Jej olśniewająca uroda była przyczyną wojny. Jej odwaga podbiła serce króla. Epicka powieść o Katarzynie Walezy, księżniczce, która dała początek dynastii Tudorów



Rok 1401. Mette, córka paryskiego piekarza, trafia na dwór króla Francji Karola VI Szalonego jako mleczna mamka nowo narodzonej księżniczki Katarzyny. Bardzo szybko w sercu Mette rodzi się matczyna miłość i przez pięć lat kobieta opiekuje się charakterną dziewczynką.

Tymczasem Europa jest sceną tragicznych wydarzeń, później opisywanych jako Wojna Stuletnia. Gdy po raz kolejny dochodzi do eskalacji konfliktu między Anglią a Francją, księżniczka Katarzyna zostaje wysłana na dziesięć lat do zakonu. Do Paryża powraca jako młoda, niedoświadczona, ale na pewno już nie naiwna dziewczyna.

Katarzyna i Mette spotykają się ponownie i razem rozpoczynają walkę o przetrwanie na dworze pełnym intryg, zdrad, wielkiej polityki i jeszcze większej nienawiści.

Z początku wydaje się, że Katarzyna i jej opiekunka na dworze nic nie znaczą, nieoczekiwanie jednak po klęsce Francuzów w bitwie pod Agincourt znaczenie księżniczki w zdominowanym przez mężczyzn świecie zaczyna rosnąć…

Czy kochająca Mette zdoła uchronić Katarzynę przed siłami, które chcą ją zniszczyć?
A może ogromna lojalność opiekunki obróci się przeciwko Katarzynie?

Oblubienica z Azincourt to wciągająca, lekka, ale i inteligentna powieść historyczna dla kobiet. Joanna Hickson w niezwykle żywy i barwny sposób przybliża realia epoki, kreuje postaci z krwi i kości, a przede porusza temat ubezwłasnowolnionych i wykorzystywanych kobiet, które mimo przeciwności losu żyją z podniesioną głową.

Joanna Hickson – 25 lat pracowała w radiu i telewizji BBC, gdzie przygotowywała materiały do wiadomości, programów informacyjnych i kulturalnych. Skończyła filologię angielską i politykę, ale historią zainteresowała się już jako zafascynowana „Henrykiem V” i innymi sztukami Szekspira uczennica. Obecnie z powodu kontraktu z wydawnictwem Harper Collins na trylogię książek historycznych zajmuje się wyłącznie pisaniem. Już jest gotowa druga część serii, opowiadająca o dalszych losach Katarzyny Walezy, która zapoczątkowała dynastię Tudorów, pt. „Oblubienica Tudora”, która zostanie wydana w listopadzie tego roku, a trzecia, o Wojnie Dwóch Róż i Cecylii Neville, planowana jest na przyszły rok.

Joanna Hickson
Oblubienica z Azincourt
Przekład: Maria Zawadzka
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 2 października 2014

1

To był zaiste wspaniały poród.
Wspaniały poród, który odbył się wśród złota i poduszek wypełnionych łabędzim puchem, poród, o którym mówiło się w całym mieście. Codzienność bowiem i styl królowej Izabeli — jej bajeczne suknie, lśniącą biżuterię, wystawne życie, a przede wszystkim fakt, że nie miała w zwyczaju za cokolwiek płacić — omawiano i analizowano na każdym paryskim targowisku. Ubolewano nad jej zamiłowaniem do zbytku i brakiem umiaru, wyrażano przekonanie, że podobnie jak to było w przypadku jej pozostałych dzieci, teraz też mieszkańcy Paryża zapłacą za narodziny dziesiątego potomka królowej, za cały towarzyszący temu wydarzeniu przepych, za wszystkie te drogocenne kamienie i klejnoty, skrzące się w świetle kandelabrów. Paryż był miastem kupców i rzemieślników, którzy utrzymywali się z tego, że członkowie rodziny królewskiej i arystokraci kochali kupować piękne stroje i przedmioty. Kiedy jednak możni przestawali regulować swoje rachunki, prości ludzie przymierali głodem, a wśród mieszkańców miasta narastało niezadowolenie. Oczywiście królowa nie zaprzątała sobie głowy takimi sprawami.
