Poukładane życie zaczyna sypać się jak domek z kart. Czy wystarczy znowu uwierzyć w ludzi i siebie, by rozpocząć życie na nowo?


Ada, niegdyś bardzo wrażliwa i uczuciowa, po przeżyciu silnego zawodu uczuciowego, w obawie przed kolejnym cierpieniem zaczyna żyć w sposób całkowicie kontrolowany. Tym sposobem z czasem traci kontakt z własnym wnętrzem: uczuciami i potrzebami.

Jest przekonana, że jest kobietą szczęśliwą: silną, niezależną, świadomą. Jako kobieta bezdzietna i rozwiedziona prowadzi bardzo spokojne życie – jest właścicielką galerii staroci „Strych”, która stanowi źródło jej utrzymania. Tyle tylko, że Adela ma nieco ponad trzydzieści lat i kawał życia przed sobą… Tak dalej przecież być nie może!

Podczas wieczornej przechadzki Adela wpada na mężczyznę, który podtrzymuje ją, ratując przed upadkiem. Spontanicznie dochodzi do pocałunku między dwojgiem nieznajomych. Po tym zajściu wraca do domu, jest w szoku. Nie wie, kim był ów mężczyzna, jak wyglądał, i nie rozumie, jak mogła dopuścić do tej sytuacji. Wie tylko, że żaden dotychczasowy pocałunek nie dostarczył jej tylu wspaniałych doznań.

Danuta Noszczyńska – plastyczka, reżyserka, twórczyni amatorskich teatrów Azet i Amarant, specjalista do spraw teatru i plastyki w Miejskim Centrum Kultury i Sportu w Jaworznie, absolwentka krakowskiego liceum plastycznego oraz wydziału filozoficznego UJ. Jako pisarka zadebiutowała w 2007 r. książką „Historią nie Magdaleny”. Potem ukazały się: „Blondynka moralnego niepokoju”, „Hormon nieszczęścia”, „Mogło być gorzej”, „Kufer babki Alicji”, „Luizę pilnie sprzedam”, „Pod dwiema kosami, czyli przedśmiertne zapiski Żywotnego Mariana” (Nagroda Festiwalu Literatury Kobiecej „Pióro i Pazur”), „Wszystkie życia Heleny P.”.

Danuta Noszczyńska
Harpia
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 16 października 2014

ROZDZIAŁ I

Kolejny facet z przypadku, czyli optymalny początek

Grzegorz stał na środku salonu, w ręce ściskał zaproszenie na ślub Estery. Po prostu stał. Po prostu trzymał to cholerne zaproszenie przed oczami i wpatrywał się w nie z zaciętym wyrazem twarzy. Po prostu… Tak to mogło wyglądać – po prostu. Ale to był mój salon, na kopercie widniało moje imię i nazwisko, a zaproszenie dotyczyło wyłącznie mnie. Stałam więc i patrzyłam na Grzegorza. Wymownie. Czekałam.
Dopóki milczał, ciągle miał szansę. Sporo zależało od jego pierwszych słów. Czekałam w napięciu i trochę mi się dłużyło. Parę sekund temu miałam jeszcze pozytywne nastawienie, teraz już nie. Było mi wszystko jedno.
– Nie pojedziesz na ten ślub – odezwał się w końcu, prawie nie otwierając ust.
Wreszcie, pomyślałam z ulgą i nagle całe napięcie znikło. Mogłabym zapytać dlaczego, co ma przeciwko ślubom, ale wszelki dialog prowadził donikąd.
– Pojadę – odpowiedziałam.
– Jeśli… jeśli to zrobisz…
Grzegorz na próżno szukał odpowiednich słów. Postanowiłam mu pomóc.
– …to z nami koniec. W porządku. – Wyjęłam mu z ręki zaproszenie. – Jak sobie życzysz. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Naprawdę? Ten ślub jest dla ciebie ważniejszy od nas? Ode… mnie?
– Pieprzysz, Grześ – westchnęłam znużona. – Powinieneś uważać na słowa, kiedy mnie ograniczasz.
