Najnowsza, długo wyczekiwana powieść Amy Tan to romans historyczny, pełen nierzadko pikantnych szczegółów z życia Szanghaju oraz chińskiej prowincji początku XX wieku.


W wieku siedmiu lat dobrze wiedziałam, kim jestem: Amerykanką do szpiku kości, z urodzenia, zachowania i mowy, której matka, Lulu Minturn, była jedyną białą właścicielką prestiżowego domu kurtyzan w Szanghaju.

Tak rozpoczyna się historia Violet, jednej z głównych bohaterek „Doliny spełnienia”. Jej pewność co do własnej tożsamości – oraz innych spraw – zostanie jednak poddana wielu próbom. Nieprzewidziany splot okoliczności sprawi, że jej życie zmieni się raz na zawsze i będzie zmuszona odegrać rolę, której się nie spodziewała…

„Dolina spełnienia” to epicka opowieść o trzech pokoleniach kobiet złączonych pogonią za tytułowym spełnieniem, które dla każdej z nich oznacza co innego. Wszystkie łakną miłości, wszystkie zostaną zmuszone do rozliczenia się z przeszłością (nie zawsze zgodną z tym, w co dotąd wierzyły) i wiele wycierpią, zanim odczarują błędne koło historii.

Najnowsza, długo wyczekiwana powieść Amy Tan to także romans historyczny, pełen nierzadko pikantnych szczegółów z życia Szanghaju oraz chińskiej prowincji początku XX wieku.

Najnowsza powieść Amy Tan jest dowodem na to, że dobre, zapierające dech w piersi rzeczy zdarzają się tym, którzy wystarczająco cierpliwie na nie czekają. To nieopisana przyjemność móc po raz kolejny obcować z magicznym i niesamowitym światem stworzonym przez Amy.
Lisa See

Amy Tan tworzy specjalnie dla nas świat pełen wspaniałych kobiet z krwi i kości!
„Glamour”

Amy Tan pisze najlepsze sagi rodzinne na świecie! Warto było poczekać tych osiem lat!
„Newsday”

Najnowsza powieść Amy Tan napisana w charakterystycznym dla niej oszczędnym stylu pełna jest niesamowitych postaci, o których będziemy pamiętać jeszcze długo po zakończeniu lektury. Matki i córki, silne kobiety stawiające czoło temu, co przynosi los, stworzone przez autorkę specjalizującą się w pisaniu o emocjach.
„The New York Times Book Review”

Tan opisuje ubiory, biżuterię i wnętrza – w najdrobniejszych szczegółach, ale żadne słowo nie jest tu zbędne. Fani autorki bez trudu rozpoznają tu tematy poruszane w jej wcześniejszych powieściach – relacje między matkami i córkami, kontrasty między kulturami, a wszystko to bardzo emocjonalne. Rzecz zdecydowanie warta przeczytania i podzielenia się z innymi.
„People Magazine”

Zmieniające się jak w kalejdoskopie losy głównej bohaterki wciąż nas zaskakują. Amy Tan jest w dobrej formie.
„Entertainment Weekly”

Amy Tan (ur. 1952) to jedna z najbardziej cenionych, a zarazem najpopularniejszych pisarek amerykańskich. W swoich książkach często porusza temat złożonych relacji matek i córek oraz poszukiwania tożsamości, zarówno w kulturowym, jak i uniwersalnym wymiarze.

Amy Tan
Dolina spełnienia
Przełożyła Magdalena Moltzan-Małkowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 14 października 2014


Ruchome piaski czasu, które mnie wciągacie,
sam nie wiem dokąd,
Wasze knucia spełzają na niczym, zacierają
się granice, rozmywają
Zarysy,
Tylko pieśń, którą śpiewam, trwa nieugięta
i ma kształt rzeczywisty,
Ja musi trwać – to rzecz ostateczna –
I najpewniejsza ze wszystkich,
Spośród intryg, zwycięstw, życia, co się ostać ma?
Gdy opada kurtyna, czy istnieje rzecz pewniejsza
od własnego Ja?
Walt Whitman, Ruchome piaski czasu*
* Wiersze Walta Whitmana zawarte w powieści w przekładzie tłumaczki.

