Szokująca książka o związkach Hollywood z mafią. Thompson odsłania kulisy wpływu świata zdegenerowanych przestępców na fabrykę snów



Począwszy od czasów koniunktury lat dwudziestych i okresu prohibicji, ten wpływ był ogromny; gangsterzy nie tylko przyjaźnili się z producentami i aktorami, ale bezpośrednio wpływali na to, co miliony widzów oglądały na srebrnym ekranie.

Byli bezkarni, udało im się zbudować silną pozycję, bo policja Los Angeles nie zwalczała przestępczości, ale sama ją organizowała. Świetnie czuli się pośród gwiazd, w blasku kamer i fleszy.

Blichtr przyciągał mafię i przyciąga nadal, bo w Hollywood spotykają się trzy wszechpotężne siły: pieniądze, polityka i zbrodnia.

Douglas Thompson regularnie pisuje dla najważniejszych czasopism na świecie. Wśród jego książek wydanych w dwunastu językach znajduje się kilka bestsellerowych biografii (m.in Madonny, Clinta Eastwooda i Leonardo DiCaprio). Ostatnie sukcesy Thompsona to między innymi Shadowland, rzecz o amerykańskiej mafii w Londynie, oraz Mafia Princess, które podobnie jak Mroczne serce Hollywood są adaptowane na potrzeby filmu.
Douglas Thompson dzieli swój czas między angielską wieś a Kalifornię, gdzie spędził ponad dwadzieścia lat jako zagraniczny korespondent.

„Niech ci się przypadkiem nie wydaje, że to jest jakiś pieprzony Disneyland”

Douglas Thompson
Mroczne serce Hollywood
Przepych, pistolety i hazard – w środku globalnego imperium mafii
Przełożył Robert Pucek
Wydawnictwo Black Publishing
Premiera: 8 października 2014

Powiesić go wysoko

Nikt nie jest doskonały.
Osgood Fielding III (Joe E. Brown), Pół żartem, pół serio (1959)

