hm, na blachę. Matka wykazała, że pamięć powiązana jest z silnymi emocjami, a przykre chwile są jak bazgroły permanentnym markerem na ścianie mózgu. Jednak istnieje drobna różnica między zdarzeniem przykrym a traumatycznym. Przykre sytuacje zapadają w pamięć, traumatyczne idą w zapomnienie bądź też zniekształcają się nie do poznania lub zmieniają w wielką, białą n i c o ś ć , którą mam w głowie, ilekroć powracam myślami do tamtej nocy.
Oto co wiem.
1. Miałam trzy lata.
2. Matkę znaleziono nieprzytomną na terenie rezerwatu, półtora kilometra od zwłok. Tak napisano w policyjnym raporcie. Przewieziono ją do szpitala.
3. W raporcie nie ma o mnie mowy. Babcia zabrała mnie do siebie, ponieważ ojciec miał na głowie martwą opiekunkę słoni i nieprzytomną żonę.
4. Przed świtem matka odzyskała świadomość i niepostrzeżenie opuściła szpital.
5. Więcej jej nie zobaczyłam.
Czasami myślę o swoim życiu jak o dwóch wagonach sczepionych w chwili zniknięcia matki, lecz gdy próbuję dojrzeć, jak się łączą, nagłe szarpnięcie na torach z powrotem odwraca mi głowę. Wiem, że byłam jasnowłosą dziewczynką, która biegała jak szalona, podczas gdy matka bez końca pisała o słoniach. Dziś jestem zbyt poważną i bystrą jak na swój wiek nastolatką, lecz mimo imponujących postępów w nauce w codziennych sprawach gubię się z kretesem. Jeśli nawet ósma klasa to mikrokosmos młodzieżowej hierarchii społecznej (dla matki byłaby nim z pewnością), to znajomość pięćdziesięciu stad słoni w botswańskim Tuli Block nie może równać się ze znajomością danych osobowych wszystkich członków zespołu One Direction.
Nie chodzi o to, że odstaję od reszty, bo jako jedyna nie mam matki. Jest wiele dzieciaków z rozbitych rodzin, dzieciaków, które unikają tematu rodziców bądź których rodzice mieszkają z nowymi partnerami i dziećmi. Tak czy siak, nie mam koleżanek. W czasie przerwy śniadaniowej siadam na szarym końcu stołu i jem to, co zapakowała mi babcia, podczas gdy szkolne gwiazdy – które, słowo daję, każą się nazywać „Plejadami” – snują opowieści o tym, że dorosną, podejmą pracę dla OPI* i będą wymyślać nazwy lakierów do paznokci. Pewnie raz czy dwa próbowałam włączyć się do rozmowy… Ale wtedy patrzą na mnie jak na zgniłe jajo i trajkoczą dalej, jakby nie słyszały. Nie powiem, że ten bojkot bardzo mnie obchodzi. Chyba mam ważniejsze sprawy na głowie.

* Amerykańska firma produkująca akcesoria do pielęgnacji paznokci (przyp. tłum.).