Rozdział 1
UKRYTA ŚCIEŻKA NEFRYTOWA

Szanghaj
1905–1907

Violet

W wieku siedmiu lat dobrze wiedziałam, kim jestem: Amerykanką do szpiku kości, z urodzenia, zachowania i mowy, której matka, Lulu Minturn, była jedyną białą właścicielką prestiżowego domu kurtyzan w Szanghaju.
Matka nazwała mnie Violet na cześć swego ulubionego kwiatka z dzieciństwa spędzonego w San Francisco, mieście, które znałam tylko z pocztówek. Znienawidziłam swoje imię. Kurtyzany wymawiały je z szanghajska, wiau-la – co mówimy, gdy chcemy się czegoś pozbyć. Wiau-la! Wiau-la!, dobiegało mnie zewsząd.
Matka przybrała chińskie imię, Lulu Mimi, zbliżone do jej amerykańskiego, toteż przybytek zasłynął jako Dom Lulu Mimi. Zachodni klienci znali go z angielskiego tłumaczenia znaków w jej imieniu jako Ukrytą Ścieżkę Nefrytową. Był jedynym, który obsługiwał zarówno chińską, jak i zachodnią klientelę, w tym wielu najbogatszych przedstawicieli handlu zagranicznego. Tym sposobem matka z rozmachem złamała tabu obowiązujące po obu stronach.
Pawilon kwiatów był dla mnie całym światem. Nie miałam towarzystwa w postaci rówieśników ani amerykańskich koleżanek. Gdy skończyłam sześć lat, matka zapisała mnie do Akademii dla Dziewcząt panny Jewell. Uczęszczało tam zaledwie czternaście innych dziewczynek, same małe diablice. Większości matek nie uśmiechała się moja obecność, więc ich córki uknuły z pozostałymi spisek, jak mnie wykurzyć. Mówiły, że mieszkam w „domu zła” i nikt nie powinien mnie dotykać, żeby się nie ubrudzić. Skarżyły też nauczycielce, że bez przerwy przeklinam, co zdarzyło mi się tylko raz. Ale najbardziej dopiekła mi starsza dziewczynka z głupimi loczkami. Gdy trzeciego dnia zjawiłam się w szkole i szłam korytarzem, podeszła do mnie i oznajmiła głośno, tak żeby nauczycielka i młodsze uczennice usłyszały: „Odezwałaś się po chińsku do chińskiego żebraka, więc jesteś Chinką”. Tego było już za wiele, więc złapałam ją za loki i szarpnęłam. Wrzasnęła, na co kilkanaście pięści załomotało o moje plecy, a pozostałe rozkwasiły mi wargę i wybiły ząb, który się ruszał. Wyplułam go i wszystkie na chwilę utkwiłyśmy wzrok w lśniącym koraliku, po czym teatralnie złapałam się za gardło i z okrzykiem „Zabiły mnie!”, osunęłam się na podłogę. Jedna dziewczynka zemdlała, a prowodyrka i jej świta przerażone dały nogę. Podniosłam ząb – do niedawna część mnie samej – a nauczycielka pospiesznie wepchnęła mi do ust chusteczkę, żeby zatamować krew, po czym odprawiła rikszą do domu bez słowa otuchy. Matka natychmiast zdecydowała, że będę się uczyć w domu.
Skołowana powtórzyłam jej słowa wypowiedziane pod adresem starego żebraka: „Lao huazi, przepuść mnie”. Póki nie uświadomiła mnie, że lao huazi to po chińsku „żebrak”, nie miałam pojęcia, że mówię zlepkiem angielszczyzny, chińskiego i dialektu szanghajskiego. No ale skąd miałam znać angielskie określenie na żebraka, jeśli w życiu nie widziałam amerykańskiego staruszka, opartego o ścianę i żebrzącego o jałmużnę? Przed pójściem do szkoły posługiwałam się tym osobliwym językiem tylko w Ukrytej Ścieżce Nefrytowej, w rozmowach z naszymi czterema kurtyzanami, ich pomocnicami i służbą. Ich mowa, czasami uwodzicielska, czasem pełna smutku i pretensji, sączyła mi się do uszu i wychodziła ustami, matka zaś nigdy nie dała mi do zrozumienia, że z moim językiem jest coś nie tak. Jakby tego było mało, ona też mówiła po chińsku, a jej nadzorczyni, Złota Gołębica, po angielsku.