Gdy dwadzieścia osiem lasek dynamitu wyrzuciło w powietrze pół jego kalifornijskiego domu wraz z kolekcją szytych na miarę jedwabnych garniturów, których strzępy spadały na ulice niczym konfetti, Mickey Cohen, najdłużej urzędujący gangster w Hollywood, zrozumiał, że musi się nieco bardziej postarać, jeżeli chce zachować życie. George Demetris, jego przyjaciel i wciąż żyjący księgowy Ala Capone z czasów prohibicji, podsunął mu pomysł kupienia kuloodpornego samochodu.
Rzutki bandyta nie potraktował tej rady jak objawienia, ale uznał, że pomysł jest interesujący.
– Zrozumiałem, że w mojej branży opancerzony samochód może się przydać. Pojechaliśmy do Hillcrest Cadillac w Beverly Hills: cadillaki najlepiej się sprawowały na drodze, a dla mnie było ważne, żebym w razie czego mógł szybko odjechać.
A zatem cadillac.
Zamówiono podwozie i wszystkie akcesoria. Opancerzeniem zajęła się Coachcraft, firma z Melrose Avenue w West Hollywood. Burt Chalmers, jeden z partnerów Coachcraft, zadbał o to, by prace konstrukcyjne odbywały się na terenie prywatnym, co umożliwiało utrzymanie ich w tajemnicy.
– To była najbardziej pieprzona rzecz, jaką kiedykolwiek widziałeś – opowiadał Cohen. – Spód samochodu był płaski, odporny na bomby. Człowiek czuł się jak w czołgu. Szyby się uchylały, ale zamachowcy mogli stać tuż obok i walić do ciebie, a i tak nic nie przebiłoby się do środka.
Coachcraft przeprowadzało niekończące się testy pancerza ochronnego, włącznie ze strzelaniem do niego z karabinów o dużym zasięgu, używanych przez funkcjonariuszy California Highway Patrol. Kule nie przebiły pancerza. Wypróbowano inne rodzaje broni, z wyjątkiem pancerzownicy, ale cadillac przetrwał wszystkie ataki.
Na swój osobisty czołg Cohen wydał równowartość dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Potem usłyszał, że nie może nim jeździć. Do takich zabezpieczeń uprawnione były samochody policji i FBI oraz kilkorga VIP-ów z biznesu. Nie dotyczyło to jednak tych, którzy pracowali w branży morderstw i wymuszeń, lichwy i napadów z bronią w ręku na modne i podobno zabezpieczone przed włamaniami miejsca spotkań.
Tan przemytnik alkoholu i goryl, prowodyr awantur i intryg, postąpił po amerykańsku i w 1949 roku upomniał się o swoje prawa – to był jego dzień w sądzie.
Prawnicy Cohena zostali życzliwie wysłuchani przez sędziego, który oświadczył, że rozumie potrzeby ich klienta, zważywszy na wszystkie te bomby i terkoczące pistolety maszynowe wycelowane w kierunku gangstera. Zaproponował układ. Mickey Cohen będzie mógł jeździć swoim kuloodpornym cadillakiem, pod warunkiem że powie, kto pozwolił mu testować samochód na strzelnicy Wydziału Policji Los Angeles.
Ale Cohen nie był kapusiem. Nie chciał powiedzieć.
– Nie pozwolono mi zatrzymać samochodu. Pewni przyjaciele z grona polityków i urzędnicy dali nam zielone światło. To dobrze wychowani ludzie, jakich kupuje się do tego rodzaju roboty. Gdzie mieliśmy testować samochód? Gliny są po to, żeby pomagać ludziom. Strzelnica świetnie się nadawała. Na miłość boską, nie mogliśmy strzelać z trzydziestki ósemki i magnum do cadillaca stojącego na ulicy. Zwykli przechodnie pomyśleliby, że wypowiedzieliśmy wojnę. Strzelano już do wielu ludzi… na przykład do mnie. Tu zawsze ktoś czegoś chce: coś komuś ukraść, kogoś zabić.
Prezydent Filipin Manuel Roxas, który nie radził sobie z zamieszkami w Manili, zaproponował, że kupi samochód. Miał nadzieję, że jest on również odporny na rewolucję. Do transakcji jednak nie doszło, ponieważ godzinę wcześniej Cohen sprzedał po kosztach robionego na zamówienie cadillaca jakiemuś teksańskiemu związkowi samochodowemu.
Kiedy w 1974 roku spotkałem Cohena w Los Angeles, był już nie pierwszej młodości. Niedawno wyszedł z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za uchylanie się od płacenia podatków, i cierpiał na lekki paraliż spowodowany uderzeniem w głowę podczas więziennej dyskusji w Atlancie dekadę wcześniej. Ale wciąż był facetem z charakterem. Był w stu procentach gangsterem, gdy tak chodził sztywnym krokiem po swoim mieszkaniu.
Zainteresowałem się nim na nowo ze względu na jego związki z mafią oraz przechwałki, że ma informacje na temat niedawnego porwania Patty Hearst, spadkobierczyni fortuny prasowej, przez samozwańczą grupę terrorystyczną o nazwie Symbiotyczna Armia Wyzwolenia.
Jego informacje nie posunęły sprawy naprzód, ale mimo to nazwisko Mickeya Cohena i tak znalazło się tam, gdzie było przez większą część jego życia, czyli w nagłówkach hollywoodzkich gazet. Wzbudzone zainteresowanie go cieszyło. Nie miał już dużo energii, ale zachowywał się tak, jak gdyby występował w jednym z owych kręconych w pośpiechu przedwojennych gangsterskich filmów wytwórni Warner Brothers z gatunku „zabili go i uciekł”. Sprawiało mu to swoistą przyjemność. Jakby odszukał album z cennymi, pieczołowicie przechowywanymi zdjęciami z przeszłości. Znów znalazł się w światłach reflektorów.
Cohen został gangsterem jeszcze jako nastolatek. Większość dorosłego życia spędził w Hollywood – lub w więzieniu. W obu tych miejscach był kimś ważnym.
Zapytał mnie, gdzie mieszkam w Los Angeles, ale potem, nie czekając na odpowiedź, wzruszył ramionami i warknął:
– W tym miejscu wszystko kręci się wokół dużych pieniędzy. Nie ważne, gdzie one są, oni pójdą do piekła i z powrotem, żeby tylko je dostać. Niech ci się przypadkiem nie wydaje, że to jest jakiś pieprzony Disneyland.
I tak było. Tak zawsze brzmi opowieść o Hollywood – kto robi pieniądze i kto kontroluje biznes.

