W renesansowej Italii panoszą się korupcja i okrucieństwo. Źródło zła znajduje się w samym sercu Rzymu.


W 1492 roku Rodrigo Borgia zostaje papieżem i jako Aleksander VI musi się zmierzyć z potężnymi wrogami. Jest Hiszpanem w mieście Włochów, gdzie walkę o władzę prowadzi się za pomocą spisków, przekupstwa i zbrodni.

Okoliczności wymagają, aby Borgia – charyzmatyczny i głodny sukcesu polityk – wykorzystał nie tylko potęgę swojego urzędu, ale także rodzinę. Jego brutalny i bezduszny syn Cesare ma wzbudzać lęk u wrogów, zaś młoda i niewinna córka Lukrezia stać się figurą w dynastycznych rozgrywkach.

Ku jej rozpaczy, szybko okaże się, że w świecie misternie konstruowanych sojuszy nie ma miejsca na miłość.

Makiaweliczna atmosfera – hedonizm, żądza, polityczna intryga – jest pociągająca […]. Czytelnicy zapragną, by era Borgiów się nie kończyła.
„People”

Ambitna, porywająca lektura, dzieło pisarki u szczytu formy.
„The Times”

Olśniewające… Tryumf na ogromną skalę.
BookPage

Mądra i pełna pasji książka, która bez wątpienia poruszy miłośników historii Borgiów.
„The Sunday Times”

Sarah Dunant jest autorką międzynarodowych bestsellerów, które zdobyły uznanie krytyków i czytelników. Jest autorką m.in. trylogii renesansowej składającej się z bardzo dobrze przyjetej na świecie The Birth of Venus oraz In the Company of the Courtesan i Sacred Hearts. W roku 2010 nominowana do nagrody Walter Scott Prize, w kategorii fikcja historyczna, za książkę Sacred Hearts. Mieszka w Londynie i we Florencji.

Sarah Dunant
Krew i piękno
Przekład Marianna Cielecka
Wydawnictwo Black Publishing
Premiera: 22 października 2014