Ja sama, usłyszawszy dokładny opis jej połogu, uznałam cały ten rytuał za doprawdy koszmarny. Jedną rzeczą jest rodzić, leżąc na pozłacanym łożu — któż jednak pragnąłby w takiej chwili mieć wokół siebie bandę brodatych, wystrojonych notabli, którzy wszystkiemu bacznie się przyglądają i omawiają szeptem każdy jęk i okrzyk? Wydawało się, że z wyjątkiem króla w porodzie uczestniczyła przynajmniej połowa dworu. Majordomus, królewski kanclerz, a także spora grupa baronów i biskupów. Zgromadziły się też wszystkie damy dworu, a także, z jakiegoś niezrozumiałego powodu, przewodniczący Trybunału, Tajnej Rady Królewskiej i rektor uniwersytetu. Nie wiem, co o tym wszystkim myślała królowa, ale owo nieszczęsne niemowlę musiało czuć się tak, jakby zaczynało życie na najbardziej obleganym straganie targowiska pełnego ludzi.
Narodziny w pozłacanym łożu na poduszkach z delikatnego pierza były jednak ostatnim luksusem, jakiego doświadczyło to biedne dziecko. Przy tej okazji po raz ostatni dotykała je własna matka. Nie mam co do tego wątpliwości. Podczas czternastu lat małżeństwa z królem Francji Karolem VI królowa Izabela wydała już na świat czterech chłopców i pięć dziewczynek. Dzieci wypadały z niej jak nasiona wypadają ze strączków… i do tego ograniczało się jej zainteresowanie własnym potomstwem. Trudno nawet odgadnąć, czy wiedziała, ile z jej dzieci nadal żyło.
Kiedy już wszyscy notable sprawdzili, czy niemowlę w istocie wydostało się z królewskiego łona, a następnie odnotowali ze smutkiem, że urodziła się kolejna dziewczynka, nieszczęsne maleństwo odesłano szybko do pokojów dziecięcych, po czym owinięto ściśle pasami płótna, które Anglicy określają mianem powijaków. Kiedy zatem mój wzrok po raz pierwszy spoczął na nowo narodzonej dziewczynce, pomyślałam, że wygląda ona jak mały, rozwścieczony pakunek zanoszący się płaczem.
Nie od razu wzięłam ją na ręce. Któż mógłby mnie za to winić? Trudno było mi patrzeć na to krzyczące niemowlę zaledwie kilka godzin po tym, jak zmarło moje nowo narodzone dziecko, którego nie zdążyłam nawet przytulić.
— Musisz być dzielna, moja mała — powiedziała do mnie matka głosem ochrypłym od płaczu i owinęła małe, posiniałe ciałko mojego pierworodnego syna w swoją najlepszą lnianą serwetę. — Zachowaj łzy dla żyjących, a miłością obdarz dobrego Boga.
Nie mogłam przyjąć tej podyktowanej troską rady, mój świat bowiem pogrążył się nagle w mroku, a ja potrafiłam tylko łkać. Szlochałam tak głośno i tak gwałtownie, że z trudem łapałam powietrze. Muszę tu wyznać, że nie opłakiwałam zmarłego syna: płakałam nad swoim losem. Targało mną poczucie winy, pogrążałam się w nienawiści do siebie samej, nie opuszczało mnie przekonanie, że moje życie nie ma sensu, skoro nie potrafię wydać na świat zdrowego dziecka. Rozpacz zaślepiła mnie tak bardzo, że zapomniałam — niech Bóg mi wybaczy — iż tylko On daje życie i On je odbiera. Tęskniłam za ciężarem, który tak długo nosiłam w łonie, a rozpacz zalewała mnie jak wezbrane wody Sekwany, podobnie zresztą jak mleko. Smutne, niepotrzebne już krople wypływały z moich sutków i wsiąkały w bluzkę, a materiał przywierał do żałosnych, nabrzmiałych piersi. Matka przyniosła nawet kawałek płótna i próbowała temu zaradzić, ale poczułam jeszcze większy ból i kazałam jej przestać. I właśnie wtedy zmieniło się całe moje życie.