Zarzut koleżanki nie dawał mi spokoju. Zapytałam matkę, czy w dzieciństwie mówiła po chińsku, na co odpowiedziała, że zawdzięcza to Złotej Gołębicy. Następnie zapytałam, czy mówię po chińsku tak dobrze jak kurtyzany. „Pod wieloma względami lepiej”, stwierdziła. „Ładniej się wysławiasz”. To mnie zaniepokoiło. Zapytałam nowego nauczyciela, czy Chińczyk w naturalny sposób mówi lepiej po chińsku, niż będzie to kiedykolwiek dane Amerykaninowi. Odpowiedział, że język i wargi każdej rasy są w naturalny sposób przystosowane do potrzeb danego języka, podobnie jak uszy, które przesyłają słowa do mózgu. Spytałam, dlaczego jego zdaniem znam chiński. Odparł, że osłuchałam się z nim i tak wyćwiczyłam usta, aby w odpowiedni sposób poruszać językiem.
Zamartwiałam się przez dwa dni, po czym logika i dedukcja przywróciły mi tożsamość. Przede wszystkim, rozumowałam, matka jest Amerykanką. Wprawdzie mój ojciec umarł, ale też musiał być Amerykaninem, skoro miałam jasną cerę, brązowe włosy i zielone oczy. Nosiłam zachodnią odzież i zwyczajne buty. Nie bandażowano mi stóp i nie wtłaczano je w tycie pantofelki. Na dodatek się uczyłam, i to trudnych przedmiotów, takich jak historia i nauki ścisłe – „dla samej wiedzy”, jak mawiał mój nauczyciel. Większość chińskich dziewcząt uczyła się tylko dobrych manier.
Co więcej, nie myślałam jak Chinka – żadnego płaszczenia się przed posążkami, żadnych kadzidełek i duchów. Matka powtarzała mi: „Duchy to zabobony zrodzone z lęków. Chińczycy są trwożliwym narodem i dlatego mają wiele przesądów”. Ja się nie bałam. I nie robiłam wszystkiego w określony sposób, bo tak nakazywała tradycja. Miałam jankeski spryt i niezależny umysł, wiedziałam to od matki. Na przykład wpadłam na pomysł rozdania służbie nowoczesnych widelców w miejsce przestarzałych pałeczek. Matka jednak kazała im oddać srebra. Jeden widelec stanowił równowartość rocznej pensji służącego, byłaby to zbyt wielka pokusa. Chińczycy mają nieco inne pojęcie o uczciwości niż my, Amerykanie. Przyznałam jej rację. Czy powiedziałabym tak o sobie, będąc Chinką?
Po opuszczeniu akademii panny Jewell zabroniłam kurtyzanom nazywać się Wiau-lą. Dostały również zakaz używania chińskich zdrobnień w rodzaju „siostrzyczka”. Miały wołać na mnie Vivi i koniec. Jedynymi osobami, które mogły nazywać mnie „Violet”, były te, które potrafiły to prawidłowo wymówić, czyli matka, Złota Gołębica i mój nauczyciel.