Rozdział 1

11 sierpnia 1492

Nocny nieboskłon podbiega bladym sińcem brzasku, gdy ktoś z wnętrza pałacu otwiera z rozmachem okno i pojawia się w nim twarz o rysach zniekształconych przez światło płonących poniżej pochodni. Żołnierze, których rozstawiono na placu w dole, by strzegli spokoju, posnęli, lecz budzą się dostatecznie prędko, kiedy rozlega się głos:
– MAMY PAPIEŻA!
Powietrze w środku jest skisłe od starczego potu. Sierpniowy Rzym to miasto skwaru i śmierci. Od pięciu dni dwudziestu trzech mężczyzn tkwi pod kluczem w wielkiej watykańskiej kaplicy, w której panuje teraz raczej atmosfera koszar. Wszystkich należy zaliczyć do osobistości wyróżniających się pozycją i bogactwem, nawykłych do jadania ze srebrnej zastawy, z tuzinem sług na każde skinienie. Tu jednak nie ma skrybów piszących dla nich listy ani kucharzy szykujących uczty. Tutaj, z jednym tylko służącym, który ich odziewa, spożywają skromne posiłki wydawane przez drewniane okienko, zatrzaskujące się w chwili, gdy przejdzie przezeń ostatni talerz. Światło dnia wsącza się przez niewielkie okna wysoko pod sufitem, nocą zaś pod kolebkowym sklepieniem wymalowanym w niebo i gwiazdy, rozległym, zda się, jak sam firmament, migoczą niezliczone świece. Zebrani przebywają stale ze swoimi towarzyszami; wolno im wyjść jedynie po to, by spełnić oficjalny obowiązek oddania głosu, lub za potrzebą – a praca trwa nawet w latrynach: negocjacje i namowy ponad ciurkaniem moczu typowym dla starzejących się mężczyzn. Wreszcie, kiedy są już zbyt znużeni, by rozmawiać, albo pragną poprosić Boga o przewodnictwo, mogą się udać na spoczynek do swoich cel – prowizorycznych komór postawionych rzędami w kątach kaplicy i wyposażonych w krzesło, stół oraz pryczę; surowość warunków ma bez wątpienia przypominać o udrękach, przez które przejść muszą ci, co dążą do świętości.
Tyle że ostatnimi czasy trudno o świętych, zwłaszcza w łonie rzymskiego konklawe kardynałów.
Drzwi zaryglowano rankiem 6 sierpnia. Dziesięć dni wcześniej, po latach ciągłego niedomagania, papież Innocenty VIII w końcu ustał w wyczerpującym wysiłku trwania przy życiu. Jego syn i córka czekali cierpliwie w swoich komnatach w watykańskim pałacu, aż zostaną wezwani do jego łoża, lecz ostatnie chwile papieża należały do sprzeczających się kardynałów i medyków. Zwłoki jeszcze nie ostygły, gdy po ulicach zaczęły się rozchodzić jak smród z kanałów rozmaite opowieści. Wataha ambasadorów i dyplomatów zaczerpnęła tchu, po czym w jukach rączych koni rozesłała po kraju własne wersje wydarzeń: historyjki, jak to ciało Jego Świątobliwości legło bez życia, pokurczone, mimo opróżnienia karafki krwi wytoczonej z żył małych rzymskich uliczników na polecenie żydowskiego medyka, który zaklinał się, że to przyniesie ocalenie, i jak to pozbawionymi krwi chłopiętami karmiły się ryby w Tybrze, podczas gdy medyk umykał z miasta. Tymczasem ulubieniec papieża, choleryczny kardynał della Rovere, i wicekanclerz kardynał Rodrigo Borgia byli tak zajęci pojedynkiem na zniewagi toczonym ponad papieskim posłaniem, że żaden z nich nie spostrzegł, kiedy Jego Świątobliwość przestał oddychać. Niewykluczone, że papież Innocenty umarł, by uciec od zgiełku, jako że ci dwaj kłócili się od lat.
Rzecz jasna, w takiej sieci plotek każdy musi wybrać, w co chce wierzyć, toteż różni władcy smakują nowiny – jak mięsiwo – mniej lub bardziej doprawione. Podczas gdy mało kto będzie miał wątpliwości co do pokazujących sobie pazurki kardynałów, niektórych może zastanowić krew, skoro wszem wobec wiadomo, że jedynym pokarmem Jego Świątobliwości w ostatnich tygodniach było mleko od mamki, ulokowanej w przedsionku i opłacanej od kubka. O, nie ma to jak iść do nieba w upojeniu smakiem matczynego mleka!