– Nie wierzę – mruknął pod nosem. – Naprawdę nie wierzę…
– W co nie wierzysz? Może sprecyzuj – podniosłam głos. – Że nie zamierzam trwać w żadnym warunkowym związku? Nie będę z tobą „pod warunkiem”. Zapomnij, Grzesiek. To ja nie wierzę. Zabraniasz mi pojechać na ślub Estery, bo… Właśnie – bo co? Zabraniasz! Właściwie guzik mnie obchodzą twoje powody, ale chętnie zobaczę, jak się miotasz, usiłując nadać bezsensowi pozory sensu. Kontynuuj.
– Bo nie widzę powodu, dla którego miałabyś być na tym ślubie. W jakim charakterze? Jako kto? – Grzegorz wyraźnie się rozkręcał.
– A ja nie widzę powodu, dla którego miałoby mnie tam nie być.
– Nie chcę, żebyś się spotykała z jego rodziną.
– Aha! Czyli, reasumując: nie mogę pojechać na ślub Estery, bo ty sobie tego nie życzysz. Według ciebie to sensowny, logiczny i wystarczający powód?
– Odwracasz kota ogonem – prychnął Grzesiek. – Nie o to chodzi. Powinnaś uszanować moją… moje uczucia.
– Twoją wolę, zamierzałeś powiedzieć? Ale dobrze, niech będą uczucia. Twoje. A co z moimi?
– Skoro jesteś ze mną, twoje uczucia powinny być ukierunkowane na mnie, a nie na… inne osoby.
– Jakie „inne osoby”?
– Czepiasz się.
– Masz na myśli Esterę?
– Teraz to już zwyczajnie się czepiasz.
– Odpowiedz.
– Dobrze wiesz! – Grzesiek w końcu nie wytrzymał – Owszem, jestem zazdrosny! I powiedziałem: nie chcę, żebyś się spotykała z jego rodziną. Rozumiesz, Ada?
– Nie rozumiem. Ponadto – gdybyś zapomniał, to przypominam – on nie żyje. Od roku spoczywa w grobie. Więc mnie oświeć, o co ci chodzi. Estera jest jego siostrą. Może myślisz, że na mój widok jej narzeczony bryknie sprzed ołtarza, by ożenić się ze mną? A może się obawiasz, że polecę na małżonka byłej teściowej? Estera to… niegdyś mała dziewczynka, w której dorastaniu byłam bardzo istotnie obecna. I widać jestem dla niej ważna do dziś, skoro zaprosiła mnie na swój ślub!
Teraz już krzyczałam. Postawa Grześka była dla mnie tak idiotyczna i niepojęta, że nie zdołałam opanować irytacji. Grzesiek wsadził ręce w kieszenie i miotał się po pokoju. Kalkulował.
– Okej, trudno, postawiłaś mnie pod ścianą. – Rozłożył ręce w geście kapitulacji. – Jedź!
Przysiadłam na brzegu stołu i wbiłam w Grześka ostre spojrzenie. Nagle zobaczyłam całą scenę z perspektywy widza, z boku, bez osobistego zaangażowania, bez subiektywnych uczuć.
Mam déjà vu, to już przecież było…, pomyślałam.
– No, jedź! – powtórzył Grzesiek, biorąc mój bezruch za osłupienie spowodowane gwałtownym napadem szczęśliwości.
– Nie wiem… – odpowiedziałam zamyślona.
– Jak to… nie wiesz?
– Pojadę, oczywiście – zapewniłam go natychmiast.
– Super! – ucieszył się Grzegorz. – Bo już się bałem, że cała ta awantura była ot tak sobie, dla treningu. Teraz możemy wrócić do planów na dziś: obiad na mieście, koncert, a potem kolacja u mnie. Hej, pamiętasz? Taki był plan!
Grzegorz pomachał mi ręką przed oczami.
– Owszem, był – przyznałam. – Ale uległ zmianie. Nigdzie nie idę. Zostaję w domu. Sama.
– Na miłość boską, Ada, co cię ugryzło? – przestraszył się nie na żarty.
– Nic mnie nie ugryzło. Daj mi spokój. Odechciało mi się po prostu. Ciebie też mi się odechciało. Idź już, proszę, chcę zostać sama.
– Tego się właśnie obawiałem – wysapał Grzesiek i spąsowiał na twarzy. – Oczywiście! Moja niezależna terytorialnie i uczuciowo dziewczyna mnie rzuca. Mogłem się tego spodziewać.
– Taki jesteś przewidujący, więc po co rozpętałeś awanturę?
