Książka Marka Orzechowskiego to wciągająca i osobista opowieść o kraju, który morzu wydarł ziemię, a światu dał wielu wybitnych uczonych, malarzy i wizję futbolu totalnego.


Zanurzony w wodzie, grzęznący w torfowiskach i bagnach, wyniesiony ponad morze solidnymi tamami – tak właśnie wygląda krajobraz Holandii, kraju pogrążonego w geograficznej depresji, nieoczywistego, pełnego kontrastu. Chociaż Holandia oddalona jest jedynie o dwie godziny lotu samolotem z Polski, bywa całkowicie nieznana.

Pierwsze skojarzenia z Holandią to oczywiście wiatraki, rozległe poldery, ciągnące się po horyzont pola tulipanów, tolerancja i pełen luz pod hasłem sex and drugs. Jednakże Holandia ma także drugą twarz, tę ukształtowaną przez silny naród mistrzowskich budowniczych tam, śmiałych żeglarzy-odkrywców i bezwzględnych kupców. To obraz, którego nie znajdziemy w kolorowym folderze i na pocztówce, obraz surowej egzystencji i odwiecznej walki z wodą.

„Holandia. Presja depresji” prezentuje dwa oblicza Żabiego Kraju, jak nazywana jest Holandia, zarówno protestancką pracowitość mieszkańców Niderlandów, jak i ich bezwarunkową radość życia.

Marek Orzechowski opowiada o zaskakującej historii i frapującej teraźniejszości kraju, o tym, jak warunki geograficzne, polityczne i społeczne w ciągu wieków zahartowały Holendrów i uczyniły z nich ludzi nawykłych do wspólnego działania, wytrwałych, upartych, oszczędnych aż do skąpstwa, tolerancyjnych, ale i niedostępnych

Autor z pozycji obiektywnego przyjaciela-przewodnika pokazuje Holandię, jakiej na próżno szukać w przewodnikach. Lektura książki pozwala zrozumieć, dlaczego panuje tam tolerancja, dlaczego wiele rzeczy niemożliwych gdzie indziej w Holandii nie jest walką z wiatrakami, ale codziennością.

Marek Orzechowski jest dziennikarzem, publicystą, pisarzem, ma w swoim dorobku wywiady z czołowymi politykami Europy, setki komentarzy politycznych, artykułów i reportaży, w tym z wojny na Bałkanach. Na co dzień mieszka w Belgii, której poświęcił książkę „Belgijska melancholia” . Sąsiednią Holandią jest zafascynowany od dawna i to uczucie z biegiem lat nie słabnie. Bywa tu często zawodowo, a także prywatnie i nigdy nie ma dość, nigdy się nie nudzi. Wie, że nikt, kto nie zjadł beczki śledzi z Holendrami i nie przeżył z nimi wody na tamie, do końca ich kraju nie zrozumie.

Marek Orzechowski
Holandia. Presja depresji
Wydawnictwo: MUZA SA
Premiera: 15 października 2014

Dostałem Niderlandy

Właściwie, poza książkami, nigdy niczego nie zbierałem. Ani monet, ani znaczków, motyli czy kamieni. Nie pociągały mnie wklejane do grubych zeszytów zdjęcia aktorów i ich wymiana ani ołowiane żołnierzyki, chociaż jak każdy chłopiec miałem je w swoich wielkich pudłach. Musiałem przecież, od czasu do czasu, prowadzić i wygrywać wojny. Lubiłem samochodziki, ale to żadna ekstrawagancja, chociaż i w tym różniłem się od kolegów. Swoje samochodziki, stare przedwojenne modele z wielkimi błotnikami i wielkimi lampami, robiłem sam z plasteliny. Kołami z reguły były pinezki albo małe guziki, które podbierałem mamie. Patrzyłem na swoje cuda, podziwiałem je i marzyłem o prawdziwych pięknych autach, jakich nie widywało się na ulicach.

Ale miałem dziadka, który zbierał znaczki i pewnie się spodziewał, że je kiedyś odziedziczę. I choć nic z tego nie wyszło, zapamiętałem, jak kiedyś, siedząc na jego kolanach, podziwiałem mały ciemnozielony, a może granatowy znaczek z głową jakiejś damy, o której dziadek mówił, że to królowa. Pokazywał mi go z dumą, mówiąc, że w wymianie z jakimś kolegą w końcu „dostał Niderlandy”. Dla mnie brzmiało to tak, jakby chodziło o coś na miarę zdobycia bieguna czy wejścia do wielkiego skarbca. Niderlandy, dalekie, za siódmą górą i siódmą rzeką, u dziadka znalazły się blisko, na wyciągnięcie ręki. Jego, nie mojej, ja mogłem tylko spoglądać z góry. Ja wtedy swoich Niderlandów jeszcze nie dostałem.