Jeśli zaś idzie o konklawe, które następuje po tych wypadkach – cóż, bezpiecznie można przewidywać tylko tyle, że wyniku nie sposób przewidzieć; to oraz fakt, że następny namiestnik Boży na ziemi zostanie wybrany tyleż dla cnót predysponujących go do tego stanowiska, co dzięki wpływom i przekupstwu.
Pod koniec trzeciego dnia, kiedy strudzeni kardynałowie udają się w zacisze swoich cel, Rodrigo Borgia, wicekanclerz papieski i hiszpański kardynał Walencji, siedzi i kontempluje otoczenie. Nad zdobnymi draperiami namalowanymi na ścianach kaplicy (ponoć niejeden z nowo mianowanych kardynałów próbował rozsunąć te kotary) widnieje scena z życia Mojżesza: córki Jetry są młode i świeże, a sploty ich włosów i kolory szat wibrują nawet w świetle świec. Kaplica Sykstyńska pyszni się szesnastoma takimi freskami – scenami z żywotów Chrystusa i Mojżesza; ci wystarczająco wpływowi mogli wybrać sobie celę według miejsca w cyklu. Kardynał della Rovere, aby przypadkiem nikt nie pozostał nieświadom jego ambicji, zasiada pod wizerunkiem Chrystusa wręczającego świętemu Piotrowi klucze Kościoła, podczas gdy jego główny rywal, Ascanio Sforza, musiał się zadowolić Mojżeszem dzierżącym kamienne tablice (choć co poniektórzy stwierdziliby, że jako brat regenta groźnego księstwa Mediolanu, kardynał Sforza ma za sobą coś więcej niż tylko dziesięcioro przykazań).
Publicznie Rodrigo Borgia był zawsze bardziej umiarkowany w swoich aspiracjach. Piastował urząd wicekanclerza przez pięć pontyfikatów – co samo w sobie należało uznać za nie lada osiągnięcie dyplomatyczne – i prócz wielu beneficjów zapewniło mu to pozycję jednego z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi Kościoła w Rzymie. Jednego wszak nie zdołał obrócić na swoją korzyść: płynącej w nim hiszpańskiej krwi. Dlatego tron papieski wciąż mu się wymykał. Być może zmieni się to teraz, gdyż po dwóch publicznych głosowaniach wśród głównych konkurentów zapanował impas, który czyni jego skromną garstkę głosów daleko możniejszą.
Rodrigo Borgia szepcze krótką modlitwę do Dziewiczej Matki, sięga po swój kardynalski kapelusz i kroczy po marmurowej posadzce między wzniesionymi naprędce celami, aż znajduje tę, której szukał.
W środku, cokolwiek sterany temperaturą i politykowaniem, siedzi młody mężczyzna z bachusowym brzuszkiem i bladą jak ciasto twarzą. Siedemnastoletni Giovanni de’ Medici jest najmłodszym w historii kardynałem powołanym do Świętego Kolegium i nie zdecydował jeszcze, z kim związać się lojalnością.
– Wicekanclerzu! – Młodzieniec zrywa się na równe nogi. Prawda jest taka, że trudno bez przerwy borykać się ze sprawami Kościoła, toteż jego myśli zdryfowały ku śmietankowym piersiom dziewczyny, z którą dzielił łoże, gdy studiował w Pizie. Było w niej coś takiego – śmiech, zapach skóry? – że gdy potrzebuje pociechy, w wyobraźni ociera się właśnie o jej ciało. – Wybaczcie, nie słyszałem was.
– Przeciwnie, to ja winienem prosić o wybaczenie. Prze- szkodziłem ci w modlitwie.
– Nie… Nie całkiem.
Oferuje gościowi jedyne krzesło, lecz kardynał Borgia odmawia gestem dłoni i plasuje swe rozłożyste siedzenie na pryczy.
– To będzie dla mnie w sam raz – mówi jowialnie, uderza- jąc pięścią w materac.
Młody Medici wpatruje się w niego. Nadzwyczajne, jak rześki pozostaje ten tęgi mężczyzna, gdy wszyscy inni więdną w niemiłosiernym upale. Światło świecy wydobywa z mroku szerokie czoło pod strzechą siwych włosów z wyciętą tonsurą, wydatny orli nos i pełne wargi oraz grubą szyję. Nikt nie nazwałby – nie mógłby nazwać – Rodriga Borgii przystojnym; jest już na to za stary i zbyt przysadzisty. A jednak temu, kto raz nań spojrzy, niełatwo odwrócić wzrok, bo w tych ciemnych, przenikliwych oczach widać energię znacznie młodszą niż ich właściciel.