Zanadto wybiegam jednak naprzód.
Muszę tu wyznać, że moja ciąża była wynikiem pomyłki. Wszyscy je popełniamy, czyż nie? Nie jestem zepsuta do szpiku kości ani rozwiązła, nic z tych rzeczy. Po prostu zakochałam się w przystojnym, roześmianym chłopcu, którego wpuściłam pod spódnicę. Do niczego mnie nie zmuszał. W żadnym wypadku. Był stajennym w królewskim pałacu, a mnie nasze igraszki w sianie sprawiały taką samą przyjemność jak i jemu. Księża nieustannie prawią kazania o grzechach cielesnych i wiecznym potępieniu, ale nie rozumieją, jak to jest, kiedy młody człowiek żyje z dnia na dzień i cieszy się chwilą.
Nie twierdzę, że byłam kiedykolwiek prawdziwą pięknością, ale jako czternastolatka mogłam uchodzić za ładną: miałam brązowe włosy, różowe policzki i wesołe oczy. Byłam może dość pulchna — zaokrąglona, jak zwykł mawiać mój świętej pamięci ojciec — ale takie kształty odpowiadają wielu mężczyznom, zwłaszcza tym silnym i umięśnionym, takim jak mój Jean-Michel. Kiedy baraszkowaliśmy w sianie, nie musiał się przynajmniej obawiać, że mogę złamać się pod jego ciężarem. Jeżeli zaś o mnie chodzi, w tamtym okresie w ogóle zbyt wiele nie myślałam. Byłam całkowicie odurzona jego głębokim głosem, ciemnymi błyszczącymi oczami i gorącymi, namiętnymi pocałunkami.
Spotykałam się z nim o zmroku, w czasie gdy moi rodzice wyjmowali ciasta z pieców. Kiedy już minęło to całe zamieszanie wokół „grzechu rozpusty, którego się dopuściliśmy”, Jean-Michel żartował, że kiedy oni wyjmowali, on wkładał!
Powinnam tu wyznać, że jestem córką piekarza. Nazywam się Guillaumette Dupain. W istocie, moje nazwisko znaczy: „z chleba”. Jestem zrodzona z chleba — i cóż z tego? Ojciec był nie tylko piekarzem, ale i cukiernikiem. Wypiekał ciastka i wafle, tworzył piękne pozłacane marcepany, a nasza piekarnia znajdowała się w samym centrum Paryża, na końcu brukowanej uliczki biegnącej przy Grand Pont. Na szczęście woń chleba tłumiła nieco smród unoszący się znad rozkładających się ciał przestępców, których dość często wieszano na pobliskim moście, żeby zniechęcić nas wszystkich do łamania prawa. Zgodnie z regulacjami obowiązującymi w gildii należące do nas ceglane piece musiały znajdować się blisko rzeki, z dala od drewnianego domu, w którym mieszkaliśmy, oraz w znacznej odległości od domu sąsiadów. Wszyscy piekarze obawiają się pożarów, a ojciec często opowiadał o „wielkiej pożodze”, która wybuchła, jeszcze zanim się urodziłam, i niemal pochłonęła całe miasto.
Ojciec ciężko pracował i tego samego wymagał od swoich terminatorów. Było ich dwóch, a ja uważałam obu za durniów — nie umieli pisać i nie wydawali się szczególnie lotni. W przeciwieństwie do nich umiałam czytać i pisać, bo nauczyła mnie tego matka, która uznała, że przyda mi się to przy pracy. Mężczyźni całymi dniami wypiekali bochenki chleba, paszteciki i ciastka na tyłach domu, a my, w jego frontowej części, to wszystko sprzedawałyśmy, przyjmowałyśmy zamówienia i prowadziłyśmy rejestr. Po pracy ojciec za pół sou pozwalał miejscowym gospodyniom wypiekać własne paszteciki w naszych piecach, póki były jeszcze ciepłe. Piekarze rzadko się na to zgadzali, tłumacząc zwykle, że są zbyt zajęci przygotowywaniem ciasta na następny dzień, ale ojciec miał dobre serce, a kiedy wiedział, że jakaś rodzina znalazła się w trudnej sytuacji, nie brał od niej ani grosza. „Głupiec o miękkim sercu!” — łajała go matka, starannie ukrywając czuły uśmiech.