Zmiana imienia uświadomiła mi, że mogę je zmieniać w zależności od nastroju. Niedługo potem przypadkowo zyskałam pierwszy przydomek. Któregoś dnia biegałam po salonie, wpadłam na służącego i wytrąciłam mu z rąk tacę z podwieczorkiem. Wykrzyknął, że jestem biaozi, „małą trąbą powietrzną”. Strasznie mi się to spodobało. Byłam Trąbą Powietrzną szalejącą po słynnej Ukrytej Ścieżce Nefrytowej w aureoli ciemnych włosów i z kotem ganiającym za wstążką, która sfrunęła z warkocza. Od tamtej pory służba musiała mnie nazywać Trąbą Powietrzną po angielsku, co wymawiali jako „łu-łu”.
Uwielbiałam moją złocistą kotkę. Należała do mnie, a ja do niej – nie zaznałam tego uczucia z nikim innym, nawet z matką. Kiedy ją przytulałam, wbijała mi pazurki w bluzkę i zaciągała koronkę. Miała zielone oczy, jak ja, i cętkowaną sierść o złotym połysku. Lśniła w księżycowej poświacie. Dostałam ją od matki, gdy zamarzyłam o przyjaciółce. Ponoć należała kiedyś do pirata, który ją nazwał Carlottą, na cześć uprowadzonej przez niego córki króla portugalskiego. Nikt inny nie miał pirackiego kota, a przyjaciela mógł mieć każdy. W przeciwieństwie do tego drugiego, kot zawsze jest lojalny. Matka nie miała co do tego wątpliwości.
Prawie wszyscy w domu bali się mojej kotki. Drapała tych, którzy przepędzali ją z mebli. Zamknięta w szafie wyła jak potępieniec. Kiedy wyczuła strach, jeżyła się, dając do zrozumienia, że jest w pełni uzasadniony. Złota Gołębica truchlała na jej widok – w dzieciństwie została raniona przez żbika i mało nie umarła z powodu zakażenia. Gdy ktoś próbował wziąć moją kocicę na ręce, gryzła z całej siły, a kiedy głaskał ją bez mojego pozwolenia, pokazywała pazurki. Zamordowała siedemnastolatka o imieniu Loyalty Fang, który przyszedł z ojcem do Ukrytej Ścieżki. Szukałam Carlotty i zobaczyłam ją pod kanapą. Chłopak zagrodził mi drogę i zaczął trajkotać w języku, którego nie rozumiałam, i nim zdążyłam go ostrzec, żeby nie dotykał Carlotty, wyciągnął rękę i złapał ją za ogon, na co wbiła mu pazury w ramię, odrywając cztery krwawe strzępy skóry i mięsa. Zbladł jak ściana, zgrzytnął zębami i śmiertelnie ranny stracił przytomność.
Ojciec zabrał go do domu, a Złota Gołębica powiedziała, że chłopak na pewno umrze. Potem jedna z kurtyzan poinformowała nas, że tak się stało, i wyraziła ubolewanie, że nie zdążył zaznać rozkoszy alkowy. Chłopak sam sobie zawinił, lecz i tak się bałam, że Carlotta skończy w worku na dnie jeziora.
Przy mnie zachowywała się zupełnie inaczej. Kiedy ją nosiłam na rękach, była wiotka i potulna jak baranek. Wieczorami mruczała w moich ramionach i miauczała, gdy się rano budziłam. Nosiłam dla niej w fartuszku przysmaki, a także zielone papuzie piórko na sznurku, którym wabiłam ją spod licznych kanap w salonie. Wysuwała łapki spod frędzli i próbowała je złapać. Ścigałyśmy się w labiryncie mebli, a ona wskakiwała na stoły, krzesła oraz zasłony i balansowała na gzymsach boazerii – wszędzie tam, gdzie chciałam. Salon był naszym placem zabaw, który mieścił się w dawnej nawiedzonej willi, którą matka przekształciła w Ukrytą Ścieżkę Nefrytową.
Kilkakrotnie słyszałam, jak matka opowiada zachodnim dziennikarzom, że kupiła tę posiadłość za bezcen. „Jeśli chcesz się czegoś dorobić w Szanghaju”, mawiała, „zrób użytek z cudzego strachu”.