– Mając za sobą wybory czterech papieży, żywię już niemal upodobanie do, nazwijmy to tak, „wyzwań” konklawe. – Głos, podobnie jak ciało, jest imponujący, głęboki i pełny, z pozostałościami hiszpańskiego akcentu słyszalnymi w gardłowych wygłosach niektórych słów. – Pamiętam jednak swój pierwszy raz. Byłem niewiele starszy od ciebie. Również mieliśmy wtedy sierpień; niestety, fatalny miesiąc, jeśli chodzi o zdrowie naszych ojców świętych. Rzecz jasna, nasze więzienie nie było wówczas tak wspaniałe. Pożerały nas żywcem komary, a od twardego legowiska bolały mnie wszystkie kości. Mimo to przetrwałem. – Śmieje się, gromko, bez śladu samokontroli czy sztuczności. – Choć oczywiście nie miałem za przewodnika tak wybitnego ojca. Lorenzo de’ Medici byłby dumny, widząc, że zajmujesz miejsce w konklawe, Giovanni. Szczerze boleję nad jego zgonem. To strata nie tylko dla Florencji, ale i dla całej Italii.
Młody mężczyzna skłania głowę. „Strzeż się, synu. Dzisiejszy Rzym to jaskinia nieprawości, w której ogniskuje się wszystko, co złe”. Pod szatami trzyma list od swego ojca – porady dotyczące wejścia w wężowe gniazdo kościelnej polityki udzielone przez człowieka, który umiał ślizgać się po cienkim lodzie, sprawiając wrażenie, że tańczy. „Ufać można nielicznym. Zachowuj swe zamiary dla siebie, dopóki się nie urządzisz”.
W ciągu paru miesięcy, które upłynęły od śmierci ojca, młody kardynał nauczył się treści listu na pamięć, choć teraz gorzko żałuje, że jego słowa nie są mniej ogólnikowe, lecz bardziej konkretne.
– Powiedz mi więc, Giovanni… – Rodrigo Borgia przesad- nie ścisza głos, jakby miał zaraz podzielić się sekretem – jak sobie dajesz radę w tym labiryncie?
– Modlę się do Boga, byśmy znaleźli właściwego człowieka, który nas poprowadzi.
– Dobrze powiedziane! Jestem pewien, że twój ojciec wy- rzekał na zepsucie Kościoła i ostrzegał cię przed fałszywymi przyjaciółmi, którzy będą próbowali zdeprawować cię na swoje podobieństwo.
„Obecne kolegium kardynałów ubogie jest w wartościowych ludzi i lepiej, byś miał się przy nich na baczności”. Młodzieniec mimowolnie unosi rękę do piersi, by sprawdzić, czy list jest ukryty. „Wystrzegaj się zwodzicieli i złych doradców, niegodziwców, którzy będą ściągać cię w dół, licząc, że twoja młodość uczyni z ciebie łatwy łup”. Nawet jastrzębie oczy wicekanclerza nie zdołają przeniknąć przez dwie warstwy odzieży, by odczytać to, co utajone, prawda?
Na zewnątrz powietrze przeszywa krzyk, a po nim wystrzał z arkebuza, nowej broni na nowe czasy. Młodzieniec gwałtownie zadziera głowę ku wysokiemu, ciemnemu oknu.
– Nie przejmuj się. To tylko pospolite rozruchy.
– Och… nie, nie martwię się.
Powszechnie wiadomo, że w okresie interregnum, między jednym a drugim papieżem, Rzym natychmiast wymyka się spod kontroli. Ciosem noża w ciemnym zaułku załatwia się stare porachunki, a pod osłonką nieokiełznanego bandytyzmu – grabieży, burd i morderstw – wykluwają się nowe. Najgorsze jednak czeka tych, którzy cieszyli się zbytnimi łaskami, bo oni mają najwięcej do stracenia.
– Szkoda, że cię tu nie było, kiedy zmarł ostatni papież z rodu della Rovere, Sykstus IV… ale nawet Lorenzo de’ Medici nie mógł zrobić kardynałem dziesięcioletniego syna, prawda? – Rodrigo się śmieje. – Jego siostrzeniec był tak znienawidzony, że tłum ogołocił jego dom szybciej niż rój szarańczy. Gdy kończyło się konklawe, pozostały tylko ściany i balustrady. – Potrząsa głową, niezdolny ukryć, że delektuje się tym wspomnieniem. – W każdym razie musisz czuć się tutaj jak w domu, siedząc pod dziełami protegowanych twego ojca. – Kieruje wzrok w stronę fresku na tylnej ścianie celi, z grupą gibkich postaci tak pełnych wdzięku, jakby poruszały się jeszcze pod pędzlem malarza. – To ten Botticelli, tak?
– Sandro Botticelli, tak. – Jego styl jest dla młodego florentczyka równie znajomy jak Modlitwa Pańska.