– Słucham? Ja rozpętałem? – zdziwił się całkiem szczerze.
– Właśnie ty.
– Masz świadomość, że kiedy on się pojawia na horyzoncie, żywy albo nieżywy, osobiście albo ktoś z jego rodziny, zawsze zaczynają się między nami problemy? Rozumiesz?
– Nie. Tym bardziej że się nie pojawia. Ani on, ani nikt z jego rodziny.
– Nie?! Przecież masz to teraz czarno na białym!
Nabrałam powietrza głęboko w płuca.
– Nadal nie rozumiem. Nie rozumiem ciebie, a ty nie rozumiesz mnie. Dlatego nie możemy być razem. To koniec.
– Ada…
Podeszłam do drzwi, aby dać mu do zrozumienia, że dalsze dysputy uważam za zbyteczne.
– Idź już – powtórzyłam, gdyż ten mój gest okazał się niewystarczający.
– Mówisz poważnie? – Grzegorz spojrzał na mnie niepewnie.
– Jak najbardziej. Poważnie, stanowczo oraz nieodwołalnie.
– Ale… co ja takiego…
– Nic.
Otworzyłam drzwi na całą szerokość. Na schody wiodące do mojego mieszkania padały pierwsze wiosenne promienie słońca, jakby nieśmiałe i zlęknione, czy zima na pewno ustąpiła i nie wróci…
Grzegorz wyszedł z ociąganiem, ale nie obejrzał się za siebie. Gdyby nie zakazywał mi wyjazdu na ślub Estery, zapomniałabym o tym zaproszeniu w kilka sekund. Poleżałoby sobie w kącie i zbierało kurz. A potem wylądowało w koszu z makulaturą. Przecież dziś Estera była… nikim ważnym w moim życiu. Cieniem przeszłości, której pogrzebanie zajęło mi sporo czasu i wysiłku. Ciągle jeszcze miałam wybór: albo nie jechać na ten ślub i sprzeniewierzyć się żelaznej zasadzie, czyli postępowania na przekór każdej próbie ograniczenia mojej wolności, albo – pojechać i narazić się na spotkanie oko w oko z przeszłością. Ale chyba czułam się już wystarczająco silna na takie doświadczenie.
Zamknęłam drzwi i wróciłam do salonu. Po drodze nalałam sobie lampkę wina i zamyślona usiadłam w moim ogromnym, miękkim fotelu, zwanym przeze mnie potworem. Potwór mieszkał ze mną od zawsze, był jedyną rzeczą, jaką taskałam ze sobą na każde kolejne mieszkanie, a pochodził jeszcze z mojego rodzinnego domu.
Niegdyś zielony, dziś oliwkowy z odcieniem szarego, miejscami wyliniały, wytarty, ogółem – raczej szpetny. Gdyby każde zdarzenie, każda ludzka myśl pozostawały na zawsze zapisane w czasoprzestrzeni i gdyby ktoś w przyszłości wymyślił czytnik takich „zarchiwizowanych” myśli, mój fotel mógłby wiele opowiedzieć. Na nim rodziły się moje plany, tu dokonywałam analiz wydarzeń bieżących i minionych, radowałam się, smuciłam, upijałam, trzeźwiałam i leczyłam kaca. I właśnie teraz odczułam silną potrzebę wtulenia się w mojego potwora, który jak nikt inny umiał mnie objąć i ukoić w przyjaznych ramionach, bez stawiania wymagań i roszczenia sobie do mnie praw. Chciałam uporać się z nowym stanem rzeczy, czyli wyrzuceniem Grześka z mojego życia, ale najpierw musiałam poukładać sobie emocje. A gdyby się okazało, że źle mi z tym – przeanalizować naszą znajomość pod odpowiednim kątem, umniejszyć jego zalety i wyolbrzymić przywary, nadać wszystkiemu, co nas łączyło, nowy kontekst, który pozwoli mi czuć się dobrze.