Lulu

Ta oto willa, panowie, powstała czterysta lat temu jako letnia rezydencja Pan Ku Xianga, bogatego uczonego i uznanego poety, o którego dorobku niewiele wiadomo, gdyż poszedł z dymem. Pierwotne cztery budynki zajmowały niegdyś pół hektara, dwa razy tyle, co obecnie. Grube, kamienne ogrodzenie zachowało się po dzień dzisiejszy, ale wschodnie i zachodnie skrzydło należało odbudować od podstaw, ponieważ strawił je tajemniczy pożar – ten sam, który pochłonął literacką spuściznę poety. Od czterystu lat krąży legenda, że jedna z jego konkubin z zachodniego skrzydła zaprószyła ogień, a żona w skrzydle wschodnim zginęła z krzykiem w kręgu płomieni. Kto wie, czy to prawda? Ale co to za legenda, jeśli nie ma w niej morderstwa lub dwóch, prawda?
Po śmierci poety jego najstarszy syn zatrudnił najlepszych kamieniarzy, aby wyrzeźbili stelę – pomnik nagrobny umieszczony na grzbiecie kamiennego żółwia i ukoronowany przez smoka – symbole ludzi wysokiego stanu, choć nie zachowały się żadne dowody na to, że poetę można do nich zaliczyć. Gdy głową rodu został jego prawnuk, stela runęła i porosły ją kłujące chwasty. Deszcz zatarł nazwisko poety i peany na jego cześć. Nie o taką wieczną chwałę mu chodziło. Kiedy jego potomkowie przed stu laty tanio sprzedali posiadłość, klątwa nabrała mocy. W ciągu jednego dnia od przyjęcia zapłaty potomek poety skonał w nagłych i niewyjaśnionych męczarniach. Drugi zginął z rąk złodzieja. Ich dzieci umarły na to lub na tamto, ale nie ze starości. Kolejnych nabywców też dotknęły różne plagi: nieoczekiwane odmiany losu, obłęd, bezpłodność i tym podobne. Gdy po raz pierwszy ujrzałam posiadłość, wyglądała jak wrzód na krajobrazie, ogród zaś zmienił się w dżunglę porośniętą bluszczem i zdziczałymi krzewami, istny raj dla bezpańskich psów.
Kupiłam ją za bezcen. Wszyscy pukali się w czoło. Żaden stolarz, murarz ani kulis nie miał odwagi przestąpić progu nawiedzonego domu. Co byście zrobili na moim miejscu, panowie? Poddali się i sporządzili bilans strat? Zatrudniłam włoskiego aktora – byłego jezuitę w niełasce, o ostrych rysach Azjaty, które uwydatniały się jeszcze bardziej, gdy ciasno wiązał włosy, tak jak chińscy śpiewacy operowi, by nadać oczom dramatycznie skośny wygląd. Włożył szaty mistrza feng shui i zatrudniliśmy paru chłopców do rozniesienia ulotek z informacją o jarmarku tuż poza granicami nawiedzonego domu. Załatwiliśmy stragany z jedzeniem, akrobatów, brzuchomówców i muzykantów, rzadkie gatunki owoców oraz automat z ciągutkami. Kiedy mistrz przybył na palankinie w towarzystwie chińskiego asystenta, oczekiwały go setki gapiów – dzieci i starców, służących i rikszarzy, kurtyzan i ich opiekunek, krawców oraz rozmaitych plotkarzy.
Mistrz feng shui zażądał, aby przyniesiono mu kociołek z ogniem. Następnie wyjął zwój i rzucił go w płomienie, mamrocząc tybetańskie bzdury i polewając ogień winem ryżowym, aby go podsycić. „Teraz wejdę do przeklętego domu”, oznajmił gawiedzi, „i namówię Ducha Poety do odejścia. Jeżeli nie wrócę, zapamiętajcie mnie, proszę, jako zacnego człowieka, który nie wahał się poświęcić własnego żywota dla dobra ludzkości”.
Zapowiedź śmiertelnego zagrożenia to dobry sposób, aby uwiarygodnić swoje wymysły. Widzowie patrzyli, jak wchodzi tam, gdzie nie odważył się wejść nikt inny. Po pięciu minutach wrócił i ludzie zaszemrali w podnieceniu. Oznajmił, że Ducha Poety zastał w kałamarzu w jego pracowni malarskiej, gdzie odbyli przemiłą pogawędkę o jego twórczości i minionej chwale. Poeta wyraził ubolewanie, że potomkowie skazali go na przedwczesne zapomnienie, a jego pomnik stał się omszałym kamieniem, na który sikają psy. Mistrz feng shui zapewnił Ducha Poety, że wzniesie mu nowy, jeszcze bardziej okazały. Duch Poety podziękował i natychmiast opuścił nawiedzoną niegdyś posiadłość, by dołączyć do zamordowanej żony.
W ten oto sposób uporałam się z pierwszą przeszkodą. Następnie musiałam obalić stereotyp, że klub towarzyski na wspólny użytek chińskich i zachodnich klientów nie ma racji bytu. Któż będzie do niego przychodził? Jak wiecie, większość ludzi Zachodu uważa Chińczyków za gorszych od siebie – pod intelektualnym, moralnym i towarzyskim względem. Nie mieściło się w głowie, że mieliby razem palić i popijać brandy.
Chińczycy z kolei mają im za złe arogancję, z jaką traktują Szanghaj niczym własne miasto portowe i wprowadzają tu swoje porządki. Cudzoziemcy nie ufają Chińczykom. Uwłaczają im, mówiąc łamaną angielszczyzną nawet w rozmowie z tymi miejscowymi, którzy władają ich językiem na poziomie brytyjskich arystokratów. Dlaczego Chińczycy mieliby robić interesy z ludźmi, którzy ich nie szanują?

 
Wesprzyj nas