– Cóż za talent! To cudowne, jak wiele… jak wiele ciała wkłada w duszę. Zawsze uważałem, że papież Sykstus był nadto uprzywilejowany, mając go dla siebie, zważywszy na fakt, że trzy lata wcześniej uknuł spisek, by zabić jego mecenasa, a twego ojca, i zgładzić cały ród Medicich. Na szczęście jesteś za młody, by pamiętać ten gwałt.
Lecz nie na tyle młody, by kiedykolwiek pozwolono mu zapomnieć. Bardziej krwawy od samego zamachu był jedynie odwet.
– Fortuna chciała jednak, by Lorenzo przeżył i miał się dobrze. Mimo wysiłków rodziny della Rovere – dodaje Rodrigo z uśmiechem.
– Mój ojciec zawsze wysoko sobie cenił wasz bystry umysł, wicekanclerzu. Wiem, że wiele się od was nauczę.
– A! Widzę, że masz już jego lotność i zdolności dyplomatyczne. – Uśmiech kardynała płynnie przechodzi w śmiech. Płomyk świecy na stole chwieje się od podmuchu, a wyraziste rysy wicekanclerza mienią się w pełgającym świetle. Młodszy mężczyzna czuje strużkę potu spływającą spod włosów i ociera ją dłonią. Na palcach pozostaje mu lepki osad. Kardynał Borgia natomiast wydaje się zupełnie niewrażliwy na gorąco. – Daruj mi, jeśli okazuję coś na kształt ojcowskich sentymentów. Sam mam syna w twoim wieku, który także potrzebuje rady, wspinając się po szczeblach kościelnej drabiny. Ach, ale przecież o tym wiesz! Studiowaliście razem w Pizie. Cesare często mówił o tobie jako o dobrym przyjacielu. I wybitnym adepcie retoryki i prawa.
– Podobnie jak ja mówiłem o nim.
Publicznie, nie prywatnie. Nie, prywatnie hardy młody Borgia był zbyt szczelnie otoczony przez swą hiszpańską świtę, by się z kimkolwiek przyjaźnić. I bardzo dobrze, bo bękart Borgii nie może równać się towarzysko z prawowitym dziedzicem Medicich, choćby paradował obwieszony workami złota (a tak było: kiedy przychodził na posiłki, ledwo dało się dostrzec materię jego odzienia pod klejnotami, którymi je wyszyto). Był jednak inteligentny i w myśleniu tak rzutki, że w publicznej dyspucie potrafił dopiąć celu, dotąd wyciągając z rękawa, jak różnobarwne nitki, trafne argumenty, aż czarne stawało się białe, a to, co niesłuszne – zaledwie odcieniem szarości. Nawet pochwały nauczycieli zdawały się go nudzić; żył w pełni bardziej w tawernie niż w auli. W tej słabostce wszakże nie był odosobniony.
Młody Medici rad jest cieniowi, który ich spowija. Nie chciałby wystawiać takich myśli na światło dzienne. Nawet jeśli w herbie Borgiów widnieje byk, wszyscy wiedzą, że całą rodzinę cechuje przebiegłość godna lisa.
– Cóż, podziwiam twoje oddanie dobru, kardynale. – Rodrigo Borgia nachyla się i delikatnie kładzie dłoń na jego kolanie. – Rzecz to wielkiej wagi w oczach Boga. – Przerywa na chwilę. – Choć, obawiam się, nie w annałach ludzkości. Smutna prawda jest taka, że żyjemy w świecie na wskroś zepsutym i jeśli wybierzemy papieża, który nie będzie umiał stawić czoła apetytom czających się wokół wilków, nie przetrwa ani on sam, ani Italia.
Grzbiet jego dłoni jest gruby jak sztuka mięsa, lecz palce zaskakująco wytworne, stożkowato zakończone wypielęgnowanymi paznokciami, i młodszy mężczyzna przyłapuje się na myśli o kobiecie, która ostatnio zaszczyca łoże wicekanclerza. Istna Wenus, mówią: o mlecznej skórze, złotych włosach i tak młoda, że mogłaby być jego wnuczką. Plotka zabarwiona jest niesmakiem – że też taka słodycz obcuje z takim próchnem! – ale i zawiścią: jak łatwo piękno przywiera do magnesu władzy, bez względu na powierzchowność mężczyzny!
– Wicekanclerzu. – Giovanni nabiera powietrza. – Jeśli jesteście tu po to, by zdobyć mój głos…
– Ja? Nie, nie, nie. Jestem tylko jagnięciem w tej mocarnej gromadce. Tak jak ty, pragnę jedynie służyć Bogu i naszej Świętej Matce Kościołowi. – Teraz w oczach starszego mężczyzny widać iskry. Mówi się, że gdy gniew Giuliana della Rovere pali do żywego, u Borgii bardziej trzeba lękać się uśmiechu. – Nie. Jeśli wysuwam się naprzód, to tylko dlatego, że naoglądawszy się podobnych sytuacji, mam obawy, że ten pat popchnie nas w ręce jeszcze mniej wprawne niż moje.