Ludzie z reguły nie potrafią panować nad uczuciami, emocjami, dlatego cierpią. Ja potrafiłam. Znalazłam sposób, opracowałam metodę i opanowałam ją do perfekcji. Wymagało to nie tylko doraźnej pracy nad faktami, które następowały w moim życiu niezależnie ode mnie i mogły stanowić źródło nieprzyjemnych odczuć, ale także znaczącej korekty potrzeb, celów, a przede wszystkim nauki panowania nad sobą. Swoistej cenzury emocji, błyskawicznej oceny sytuacji i wynikających z niej zagrożeń. Tak. To był mój sposób na życie, doskonały, bo dzięki niemu od dawna nie czułam się nieszczęśliwa, zawiedziona, samotna. Panowałam nad wszystkim i o ile dość często bywałam sama, samotna nie byłam na pewno. Wszystko, co się w moim życiu działo, było wynikiem m o i c h wyborów. Z tej świadomości czerpałam satysfakcję i siłę.

ROZDZIAŁ II

Ja, Adela Dobrochna bez herbu

W mojej galerii staroci o pozornie zwyczajnej nazwie: Strych (zwyczajnej, a jednak magicznej, nieco mrocznej, nęcącej tajemniczością) było absolutnie wszystko. Rzadko się zdarzało, aby jakiś klient wyszedł stąd z pustymi rękami. Czy to taki, który od początku wie, czego chce, czy ten, który raczej nie ma pojęcia. Czy nawet ten, który przyszedł wyłącznie pooglądać…
Naprawdę miałam tu wszystko i na każdą kieszeń, a magia tego miejsca, jego wieloletnia renoma oraz kompetentna obsługa zrobiły swoje. Przypuszczam, że ja, czyli konkretnie Adela Dobrochna Topor, jako właścicielka tego interesu również przyczyniałam się do dokonywania zakupów. Samo nazwisko przyciągało klientów. Ktoś kiedyś, w warunkach sprzyjających plotkom, bąknął, iż jestem najprawdziwszą wnuczką t e g o Topora. Albo bratanicą może, w każdym razie t e g o Topora na pewno. Wieść przez lata obrastała legendą, co uczyniło ze mnie i mojego Strychu jedną z najważniejszych (obok muzeum bieliźniarstwa damskiego, zabytkowej stajni i żydowskiego cmentarza) atrakcji miasta. I właściwie, o czym przekonałam się kiedyś, ludziom w większości nic nie mówiło moje nadzwyczajne nazwisko, dlatego nie sądzę, aby wiele osób kojarzyło mnie z Rolandem Toporem. Zwłaszcza iż kiedyś usłyszałam, w jaki sposób pewna starsza pani rekomenduje moją galerię swojej znajomej:
– Tutaj, moja droga, musisz kupić choćby drobiazg. Właścicielką jest najczystszej krwi szlachcianka herbu Topor, a rzeczy wystawione na sprzedaż to najprawdziwsze pamiątki rodzinne.
Domyślam się więc, że w ten sposób interpretowano sobie moje wyjątkowe koligacje. W każdym razie mnie nikt bezpośrednio o nic nie pytał, a ja nie dementowałam krążących plotek.
– Podobał ci się koncert? Naprawdę wart tylu pieniędzy? – zapytała Olga, gdy tylko przekroczyłam próg galerii.
– Nie wiem, nie byłam – mruknęłam, zrzucając z siebie wilgotny płaszcz.
– Żartujesz?
Moja wieloletnia pracownica natychmiast porzuciła metkowanie nowego towaru i wybiegła zza lady.
– Normalnie, nie byłam. O, co tam masz ładnego? – zainteresowałam się wycenianymi przez nią drobiazgami.
– Parę sztuk biżuterii, tabakiera… Jedna babka wczoraj przyniosła. W notesie znajdziesz jej dane…
– Nie jesteśmy już razem – przerwałam jej. – Temat zamknięty.
– Niech zgadnę – ciągnęła niezrażona. – To ty z nim zerwałaś, przez jakieś duperele. Jak zwykle.
– Olga! Wróć może do pracy, za dziesięć minut otwieramy!
– O co tym razem poszło? Odkryłaś, że ma za grube palce, czy zwykł mawiać o kobietach „facetki”? Albo chodzi drugi rok w tych samych kapciach? Żal mi tych twoich… kolejnych straceńców.