Nie doświadczyłam jednak jego miękkiego serca, kiedy matka powiedziała mu, że zaszłam w ciążę. Wyzwał mnie od dziwek i grzesznic, po czym zamknął w składziku na mąkę, skąd wypuścił mnie dopiero po tym, jak odwiedził rodziców Jean-Michela i ustalił z nimi szczegóły ślubu.
Nie było to przesadnie trudne. Mój Jean-Michel niczego się nie obawiał, a po wszystkim wyznał nawet, że bardzo się cieszy — tym bardziej że mógł od tej chwili dzielić ze mną łóżko na strychu nad sklepem. Nigdy wcześniej nie spał w prawdziwym łóżku, bo zanim zaczął pracować w królewskich stajniach, gdzie kładł się po prostu na sianie razem z resztą stajennych, sypiał z trzema braćmi na podłodze w warsztacie swojego ojca. Lanière’owie robili uprzęże, a ich warsztat znajdował się na ruchliwej uliczce w pobliżu Les Halles, gdzie swoją cuchnącą pracę wykonywali rzeźnicy i garbarze, co gwarantowało łatwy i szybki dostęp do skór. Ponieważ trzej bracia Jean-Michela pracowali już w warsztacie, nie było tam miejsca dla czwartego syna. Dlatego też, kiedy osiągnął odpowiedni wiek, został wysłany do terminu u królewskiego koniuszego. Dobrze się tam sprawdzał, bo był silny i zwinny, a jednocześnie umiał przemawiać spokojnym, łagodnym głosem. Konie słuchały go i w lot wykonywały jego polecenia.
W królewskich stajniach pracuje się dzień i noc, a terminatorzy dostają oczywiście najgorsze zmiany, dlatego też po ślubie mogliśmy dzielić łoże tylko wtedy, gdy Jean-Michel zdołał załatwić sobie wolne. Jeśli mu się nie udało, pozostawały nam igraszki w sianie na strychu stajni, a im większy stawał się mój brzuch, tym rzadziej do nich dochodziło. Kiedy Jean-Michel dostał od mojego ojca wiadomość, że zaczął się poród, szybko opuścił pałac, niesiony nadzieją, że usłyszy pierwszy krzyk swego dziecka. Zamiast tego musiał łkać u mojego boku i zatopić się w pełnej bólu ciszy.
Mężczyźni nie przeżywają jednak takich wydarzeń tak jak kobiety, prawda? Po godzinie mój mąż otarł łzy, wydmuchał nos i wrócił do stajni. Nie było żadnego pogrzebu. Zamierzałam dać dziecku na imię Henri, po moim ojcu, ale kiedy zjawił się ksiądz, było już za późno na chrzest, więc mistrz Thomas zabrał maleńkie ciałko naszego syna i pochował je na publicznym cmentarzu, w miejscu przeznaczonym dla tych, którym grzechy nie zostały odpuszczone. Wiem, że może się to wydawać głupie, ale po tylu latach nadal zdarza mi się uronić kilka łez nad utraconym synem. Kościół naucza, że ci, którzy nie zostali ochrzczeni, nie mogą wejść do Królestwa Nie­bieskiego — ja jednak w to nie wierzę.
Na tym etapie opowieści wiadomo już chyba, że jestem jedynaczką. Pomimo żarliwych modlitw wznoszonych do świętej Moniki, pomimo fortuny wydanej na wszelkiego rodzaju uroki, amulety i mikstury, moja matka nigdy nie wydała już na świat kolejnego dziecka. Może właśnie dlatego, kiedy zmarł mój syn, była przekonana, że straciłam jedyną szansę na macierzyństwo — a kiedy nie mogła już dłużej słuchać mojego szlochu, poszła do kościoła i zapytała księdza, czy nikt w okolicy nie szuka mamki.