Wspomnienia po zniknięciu matki są równie wybiórcze.
Mogę opowiedzieć wam o moim nowym pokoju u babci i pierwszym „dorosłym” łóżku. Na nocnym stoliku nie wiedzieć czemu stał koszyk z różowymi saszetkami ze słodzikiem, chociaż w pobliżu nie było ekspresu. Co wieczór, jeszcze zanim nauczyłam się liczyć, sprawdzałam, czy jeszcze tam były. I robię to nadal.
Mogę opowiedzieć wam o odwiedzinach u ojca, na początku. Korytarze Hartwick House pachniały amoniakiem i siuśkami. Gdy babcia namawiała mnie do rozmowy, wspinałam się na łóżko, struchlała od bliskości niby znanej mi, a zarazem obcej osoby. Ojciec nie odzywał się i nie poruszał. Mogę opisać, jak łzy płynęły mu z oczu, co było niemal tak naturalne, jak zroszona puszka coli w letni dzień.
Pamiętam koszmary, a w zasadzie nie koszmary, ale to, że budziło mnie ze snu trąbienie Maury. Babcia przybiegała z zapewnieniem, że matka słonica mieszka setki kilometrów stąd, w nowym rezerwacie w Tennessee, ale mnie dręczyło poczucie, że Maura próbuje mi coś powiedzieć, i że zrozumiałabym, gdybym tylko znała jej język tak dobrze jak mama.
Po matce pozostały mi tylko jej badania. Przeglądam zapiski, gdyż wiem, że któregoś dnia słowa się przetasują i poprowadzą mnie do niej. Na przekór swej nieobecności nauczyła mnie, że każda teoria rozpoczyna się od hipotezy, czyli – mówiąc prostym językiem – przeczucia. A ja mam przeczucie, że nie zostawiłaby mnie nigdy. Nie z własnej woli. Udowodnię to, choćbym miała paść trupem. Kiedy się budzę, Gertie leży na moich stopach jak wielki psi dywanik. Wzdryga się w pogoni za czymś, co widzi tylko w snach.
Doskonale znam to uczucie.
Próbuję chyłkiem wymknąć się z łóżka, żeby jej nie obudzić, ale ona zrywa się i szczeka pod zamkniętymi drzwiami.
– Spokojnie – mówię i zatapiam palce w gęstej sierści na jej karku.
Liże mnie w policzek, ale się nie uspokaja. Wpatruje się w drzwi, jakby przewiercała je wzrokiem na wylot. Co za ironia, wziąwszy pod uwagę to, co zaplanowałam na dzisiaj.
Gertie zjawiła się u babci rok po mnie. Przedtem mieszkała w rezerwacie, gdzie przyjaźniła się ze słonicą o imieniu Syrah. Były nierozłączne; gdy Gertie chorowała, Syrah nad nią czuwała i czule głaskała ją trąbą. Nie był to pierwszy przypadek przyjaźni psa ze słoniem, ale pierwszy tak znany, opisywany w książkach dla dzieci i pokazywany w wiadomościach. Znany fotograf zrobił nawet kalendarz o niespotykanych przyjaźniach między zwierzętami i Gertie została Miss Lipca. A gdy Syrah odesłano po zamknięciu rezerwatu, Gertie została na lodzie, zupełnie jak ja.
Przepadła na wiele miesięcy, po czym któregoś dnia ktoś ze schroniska zapukał do drzwi z pytaniem, czy znamy psa, który błąka się w okolicy. Gertie wciąż miała na szyi obrożę z imieniem. Była chuda i zapchlona, ale zaczęła lizać mnie po twarzy. Babcia pozwoliła jej zostać, pewnie w nadziei, że suka pomoże mi się zadomowić.
Szczerze powiedziawszy, muszę przyznać, że się nie udało. Zawsze byłam samotnikiem i nigdy nie czułam się tutaj jak u siebie. Przypominam kobiety, które maniakalnie czytają Jane Austen w nadziei na spotkanie swojego pana Darcy’ego. Albo pasjonatów wojny secesyjnej, warczących na siebie podczas inscenizacji na polach bitew, usianych dzisiaj boiskami i ławkami. Jestem księżniczką w wieży z kości słoniowej własnej roboty, gdzie każda cegła jest odlana z historii.
Miałam w szkole j e d n ą koleżankę, która w pewnym sensie rozumiała. Chatham Clark była jedyną osobą, której opowiedziałam o matce i o tym, że chcę ją odszukać. Chatham mieszkała z ciocią, bo jej mama była narkomanką i siedziała w więzieniu. Ojca nie znała. „To szlachetne, tak bardzo chcieć zobaczyć mamę”, stwierdziła. Zapytałam ją, co to znaczy, a wtedy opowiedziała mi, jak ciotka zabrała ją kiedyś do więzienia, w którym odsiadywała wyrok mama, jak ona wystroiła się na tę okazję w spódnicę z falbankami i włożyła czarne lakierki. Lecz matka była poszarzała i bez życia – miała martwe spojrzenie i zęby spróchniałe od narkotyków. Choć wyraziła ubolewanie, że nie może przytulić córki, Chatham dziękowała Bogu za dzielący je plastikowy ekran. Była to jej pierwsza i ostatnia wizyta.
Chatham przydała się na wiele sposobów. Poszła ze mną kupić pierwszy stanik, gdyż babcia nie wpadła na to, żeby zasłaniać mój nieistniejący biust, choć przecież nikt powyżej dziesiątego roku życia (zdaniem Chatham) nie powinien chodzić bez. Na angielskim słała mi liściki z karykaturami nauczycielki, która przesadzała z samoopalaczem i śmierdziała kotami. Chodziła ze mną pod rękę po korytarzu (każdy badacz zwierzyny potwierdzi, że dwuosobowe stado ma zawsze większe szanse przetrwania we wrogim środowisku niż samotny wilk).
Któregoś ranka Chatham nie przyszła do szkoły. Zadzwoniłam do jej domu, ale nikt nie odebrał. Pojechałam tam na rowerze i zobaczyłam tabliczkę „na sprzedaż”. Nie wierzyłam, że zostawiłaby mnie bez słowa, zwłaszcza wiedząc o mojej mamie, lecz minął jeden tydzień, potem drugi. Coraz trudniej było mi ją usprawiedliwiać. Kiedy przestałam odrabiać lekcje i zaliczać sprawdziany, co kompletnie do mnie nie pasowało, zostałam wezwana do szkolnego pedagoga.
Pani Sugarman miała tysiąc lat i kukiełki, aby młodzież, która wstydziła się słowa „pochwa”, mogła zademonstrować na nich sposób molestowania. Tak czy inaczej, nie podejrzewałam, że pani Sugarman potrafi pomóc komukolwiek, a już na pewno nie mnie. Gdy zapytała, co moim zdaniem stało się z Chatham, odpowiedziałam, że pewnie ją porwano. A ja zostałam na lodzie.
Nie po raz pierwszy.

 
Wesprzyj nas