Gdyby na podobne dywagacje pozwolił sobie ktoś obcy, przygadałabym śmiałkowi tak, że w pięty by mu poszło i szybko by spuścił z tonu, żałując, że w ogóle wtrącił swoje trzy grosze. Oldze jednak wolno było znacznie więcej niż innym. Pracowała u mnie od samego początku istnienia galerii, była uczciwa, sumienna i oddana. Świetnie znała się na rzeczy, umiała kupować i sprzedawać. Lubiłam ją i szanowałam. Przyjaźń – to zbyt duże słowo w tym przypadku. Może… zażyła, wieloletnia znajomość? Tak, to właściwe określenie naszych relacji.
– Olga – oparłam dłonie o marmurowy blat lady i wzięłam głęboki oddech – wyjaśnij mi, proszę, dlaczego twoim zdaniem powinnam się trzymać pazurami mężczyzny tylko dlatego, że to on jest mną zainteresowany. Z wdzięczności? Albo z obawy, że jeśli go puszczę kantem, to już mi się inny nie nawinie? Według ciebie świat naprawdę jest tak skonstruowany, że należy po nim chadzać parami, bo inaczej się nie da?
– Nie. Ale uważam, że ludzi należy traktować poważnie. I… i jeśli komuś bardzo na tobie zależy, powinnaś się liczyć z jego uczuciami. Nie można go skreślać ze względu na jakiś… drobiazg. Ważny jest całokształt.
– Taaak? – Oczami wyobraźni zobaczyłam szatański błysk we własnym spojrzeniu. – A pamiętasz, jak mierzyłaś tamtą szmaragdową suknię w zeszłym miesiącu? Była cudna. W rozsądnej cenie, z bardzo dobrego materiału. Leżała na tobie doskonale, wyglądałaś w niej jak księżna. Ale zrezygnowałaś z zakupu, ponieważ troszkę uwierał cię suwak pod pachą. A przecież miałaś nóż na gardle, wesele bratanka za trzy dni! I jak wobec tego ma się u ciebie całokształt do drobiazgu?
– Na miłość boską, Ada! Jesteś… cyniczna do granic możliwości. Facet to nie suknia! Jak ty w ogóle możesz porównywać żywego człowieka do… garderoby?!
Och, jakże lubiłam w niej tego rodzaju napady irytacji, to Święte Oburzenie, wyrażane tak emocjonalnie, że często brakowało jej słów. Postanowiłam dolać jeszcze oliwy do ognia.
– Niestety – westchnęłam. – Dlatego nie da się go popruć i uszyć na nowo. Ani wyprać, wyprasować, a nawet doszyć najmniejszej falbanki dla dodania urody. Jedyne, co można z nim zrobić, to wyrzucić.
Olga przysiadła na brzeżku stylowego fotela i tam zastygła. Wolałam jej już nie podjudzać, ponieważ przed drzwiami galerii, czekając na otwarcie, przystanęła jakaś para. Odwróciłam tabliczkę z napisem Zamknięte stroną Otwarte i wpuściłam klientów do środka. Zamierzałam poprosić Olgę, aby ich obsłużyła, ale uznałam, że całkiem dobrze się komponuje tam, gdzie jest, i weszłam za ladę. Para szukała czegoś oryginalnego z biżuterii, dla niej. Pokazałam im srebrną bransoletę z ametystami, łańcuszek z zawieszką w kształcie wiotkiej baletnicy oraz kilka pierścionków z różnych kruszców – od metalu po białe złoto. Niezdecydowani naradzali się półgłosem, a ja raczyłam ich uśmiechami zgodnymi z pierwszym przykazaniem biznesowym, czyli Kochaj klienta swego jak siebie samego. W międzyczasie Olgę Święte Oburzenie opuściło na tyle, że mogła wstać, a po chwili wróciła jej mowa.
– Jeśli mogę coś doradzić, proszę zerknąć na to cudeńko. – Podała dziewczynie pierścionek z oksydowanego srebra z wielkim, krwistym rubinem.
– Och… – powiedziała dziewczyna, rzuciła okiem na Olgę, potem na fotel, a następnie na pierścionek. – Przepraszam… myślałam… że pani jest sztuczna.
Olga zmieszała się na ułamek sekundy, po czym zapewniła z szerokim uśmiechem:
– Nic nie szkodzi. Moja szefowa też czasem tak uważa…
Spojrzałam na nią znacząco.