Tak się złożyło, że brat mistrza Thomasa służył w królewskim pałacu i jeszcze tego samego dnia na naszej małej uliczce pojawił się posłaniec. Wszyscy sąsiedzi, oniemiali, wpatrywali się w jego wypolerowaną hebanową laskę i jaskrawoniebieską liberię z wyszytymi złotymi liliami. Gdy po chwili rozległo się niecierpliwe pukanie do drzwi, matka otworzyła, a posłaniec, nie tracąc ani chwili na kurtuazyjne powitania, tak jakby zjawił się w mleczarni, a nie w piekarni, rzucił bezceremonialnie:
— Czy twoja córka ma nadal mleko?
Nie byłam tego wszystkiego świadoma do chwili, kiedy w otworze prowadzącym na strych nie pojawiła się okrągła twarz matki, oświetlona przez lampę, którą trzymała w ręce.
— Chodź, Mette — powiedziała, wdrapując się po drabinie. — Szybko, ubieraj się. Jedziemy do pałacu.
Stanęłam przed nią jak potulna, pogrążona w żalu owieczka, ona zaś narzuciła strój niedzielny na mój nieszczęsny obwisły brzuch i wilgotne od mleka piersi, po czym wypchnęła mnie na dwór.
Doskonale znałam drogę do królewskiego pałacu — wielokrotnie miałam okazję przemierzać ją podczas schadzek z Jean-Michelem. Szłyśmy za posłańcem na wschód, wzdłuż rzeki. Powietrze było rześkie, a niebo jasne i bezchmurne. W przeszłości często tu przystawałam, żeby obserwować ruch na rzece: niewielkie łodzie rybackie z łopocącymi na wietrze brązowymi żaglami, wyładowane barki o płaskim dnie i od czasu do czasu snujące się między nimi pozłacane galery, których szkarłatne wiosła rozpryskiwały diamentowe kropelki wody i które wiozły zwykle jakąś ważną osobistość do jednej z położonych nad rzeką rezydencji.
Właśnie tutaj, na porośniętych zielenią przedmieściach przylegających do nowych murów miejskich, arystokraci wybudowali swoje imponujące rezydencje. Znajdowała się tu najwyższa wieża Paryża, lśniąca nowością, wznosząca się nad Hôtel d’Artois, który za swą siedzibę obrał książę Burgundii. W cieniu dawnego opactwa celestynów stał imponujący Hôtel Saint-Antoine, gdzie mieszkał brat króla, książę Orleanu. Obok niego zaś znajdował się wspaniały królewski Hôtel Saint-Pol, rezydencja zdecydowanie największa i urządzona z największym przepychem. Posiadłość ta, górująca nad bujnymi łąkami Île Saint-Louis, ciągnęła się przez ponad pół mili wzdłuż północnego brzegu Sekwany. Zza wysokiego muru z jasnego kamienia, umocnionego wieżyczkami i basztami wartowniczymi, na których powiewały na wietrze flagi i sztandary, wznosiły się dachy i iglice ponad dziesięciu wspaniałych budynków.
Na paryskich targowiskach starsi ludzie opowiadali, jak ojciec obecnego władcy, król Karol V, pogrążony w rozpaczy po stracie siedmiorga dzieci, zwrócił zazdrośnie oczy ku nowym, przestronnym rezydencjom arystokracji i postanowił przejąć całą grupę budynków skupionych wokół dawnego kościoła Saint-Pol. Następnie połączył je krużgankami, ozdobił włoskim marmurem, otoczył sadami i ogrodami, po czym ukrył za wysokim murem. W ten sposób powstał ogromny, majestatyczny i idealnie położony zespół pałacowy, a niezadowoleni wasale musieli przenieść się gdzie indziej. Tę dokonaną przez króla łupież usprawiedliwiał fakt, że jego dwóm kolejnym synom, urodzonym i wychowanym w tej zdecydowanie lepszej okolicy niż dawny ciasny i cuchnący Palais-Royal, udało się przeżyć.