Kiedy już trochę podrosłem i chodziłem do szkoły, każda wycieczka, każdy wyjazd autokarem poza mury szkoły stawały się dla mnie wielkim przeżyciem. Kraków, Gdańsk, Zakopane – to były te kierunki. Ale któregoś dnia już w autobusie, który miał nas unieść ku kolejnej wielkiej przygodzie, usłyszałem, jak jeden z kolegów zapytał nauczycielkę, czy jedziemy daleko, a ona ze śmiechem odpowiedziała, że bardzo, bardzo daleko, bo kto wie, czy nie aż do Amsterdamu. Zepsuła mi tym moją piękną wycieczkę, ponieważ przez cały czas podróży nie mogłem myśleć o niczym innym jak tylko o owym Amsterdamie. Ba, nawet za bardzo nie wiedziałem, czy to miasto, góry, państwo czy rzeka – myślałem o Amsterdamie tak dalekim, że przecież na pewno niedosięgłym. No bo jak?

Ale kiedy wróciłem do domu, zacząłem pytać, szperać, szukać w książkach i atlasach i już wiedziałem, że jest. Jest tam na końcu po lewej stronie tej wielkiej mapy, domy stoją w wodzie, wszędzie są wiatraki, jakieś takie inne od tych nielicznych, które gdzieś się jeszcze u nas uchowały, a tulipany rosną jak łany zbóż na polach – ogarnąć myślą nie bardzo się to udawało. Tyle jednak pojąłem, że musi być zupełnie inny od wszystkiego, co widziałem, choć dotąd nie było tego wiele. Amsterdam stał się dla mnie wyzwaniem i tęsknotą, w wyobraźni przemierzałem jego ulice, pływałem po kanałach, zaglądałem do okien… i zasypiałem z atlasem otwartym na stronie z odległą Holandią. Byłem za mały, byłem zaledwie uczniem szkoły podstawowej i tak naprawdę nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak daleko leży Amsterdam. Ale wystarczyło spojrzeć na mapę i po raz kolejny przyjrzeć się nielicznym dostępnym w książkach zdjęciom, żeby i w moim wieku zrozumieć, że jechać do Amsterdamu znaczy to samo, co nigdy nie móc tam dojechać. Ja swoich Niderlandów także wtedy jeszcze nie dostałem.

Nierealności moich marzeń ponownie doświadczyłem w szkole średniej, i to już na samym początku, kiedy zachęcony przez rodziców przeczytałem grube tomy Sienkiewicza. Jak każdy życzyłem Kmicicowi odzyskania Oleńki, współczułem królowi Janowi Kazimierzowi, goniłem z Wołodyjowskim Szwedów. Ale kiedy dobrnąłem do sceny, w której Zagłoba radzi księciu Zamoyskiemu, aby ten królowi szwedzkiemu, który w zamian za otwarcie bram Zamościa ofiarował mu województwo lubelskie, oddał Niderlandy, doznałem uczucia, jakby ktoś wbił mi igłę wprost w serce. W jednej strasznej chwili Niderlandy, a wraz nimi Amsterdam, stały się dla mnie fatamorganą, znikającym punktem, odległym Księżycem. Skoro tak są niedostępne i nierealne, by uczyniony z nich dar posłużył za kpinę i ośmieszył Karola Gustawa, rozumowałem, to i dla mnie muszą pozostać tylko miejscem na mapie.

Mimo to któregoś dnia, kiedy kończyłem studia, wsiadłem do samochodu i z kilkoma dolarami w kieszeni, z czego byłem dumny, choć miałem ich przecież przeraźliwie nie­wiele, wyruszyłem w drogę. Gdyby dziś ktoś zachęcał mnie do odbycia dalekiej podróży z taką kwotą, popukałbym się pewnie w czoło i w najlepszym razie poszedł na dobry obiad. Ale wtedy to było nieważne. Wyjeżdżałem, aby przekroczyć Rubikon, a adresem docelowym tej najbardziej frapującej w moim życiu podróży był… Amsterdam, właściwie mogę napisać – mój Amsterdam. Chociaż nie widziałem go przedtem na oczy, znałem go na pamięć. Chociaż nie miałem pojęcia o drodze, która do niego prowadzi, wiedziałem, że trafię. Chociaż wszystko mogło mnie zaskoczyć czy zniechęcić, wiedziałem, że się nie rozczaruję. Nawet wówczas, kiedy już na granicy niemiecko-holenderskiej poproszono mnie, abym zjechał na bok. Wszystkie inne samochody celnicy przepuszczali machnięciem ręki, a mój, z czarną tablicą, powędrował do małej zatoki. Nikt właściwie nic ode mnie nie chciał, po prostu w wizie potrzebny był stempel, celnik holenderski nie miał go pod ręką i musiał pójść do swojej budki. Gdy już go przystawił, ukłonił się i życzył mi szerokiej drogi.