– Zdecydowali się państwo na szlachetny drobiazg z piękną historią…
Para wyraźnie się zainteresowała, a Olga przeszła do rzeczy:
– Ten pierścionek ofiarował swojej narzeczonej zakochany młodzieniec, który obiecał, że dopóki będzie go nosiła na palcu, dopóty on będzie przy niej zawsze i wszędzie, zakochany na wieki. Panna, choć nie była przesądna, na wszelki wypadek nie rozstawała się z pierścionkiem, ponieważ głęboko kochała młodzieńca. Nie będę państwa zanudzała szczegółami, dość powiedzieć, że młodzi się pobrali i przeżyli ze sobą szczęśliwie ponad pół wieku. Gdy ona zmarła, on dołączył do niej jeszcze tej samej nocy…
– Niesamowite… Słyszysz, Marku? – Opowieść najwyraźniej zrobiła na dziewczynie duże wrażenie. – Ja też bym tak chciała, na zawsze z tobą…
Złapała go za ramię, spoglądając mu zalotnie w oczy.
– Przymierz, czy będzie pasował na twój palec.
– To nie ma znaczenia. Mogę oddać go do jubilera, on mi dopasuje. O ile… nie okaże się zbyt drogi, oczywiście.
– Tym się nie martw, kochanie. – Chłopak spojrzał na ukochaną z tkliwością i wyjął z kieszeni portfel.
– Czy to nie jest z twojej strony cyniczne? – zaczepiłam Olgę po wyjściu klientów.
– Co takiego? – Olga uniosła brwi w najwyższym zdumieniu.
– Wciskanie kitu młodym ludziom.
– Żaden kit, moja droga. To… zaklinanie rzeczywistości. Oni uwierzyli w magię pierścionka, a wiara czyni cuda, i naprawdę zacznie spełniać w ich życiu magiczną rolę. Bo to my nadajemy rangę i znaczenie przedmiotom, te zaś rewanżują się nam, przynosząc szczęście lub pecha.
– Zaklinanie, powiadasz?
– Tak. Wiesz, że to myśl kształtuje rzeczywistość? – spytała Olga prowokacyjnie.
– Owszem. Moją kształtuje – mruknęłam ponuro i bardziej szczerze, niż mogła przypuszczać.
Olga spojrzała na mnie zdumiona, potem boczyła się jeszcze chwilę, ale kiedy tylko wróciła do metkowania precjozów, jej twarz natychmiast przybrała typowy dla niej wyraz spokoju i błogiego zadowolenia. Taka właśnie była: zawsze zadowolona, wyważona, życzliwa i kochająca cały świat. Niepoprawna optymistka. Wszędzie i we wszystkich widząca dobro, a jeśli nawinął się jej jakiś delikwent, w którym mimo usilnych starań nie dostrzegła nic pozytywnego, za wszelką cenę starała się dobro w nim zaszczepić. Jak na przykład we mnie, od ładnych paru lat.
Z galerii wyszłam na tyle późno, by nie natknąć się gdzieś po drodze na Grześka lub jego przesadnie zaangażowaną w nasz związek nadopiekuńczą siostrę. Nie, żeby Grzesiek był niedojrzałym młokosem, bo nie był ani niedojrzały, ani bardzo młody. Po prostu na świecie istnieje też taki rodzaj opieki, której o wiele bardziej od podopiecznego potrzebuje opiekun. Tak właśnie było w przypadku Jolanty: pomiędzy kolejnymi nieudanymi związkami przerzucała swoje nieprzebrane pokłady czułości na młodszego brata. Nawiasem mówiąc, intrygował mnie ten typ kobiet – niebrzydkich, zadbanych, wykształconych, obytych – a jednak notorycznie porzucanych przez kolejnych facetów. Oświecił mnie Marcin, były Jolanty. Spytałam przy jakiejś okazji, czemu nie są już razem.
– Bo Jola to nie kobieta – szepnął tajemniczo.
– Nie? – Aż się zachłysnęłam taką nowiną.
Oczyma duszy zobaczyłam bowiem Jolantę gołą, z dorodnym męskim przyrodzeniem.
– Ej, ja nie o tym. – Marcin żachnął się na widok mojej miny. – Płci Jolanta jest żeńskiej, absolutnie. Ale poza tym to herszt w spódnicy! Tyranka, udzielna księżna i wyniosła królowa.
– Biedny Grzesiek… – westchnęłam.
– Biedny? Czy ja wiem? – Marcin uśmiechnął się wymownie.