Idąc na schadzki z Jean-Michelem, wślizgiwałam się na teren pałacu przez boczną bramę przy Porte des Chevaux, gdzie strażnicy dobrze mnie już znali. Tym razem jednak posłaniec królowej poprowadził nas w kierunku strzelistej Grande Porte, zwieńczonej blankami i obsadzonej szeregami uzbrojonych wartowników. Posługując się swoją królewską laską niczym magiczną różdżką, przeprowadził nas pomiędzy rzędami pik. Niezatrzymywani przez nikogo, wkroczyliśmy na rozległy dziedziniec, po którym krążyli ludzie, furmanki i woły. Panowały tu niezwykły zamęt i zgiełk, a ja byłam tak zajęta uskakiwaniem przed pędzącymi furmankami i omijaniem gór parującego łajna, że nie zwracałam uwagi na to, którymi bramami i przejściami nas prowadzono. Wreszcie dotarliśmy na cichy, wyłożony brukiem placyk, na którym przed wspaniałym kamiennym pałacem znajdowała się fontanna. To właśnie była Maison de la Reine: miejsce, w którym mieszkała królowa i w którym — skoro wydała na świat tak liczne potomstwo — regularnie musiał ją odwiedzać król… choć według krążących po mieście plotek nie był on ojcem całej jej trzódki.
Okazałe, zwieńczone łukiem wejście, do którego prowadziły szerokie kamienne schody, nie było oczywiście przeznaczone dla osób naszego pokroju. Poprowadzono nas do drzwi, które znajdowały się na parterze i przylegały do kamiennego budynku, z którego rozchodził się intensywny zapach gotującej się strawy. Z kuchni pełnej ludzi buchnął w nas żar, a my przystanęliśmy, żeby przepuścić pochód służących, którzy wnosili po schodach ogromne, wypełnione jedzeniem półmiski. Królowa wraz ze swoją świtą spożywała właśnie posiłek w głównej sali i dopiero po dobrych kilku minutach dano nam znak, żebyśmy ruszyli na górę w ślad za ostatnim lokajem, który niósł miseczki z parującym puddingiem. Znaleźliśmy się w pomieszczeniu, w którym nadawano daniom ostatnie szlify, zanim podejmowano decyzję, że można wnieść je na salę. Po długich godzinach płaczu miałam nieco przytępione zmysły, ale nawet mnie pociekła ślinka, kiedy zaczęto kroić mięsiwa i układać je na półmiskach. Moja matka wciągała powietrze z takim zachwytem, że słyszałam ją mimo zgiełku, który dochodził z przylegającej do pomieszczenia głównej sali pałacu.
Wyszliśmy bocznymi drzwiami i ruszyliśmy wąskim przejściem, które zaprowadziło nas do niewielkiej chłodnej izby. Oświetlał ją jedynie wąski snop światła, docierającego tu przez wysokie nieoszklone okno. Eskortujący nas posłaniec poinformował szorstko, że mamy tu czekać, po czym opuścił izbę, zamykając za sobą drzwi.
— Co my tu robimy? — syknęłam do matki, po raz pierwszy wykazując jakiekolwiek zainteresowanie tym, co działo się wokół mnie.
— Na pewno nie jesteśmy karmione — jęknęła, wyraźnie rozczarowana. — Myślałby kto, że zostawią nam choć odrobinę puddingu! — powiedziała z urazą w głosie i opadła na ławkę, która stała pod oknem, po czym poprawiła swoją szarą wełnianą spódnicę. — Chodź, usiądź przy mnie, Mette. Musisz się uspokoić, żeby zrobić dobre wrażenie.
Ostrożnie usiadłam na ławce obok niej. Jeszcze kilka godzin wcześniej leżałam w połogu — każdy ruch sprawiał mi ból.
— Dobre wrażenie? — powtórzyłam. — Na kim niby miałabym zrobić dobre wrażenie? — Serce biło mi coraz szybciej i czułam narastające zdenerwowanie.
— Na Madame la Bonne. To ona zajmuje się królewskimi dziećmi. — Teraz, kiedy nie miałam już odwrotu, matka zdecydowała się uchylić rąbka tajemnicy. — Potrzebuje mamki dla nowo narodzonej księżniczki.