Giovanni wpatruje się weń, zdumiewając się siłą człowieka, który potrafi kłamać tak bezczelnie i jednocześnie sprawiać wrażenie, że jego słowa płyną prosto z serca. Czy to w tym tkwi jego sekret? W ciągu ostatnich kilku dni miał okazję obserwować go w działaniu, zauważyć, jak niezmordowanie kluczy pomiędzy grupkami, jak pierwszy zrywa się, by odprowadzać starszych do ich cel, albo stwierdza, że czas sobie ulżyć, kiedy negocjacje utykają w martwym punkcie i trzeba nowych motywacji. Kilka razy gdy Giovanni wchodził do latryny, rozmowy cichły raptownie – i prawie zawsze był tam wicekanclerz, promienny i kiwający głową nad tym swoim brzuszyskiem, z przyrządem luźno trzymanym w dłoni, jakby była to dla kardynała najnaturalniejsza w świecie pozycja, którą przybiera się w czyjejś obecności.
Powietrze w celi jest zawiesiste jak zupa.
– Słodka Maryjo i wszyscy święci… Jeśli nie będziemy uważać, ugotujemy się z wolna żywcem jak święty Cyryn. – Rodrigo teatralnym gestem wachluje sobie twarz i sięga pomiędzy fałdy szat, wydobywając szklany flakonik z ozdobną srebrną nakrętką. – Mogę zaoferować ci orzeźwienie?
– Nie, nie, dziękuję.
Wicekanclerz wsadza palec do naczynka i namaszcza się suto. Czując woń jaśminu, młodzieniec przypomina sobie, że przez ostatnie dni wychwytywał jej pozostałości – jak i kilku innych pachnideł – w różnych miejscach współdzielonej przestrzeni. Czyżby poszczególne obozy, jak sfory psów, identyfikowały się po zapachu?
Kardynał wstaje, zbierając się do wyjścia, i przesadnie długo chowa flakonik, po czym jakby się rozmyśla.
– Giovanni, za bardzo widzisz mi się synem swego ojca, byś nie rozeznawał, co się tutaj dzieje. Powiem ci zatem coś, czego nie powiedziałem publicznie. – I nachyla swą masywną postać, by znaleźć się bliżej twarzy młodzieńca. – Nie płosz się. Potraktuj to jako hołd dla twojej rodziny – fakt, że udzielam ci lekcji, jak falują wpływy, kiedy powietrze można kroić nożem niczym śmierdzący ser. Della Rovere nie zdoła wygrać tych wyborów, jakkolwiek by to teraz wyglądało.
– Skąd wiecie? – pyta szybko młody mężczyzna; zaskoczenie i być może pochlebstwo wzięły górę nad powściągliwością, którą sobie poprzysiągł.
– Wiem, ponieważ prócz tego, że umiem liczyć, wejrzałem w serca ludzi. – Uśmiecha się, ale już bez uprzedniej wesołości. – W następnym głosowaniu obóz della Roverego zbierze więcej głosów, co wysunie go na prowadzenie, lecz nie na tyle, by zapewnić mu definitywne zwycięstwo nad Sforzą. Kiedy tak się stanie, Ascanio Sforza, który nie byłby złym papieżem, choć za bardzo faworyzowałby Mediolan, by Florencja – wraz z tobą – mogła go ścierpieć, wpadnie w panikę. I będzie miał rację. Bo papiestwo della Roverego byłoby papiestwem sprzyjającym temu, kto zapłaci więcej. A pieniądze, którymi próbuje teraz wkupić się na tron, nawet nie należą do niego. Wiesz, skąd pochodzą? Z Francji! Wyobraź sobie: włoski kardynał kupiony przez Francję. Jestem pewien, że słyszałeś pogłoski. Plugawe oszczerstwo, myślisz może? Ale w tym mieście oszczerstwo jest zazwyczaj mniej ohydne niż prawda. – Wydaje z siebie przeciągłe ponad miarę westchnienie. – To byłoby oczywiście katastrofalne: obce mocarstwo panoszące się w papieskiej komnacie. Dlatego, aby pogrążyć rywala, Ascanio Sforza zwróci się do mnie.
Przerywa, jak gdyby chcąc, by te słowa dotarły w pełni do Giovanniego.
– Będę bowiem w tym momencie jedynym człowiekiem, który potrafi powstrzymać wodospad.
– Zwróci się do was? Ale… – „Powtórzę raz jeszcze, synu: zanim się urządzisz, czyń lepiej użytek z uszu niźli z języka”. – Ale myślałem… – urywa.