Jazda była przyjemna. Nastraszony w Niemczech przez znajomych, że tu policja jeździ nawet porsche, aby dogonić rajdowców, trzymałem się dzielnie dozwolonej prędkości, wyprzedzały mnie więc wszystkie ciężarówki. Trąbiono do mnie z wielu pojazdów i machano przyjaźnie dłońmi. A kiedy zatrzymałem się na małej stacji benzynowej (unikałem dużych samoobsługowych w obawie, że sobie nie poradzę) i sprzedawca dowiedział się, że jestem z Polski, czyli z zaświatów, prędko obdarował mnie paczką papierosów, gumą do żucia i opakowaniem nożyków do golenia, które widziałem po raz pierwszy w życiu.

Cztery godziny później byłem w Amsterdamie. Nie miałem pojęcia, czy moja wyobraźnia pojedna się z obrazem, który zobaczę, nie wiedziałem, czy miasto dorówna temu z moich marzeń. Kiedy zobaczyłem pierwszy kanał, w oddali majestatyczny wiatrak, pierwszy zwodzony most i pierwsze łodzie zacumowane przed smukłymi, zadbanymi domami patrycjuszy, a z pobliskiego placu Dam w centrum miasta dobiegły mnie dźwięki muzyki i śpiewy hippisów, poczułem się tak, jakbym wreszcie dostał swoje Niderlandy. Byłem szczęśliwy jak niegdyś mój dziadek, chociaż on spoglądał jedynie na znaczek, a przede mną było nie tylko miasto, ale i oczy poznanej niebawem pięknej Miriam.

I dostaję te swoje Niderlandy aż do dzisiaj. Bywam tu często, nigdy się nie nudzę, nigdy mi dość, nigdy mi do syta. Znam smak holenderskiego chleba jak z waty i pindakaasa, pasty z ziemnych orzeszków, przysmaku, którym chętnie go smaruję. Kiedy jestem w Holandii, pochłaniam matiesy na surowo jak każdy prawdziwy Holender, czego w domu w Brukseli nie robię. Podziwiam tulipany, jakbym przedtem ich nigdy nie widział, i zajadam się serem, mimo że z pewnością nie różni się od francuskiego czy belgijskiego. Nawet pomidory, choć wszędzie poza Holandią mówi się o nich, że są pełne wody, smakują mi inaczej niż w domu. Piwo popijam jak Holender, bez pośpiechu, słucham dowcipów i opowieści o morzu i przytakuję skinieniem głowy. Skąpstwo Holendrów widzę, ale im wybaczam, bo wiem, że także między sobą częstują się jednym ciasteczkiem.

A jednak wciąż obcuję tylko z zewnętrzną formą, z pierwszą warstwą, z tym, co nie wchodzi w głąb ich wciśniętej w wielowiekową mentalność duszy. Są otwarci na świat i przybyszów z zewnątrz, ale niedostępni dla każdego, kto nie zjadł z nimi beczki śledzi, nie przeżył wody na tamie i nie rozumie kuriozalnej puenty w jednym z dialektów, których tu pełno, a które dla nas, Polaków przyzwyczajonych do jednej mowy i jednych w niej niuansów są prawdziwą tabula rasa. Holenderski pisarz Cees Nooteboom pisze, że Holendrzy mają dwie twarze. Jedną dla siebie, drugą dla innych. W Amsterdamie widzimy to, co chcą nam pokazać, reszta jest dla nich. Oznacza to, że dzieląc się ze światem swoim krajem, nie oddają nam tego, co najważniejsze – siebie. Trochę nieładne, myślę często, takie ukrywanie prawdziwej twarzy, wystawianie na ogląd innej, ale przecież tak czyni wielu, no, być może z wyjątkiem Polaków, po których od razu widać, co myślą.