— Mamki? — Aż podskoczyłam ze zdziwienia, po czym natychmiast skrzywiłam się z bólu. — Masz na myśli… nie, mamo! Nie zamierzam karmić królewskiego dziecka!
Matka poderwała się z ławki, tak oburzona, że podwójny podbródek wyskoczył jej spod barbetu.
— A to dlaczego, jeśli mogę wiedzieć? Twoje mleko jest równie dobre jak każde inne. Pewnie nawet lepsze, bo jesteś młoda i dobrze się odżywiasz. Powinnaś się cieszyć, że masz tyle szczęścia, i modlić się, żeby cię przyjęli. Mogłabyś zamiast tego karmić bachora jakiegoś rzeźnika albo poborcy podatkowego.
Otworzyłam usta, żeby zaprotestować i zauważyć, że córka piekarza nie powinna gardzić dziećmi rzeźnika, nie zdążyłam jednak nic powiedzieć, bo nagle otworzyły się drzwi i do izby wkroczyła chuda, wyprostowana kobieta w średnim wieku, ubrana w ciemną suknię w kolorze wina, z szerokimi, obszytymi futrem rękawami. Spod czarnego czepca spozierała na nas ściągnięta szczurza twarz. Postać, którą zobaczyłyśmy, nie przystawała do naszego wyobrażenia idealnej opiekunki do dzieci. Patrząc na tę kobietę, aż zaniemówiłyśmy z wrażenia, po chwili jednak zdołałyśmy się otrząsnąć i gwałtownie poderwałyśmy się z ławki.
— To ona? — zapytała bezceremonialnie nieznajoma, po czym pogardliwie skrzywiła usta. — Ach tak, już widzę.
Podążając za jej pełnym obrzydzenia spojrzeniem, spuściłam wzrok i zobaczyłam, że wylewające się z moich piersi mleko poplamiło górną część sukienki. Poczułam głęboki wstyd, a łzy znowu zaczęły spływać mi po policzkach.
— Jak masz na imię? — zapytała kobieta, po czym, nie czekając nawet na odpowiedź, chwyciła mnie za ramię, przesunęła do światła, siłą otworzyła mi usta i zajrzała do środka.
Matka odpowiedziała za mnie:
— Guillaumette. Moja córka ma na imię Guillaumette. — Zmarszczyła brwi, widząc, jak obcesowo traktuje mnie nieznajoma. Była jednak zbyt onieśmielona, żeby w jakikolwiek sposób się temu sprzeciwić.
Madame la Bonne chrząknęła i puściła mnie.
— Zęby wyglądają na zdrowe — rzuciła oschłym tonem. Następnie zbliżyła swój szczurzy nos do mojej wilgotnej sukienki i zaczęła mnie uważnie obwąchiwać. — Sądząc po zapachu, jest też czysta. Ile ma lat?
— Piętnaście — odpowiedziała matka, usiłując zasłonić mnie przed prześladowczynią własnym potężnym ciałem. — To jej pierwsze dziecko.
— Które nie żyje, mam nadzieję? Nie chcielibyśmy, żeby królewskie dzieci zachorowały za sprawą byle oseska. — Te okrutne słowa sprawiły, że po raz kolejny głośno zaszlochałam, co najwyraźniej ją przekonało, bo z satysfakcją skinęła głową. — Dobrze. Weźmiemy ją zatem na próbę. Pięć sous na tydzień, wikt i opierunek. W razie jakichkolwiek objawów febry czy gorączki natychmiast ją zwalniamy. — Zanim matka zdążyła odnieść się do przedstawionych przed chwilą warunków, kobieta zwróciła się bezpośrednio do mnie: — Powinnaś przestać pochlipywać, dziewczyno, bo twoje mleko wyschnie i na nic się nam już nie przydasz. Królowa powiła w porze seksty i księżniczkę trzeba jak najszybciej nakarmić. Zaraz kogoś po ciebie przyślę.