– Co myślałeś? Że papież Bohrżia także byłby cudzoziemcem – mówi Rodrigo, wskrzeszając charczącą gardłową wymowę swego nazwiska. – Kimś, kto będzie popierał jedynie własną rodzinę, a lojalność okazywał raczej Hiszpanii niż Italii. – Przez chwilę jego oczy rozbłyskują nieskrywanym gniewem. – Powiedz mi: czy papież Medici troszczyłby się mniej o Świętą Matkę Kościół, bo miłuje swoją rodzinę i pochodzi z Florencji?
– Kardynale Borgia, nie było moją intencją…
– Uchybić mi? Nie! I nie zrobiłeś tego. Potężne rody muszą mówić ze sobą otwarcie. Nie spodziewałem się niczego innego. – Uśmiecha się, doskonale świadom, że takie zrównanie ich może być odebrane jako despekt przez drugą stronę. – Tak, nazywam się Borgia. Gdy biorę w
objęcia dzieci, rozmawiamy w naszym ojczystym języku. Ale niech ktoś spróbuje powiedzieć, że jestem gorszym Włochem niż ci, co trzymają nos we francuskim skarbcu! Jeśli tiara papieska jest na sprzedaż, a Bóg świadkiem, że nie ja zapoczątkowałem ten proces, to przynajmniej utrzymajmy licytację w naszych czterech ścianach. – Wzdycha ponownie i klepie Giovanniego po ramieniu. – Och, boję się, że powiedziałem za dużo. Widzisz? Wyciągnąłeś ze mnie prawdę. Zupełnie wrodziłeś się w ojca. Ależ był z niego polityk! Zawsze z poślinionym palcem w górze, żeby wiedzieć, kiedy wiatr się zmienia, i tak ustawiać żagle, by nawa trzymała kurs.
Młody Medici nie odpowiada. Za bardzo olśnił go spektakl. Polityka uroku. Dorósłszy pod bokiem ojca, który potrafił zmieniać ocet w miód, ilekroć go potrzebował, wie lepiej niż inni, jak to działa, lecz taka mieszanka kordialności, sprytu i aktorstwa jest nowością nawet dla niego.
– Jesteś zmęczony. Wypocznij. Cokolwiek się stanie, wynik- nie wcześniej niż jutro. Wiesz, myślę, że mój Cesare wyglądałby w purpurowej szacie niemal tak świetnie jak ty. – Ostatni uśmiech wicekanclerza jest najpromienniejszy, być może dlatego, że niczego nie maskuje. – Już widzę, jak stoicie ramię w ramię, silni i wysocy jak cyprysy. Tyle młodości i energii… pomyśleć, jaki ogień mogłyby wzniecić wśród tych zmurszałych pni! – Wybucha huraganowym śmiechem. – Ach, ta niemądra duma mężczyzn, którzy kochają swoich synów bardziej niż siebie samych!
Po jego wyjściu młody kardynał siedzi i rozważa wszystko, co usłyszał, lecz choć powinien się skupić na najbliższym głosowaniu, nie może się pozbyć wyobrażenia Cesarego Borgii w purpurze. Widzi go, jak otoczony ciasnym wianuszkiem swoich kompanów kroczy ulicami Pizy, jakby każde drzwi miały się dlań otworzyć, zanim jeszcze zapuka – a i wtedy niekoniecznie zechce wejść. Bóg wie, że we władzach Kościoła zasiada wielu ludzi, którzy z pokorą zawarli jedynie przelotną znajomość, ale jakkolwiek byliby wyniośli i leniwi (za bardzo jest Giovanni synem swego ojca, by nie zdawać sobie sprawy z własnych wad), przynajmniej publicznie starają się robić to, czego się od nich oczekuje. Cesare Borgia jednak – nigdy. Cóż, niezależnie od arogancji Borgii, jego ojciec zawiedzie się w swych ambicjach. Może być obłożony kościelnymi beneficjami, ale jest próg, przez który nie przestąpi. Prawo kanoniczne, na którego studiowaniu zmarnotrawili całe lata, wypowiada się w tej kwestii nader jasno: choć spłodzonym po lewej stronie łoża mogą przypaść w udziale bogactwa, żaden bastard – nawet papieski – nigdy nie dostanie się do Świętego Kolegium kardynałów. Na zewnątrz zbierają się na wieczerzę. Śmiech Rodriga Borgii dźwięczy gdzieś w głównym pomieszczeniu, gdzie trwa bardziej publiczna agitacja. Jeśli obóz della Roverego ma zdobyć głosy, zanim przegra, ktoś musi w tej chwili o nie zabiegać, by zwycięstwo wyglądało na pewne. Giovanni wyjmuje z zanadrza list ojca. Papier jest wilgotny i wiotki od potu, który pokrywa jego ciało nie tylko z powodu panującego gorąca. Pierwszy raz, odkąd znalazł się na konklawe, młodzieniec klęka, a jego modlitwa płynie z serca.

 
Wesprzyj nas