Poznawanie Holendrów jest jak próba zgłębiania życia latarnika. Myślimy o nim, że ma romantyczny żywot – siedzi wysoko, w cieple swojej małej, przytulnej kajuty, z każdej strony oblewanej przez zimne i bezwzględne fale, i swoim światłem prowadzi statki do portu. Chętnie popatrzylibyśmy na tę orgię wody z jego bezpiecznego schronienia, posłuchali mrożących krew w żyłach opowieści, wypili z nim kubek gorącej kawy, a potem opuścili tę przystań z przekonaniem, że zrozumieliśmy i zobaczyliśmy wszystko.

Ale nawet i to mi nie przeszkadza, nie przeszkadza mi świadomość, że moje Niderlandy są jak znaczek z urwanym rogiem i tylko częściowo wystają z wody. Nie mam do nich o to pretensji. Jeden z moich przyjaciół pocieszył mnie, że już jestem blisko. Sporo widziałem, sporo słuchałem, potrzebuję jeszcze ze stu lat, aby je do końca zrozumieć. Co to jest sto lat, Marku, powiedział, czas biegnie dziś tak szybko.

Aż tyle czasu jednak nie mam, dlatego całe Niderlandy staram się dostać szybciej. W końcu to kraj wielkich depresji, ale krótkich dystansów. Nie będę musiał przedzierać się przez lasy, wspinać na zbocza, schodzić w doliny. Wystarczy, że pogodzę się z wodą i oddam jej pierwszeństwo. Wszystko tutaj – cała historia i losy mieszkańców, ich charaktery, życiorysy i doświadczenia, wartości, które ich kształtują, przyzwyczajenia, które nimi kierują, wolności, z których korzystają, i przymus, któremu ulegają – związane jest z morzem i wodą. Głęboką i płytką, słoną i słodką, wolno płynącą i niechętną, trzymaną w ryzach przez tamy, groble i wały. Jeżeli istnieje jakiś wróg od wieków zagrażający Niderlandom, to jest nim morze. Jeżeli istnieje jakiś odwieczny przyjaciel nieopuszczający ich w potrzebie, to jest nim woda. Szmer kropel uderzających w taflę wody – oto prawdziwie niderlandzka symfonia.

Denkend aan Holland, zie ik breede rivieren, traag door oneinding laagland gaan; rijen ondenkbaar, ijle populieren, als hooge pluimen, aan den einder staan… „Kiedy myślę o Holandii, widzę szerokie rzeki, niesione leniwie przez płaski kraj, rzędy niewyobrażalnie smukłych topoli, stojące w oddali z rozpostartymi piórami…”, tak pisał o swojej ojczyźnie poeta, który przed wojną osiadł z dala od mokradeł i wody i schronił się wśród winnic na francuskim Lazurowym Wybrzeżu. W południowym słońcu widział dalekie zamglone wieże rodzimych kościołów, targane wiatrem wiązy, pochmurne niebo, wsłuchiwał się w daleki plusk wody i tęsknił, bardzo tęsknił (a mówią, że to tylko nasza specjalność). Nazywał się Hendrik Marsman, a ten wiersz zatytułował najprościej, ale i najpiękniej Herinnering aan Holland (Pamięć o Holandii). Napisał go w 1937 roku, w już prawie innym świecie, i od tego czasu dla jego rodaków jest on wierszem stulecia. To był zresztą pierwszy wiersz holenderskiego poety, który mi przed wielu, wielu laty w oryginale przeczytano. Nie zrozumiałem go, ale zapamiętałem i wciąż do niego wracam; jego dźwięki do dziś brzmią w moich uszach.

Jak przystało na prawdziwego Holendra, którego dzieciństwo upłynęło nad brzegiem wodnego kanału, Hendrik Marsman pożegnał się z życiem na morzu. Za wcześnie jednak i zapewne nie tak, jak marzył. Chciał być bliżej Holandii, za którą tęsknił, płynął jako pasażer na statku „Berenice” z Bordeaux do angielskiego portu Falmouth, kiedy dwudziestego pierwszego czerwca 1940 roku wystrzelona z U-Boota U65 torpeda zakończyła jego podróż i jego życie. Skrył się na zawsze w morskiej otchłani jak przed nim wielu jego rodaków.

Kiedy więc dziś patrzę na Holandię, kiedy o niej myślę, kiedy ją przemierzam, zatrzymuję się nad wodą i wystawiam twarz na silne podmuchy wiatru. Wiem, że wszystko zaczęło się w wodzie i wszystko w wodzie się skończy. I że całych Niderlandów nigdy nie dostanę. To jest po prostu niemożliwe. To kraj tak mały, że można zmylić do niego drogę, to kraj tak inny, że może nie starczyć serca, by się w nim zakochać.

 
Wesprzyj nas