Nie czekając nawet na odpowiedź ani na jakiekolwiek potwierdzenie, że jej propozycja została przyjęta, Madame la Bonne wymaszerowała szybkim krokiem. Moja matka odprowadziła ją wzrokiem i potrząsnęła głową, ale wzmianka o pięciu sous tygodniowo padła na podatny grunt. Choć ledwo widziałam przez łzy, dostrzegłam w jej oczach błysk i odgadłam, że obliczała właśnie, ile pieniędzy zarobi w ten sposób nasza rodzina.
— Musimy się teraz pożegnać — oznajmiła szorstko, całując mnie w mokre od łez policzki. — Nie możesz przepuścić takiej okazji, Mette. Wytrzyj nos i wykorzystaj ją najlepiej, jak potrafisz. Pamiętaj, że Jean-Michel jest niedaleko. Będziesz mogła go odwiedzać w przerwach między karmieniami. — Delikatnie otarła mi łzy skrajem swojego welonu. — Z początku będzie ci ciężko, ale kto wie, dokąd to cię może zaprowadzić? Przyzwyczaisz się. Poza tym dziecko cię potrzebuje. Słyszałaś, co powiedziała ta kobieta.
Skinęłam głową, ledwo rozumiejąc, co do mnie mówi. Po chwili zjawił się kolejny lokaj w liberii, a ja ruszyłam za nim, nie oglądając się za siebie. Kręciło mi się w głowie i miałam wrażenie, że moje piersi zaraz wybuchną. Chciałam, by ten przeszywający ból wreszcie minął, i przestało mnie obchodzić, co nastąpi później.
Położyli mi niemowlę na rękach i rozpięli górę sukienki. Nie wiedziałam, co robić, ale towarzyszyła mi położna, starucha, która musiała asystować już przy tysiącach porodów. Pokazała mi, jak trzymać maleńkie zawiniątko, tak żeby szukające mleka usteczka miały dostęp do mojej piersi. Z początku dziewczynka nie mogła złapać śliskiego sutka i zaczęła krzyczeć ze złości, a po mojej twarzy znowu spłynęły łzy.
— Nie dam rady! — Zapłakałam. — Ona mnie nie lubi!
Położna zachichotała, wyraźnie rozbawiona.
— Co ona może wiedzieć o lubieniu kogokolwiek? — zapytała, przyciskając główkę dziecka do mojej piersi, tak jakby to była dojrzała brzoskwinia, którą trzeba wycisnąć. — Ona chce tylko jednego: mleka. Ten brzdąc jest zdrów jak ryba i silny jak byk. Siedź po prostu cicho i czekaj, aż zacznie ssać. A zrobi to. Sama się przekonasz!
Tak też się stało. Po chwili niemowlę wczepiło się w mój sutek jak różowa pijawka, a bolesne napięcie powoli ustępowało. Opuściłam głowę, spojrzałam na szczelnie opatuloną główkę dziewczynki i zobaczyłam cienki kosmyk jasnozłotych włosów, który uwolnił się spod pasów płótna. Wydawała mi się obcą, niemal nieludzką istotą, przypominającą gargulce, które zdobiły dach naszego kościoła. Zadrżałam, bo nagle przyszło mi do głowy, że może wcale nie trzymam w rękach dziecka, tylko jakieś dziwne, diabelskie stworzenie. A jeśli oddano mi pod opiekę sukkuba?
Zamknęłam piekące oczy i głęboko westchnęłam. Powiedziałam sobie stanowczo, że dziewczynka, którą karmię, nie jest oczywiście demonem. To niemowlę, dar od Boga, drobina ludzkiego życia, która w niezrozumiały dla mnie sposób wczepiła się łakomie w moje ciało.
Stopniowo zaczęłam poddawać się miarowemu, dodającemu otuchy rytmowi tej niezwykłej i zarazem tajemniczej czynności, jaką jest karmienie piersią. Regularny szmer przypominał łagodny szum fal rozbijających się o brzegi Sekwany. Poczułam, że mamy z dzieckiem wspólny puls, że stanowimy jedność pośród przypływów i odpływów życia. I w miarę jak płynęło mleko, wysychały też moje łzy. Nie przestałam opłakiwać mojego zmarłego syna — ale przestałam płakać.

 
Wesprzyj nas