– Fakt…
Uświadomiłam sobie wówczas, na czym polega jej problem. Jolanta stracona jest dla świata. Dla tego świata, o którym – jak sądziłam – od zawsze marzy i do którego uparcie zmierza: rodzinnego grajdołka z niezaradnym mężem i ubezwłasnowolnioną gromadką dzieci. Taaak… uświadomiłam sobie, ale w żadnym wypadku nie zrozumiałam. Podobnie jak Jolanta nie umiała pojąć mnie. Przypomniałam sobie taką oto scenkę: Niedziela rano, czyli jakaś jedenasta z minutami. Siedzimy z Grzegorzem u niego przed telewizorem, w piżamach, i wcinamy niedzielne śniadanko: kanapki z piątkowego pieczywa z żółtym serem, bez masła, bo akurat się skończyło. A ponieważ poprzedni wieczór graniczył bezpośrednio z porankiem, porządki zostawiliśmy sobie na lepszy moment.
Wtedy wkracza Jolanta, omiata wzrokiem Grzesia oraz panujący w tle, dość wyszukany nieład, następnie rzuca okiem na nasze śniadanie, na końcu na mnie.
– Boże mój, Grześ… Biedaku – użala się. – Na całe szczęście przyniosłam ci rosołu z makaronem i kotlecika z ziemniaczkami. Zostaw to, teraz jest raczej pora obiadu niż śniadania…
Jednocześnie porządkuje mieszkanie i nakrywa do stołu. Później, kiedy Grzegorz wyszedł do łazienki, Jola zapytała mnie, kręcąc głową ze zdumieniem:
– Powiedz mi, Ada, jakim cudem udaje ci się trzymać mojego brata przy sobie już ponad rok? Bo ja mam wrażenie, że jemu n a p r a w d ę na tobie zależy.
– Ja go nie trzymam, sam się trzyma – odparłam.
– Ale… jak? Nie gotujesz mu, nie pierzesz, nie sprzątasz, a i piękność z ciebie… dyskusyjna.
– O! Widzisz! – Klasnęłam w ręce. – Do tej pory sama nie wiedziałam, jak to robię, ale chyba właśnie odpowiedziałaś na to pytanie.
– To znaczy?
– Mniejsza o urodę – szepnęłam. – Chodzi o to, żeby jak najmniej sprzątać i jeszcze mniej prasować…
Dalszą wymianę zdań przerwał nam Grzesiek. Wówczas uznałam, że Joli nic już nie pomoże. Miałam jej powiedzieć w najlepszej wierze, żeby wreszcie przestała niańczyć Grześka i zajęła się sobą? Trochę egocentryzmu zdecydowanie służy zdrowiu. Zarówno psychicznemu, jak i fizycznemu…
Ani Grześka, ani Jolanty w drodze do domu nie spotkałam.
Odkryłam za to mnóstwo wiadomości na stacjonarnej sekretarce, tyleż SMS-ów i nieodebranych połączeń na komórce. W pracy bowiem nie zwykłam używać tego małego, upierdliwego urządzenia. Kontakt ze światem utrzymywałam za pomocą telefonu stacjonarnego w galerii bądź osobiście. Mam na myśli oczywiście świat biznesu, bo ten prywatny nie miał tutaj wstępu. Podział ten stosowałam od zawsze i restrykcyjnie przestrzegałam.
Wracając do rzeczy, autorem wszystkich wiadomości oraz inicjatorem nieudanych połączeń był, rzecz jasna, Grzegorz. Domagał się spotkania oraz wyjaśnienia zaistniałej sytuacji. Nie miałam w zwyczaju niczego byłym facetom wyjaśniać, zwłaszcza gdy głównym powodem rozstania było wzajemne niezrozumienie. Tłumaczenie im więc czegokolwiek miałoby sens porównywalny z gadaniem do obrazu. Nie reagowałam zatem w ogóle.
I kiedy otrzymałam wiadomość od jego siostry, że jestem zimna, bez serca oraz niewarta wiązać Grzegorzowi rzemienia u markowych, oryginalnych adidasów za cztery stówy, uznałam, że oto właśnie nastąpił epilog i odzyskałam wolność. Jak przewidziałam, telefony i SMS-y się skończyły.

 
Wesprzyj nas