Prolog

Złota ziemia

Dobrze, panie DeMille, jestem gotowa kręcić zbliżenie.
Norma Desmond (Gloria Swanson), Bulwar Zachodzącego Słońca (1950)

Tego wieczoru, pełnego melancholii, gdy po raz osiemdziesiąty czwarty przyznawane były nagrody Akademii, największą wrzawę wywołał film, w którym pada stosunkowo niewiele słów. Kiedy 26 lutego 2012 roku w Hollywood i Highland Center rozdawano Oscary, na tle braw dla niektórych posiwiałych już gości pośród publiczności krążyły nieco wyblakłe wspomnienia.
Wielu innych, oglądających ceremonię w telewizji na całym świecie oraz na oficjalnych przyjęciach w złotym trójkącie Beverly Hills, Holmby Hills i Bel Air, powracało myślami do łatwiejszych czasów. Do „złotych dni”, jak mówili zebrani na nieoficjalnym spotkaniu oscarowym w Hancock Park, siedzący na stosunkowo stromym południowym zboczu, poniżej Sunset Boulevard, a powyżej Fountain Avenue w Los Angeles, znanej z drogich domów dla wielbicieli tradycji. Ów tłum również był tradycyjny. Uwielbiał Artystę, niemal niemy, czarno-biały romans, który otrzymał pięć nagród Akademii za uczczenie epoki narodzin Hollywood. Późne lata dwudzieste stworzyły doskonały klimat, w którym czas i miejsce przeobraziły się w dobrą koniunkturę i czyniły to z takim rozmachem, że nikt nie mógł mu się oprzeć. Zwłaszcza mafia.
Gdy w Kalifornii nastały dobre czasy, do miasta zaczęły napływać podejrzane typy, z regularnością, jakiej nie powstydziłyby się fale Pacyfiku. Było to nieuniknione, ponieważ autochtonami w krajobrazie Hollywood są tylko kaktusy, a kojoty były pierwotnymi intruzami. Hrabstwo Los Angeles to zaludniony przez wytwórnie filmowe dziki obszar, pustynia wciśnięta między góry San Bernardino a ocean, bezkresny teren poprzecinany tu i ówdzie zupełnie niewiarygodnymi i często nieprzejezdnymi kanionami.
W dwudziestym pierwszym wieku mamy tu wzór ułożony z autostradowych rozjazdów, między które wciśnięte zostały dzielnice największego linearnego miasta, jakie wzniesiono od czasu wynalezienia samochodu osobowego. Z lotu ptaka południowa Kalifornia wygląda jak trójwarstwowa betonowa kanapka.
Odkrywszy kilkadziesiąt lat temu Hollywood, mafia została partnerem w przedsięwzięciu, które niczym dobry film okazało się kurą znoszącą złote jajka. Hollywood było – i jest – ojczyzną oraz zapleczem politycznym jedynego przemysłu, gdzie bezpiecznie spotykają się siły, które kontrolują nasze życie: pieniądze, polityka i zbrodnia.
Wzajemne powiązania między ludźmi, którzy stoją na czele tych sił, są starannie strzeżone i rzadko przedostają się do opinii publicznej. Ludzie ci w tajemnicy kontaktują się przez pośredników. Jedynym neutralnym i zarazem reprezentacyjnym terytorium, gdzie przywódcy tych grup – ludzie czynu – mogą się zetknąć, by dobijać targu, straszyć się, wymieniać poglądy lub dochodzić do porozumienia, jest świat show-biznesu.
Dawno temu nielegalne przedsięwzięcia biznesowe były nieodzownie związane z nabitą dubeltówką. Dzisiaj sprawy wyglądają nieco subtelniej. Potencjalnie mogą być równie groźne, ale niczym w Artyście niewiele się o tym mówi.
Gdy wręczano Oscary 2012, a tłum zebrany w Hancock Park wspominał, jak dekadę wcześniej kilka osób w Las Vegas, cierpiących na ból głowy, zostało skutecznie uleczonych za pomocą niezawodnego lekarstwa – bezprzewodowa wiertarka Vincenta „Vinny Aspirins” Congiustiego likwidowała wszelki ból – kilka stref czasowych dalej przeładowywano kontrabandę.
W partiach towaru docierających do Europy, Chin, Japonii, Korei Południowej, Malezji, Paragwaju, Brazylii, Indii, Pakistanu i Rosji znajdowały się nielegalne kopie Artysty – nie trzeba było nawet napisów – wraz z innymi filmami nominowanymi do Oscara 2012 takimi jak Żelazna Dama i Pomoc domowa; resztę ładunku stanowiły pełne przemocy i seksu filmy akcji.
Gdy film zdobywa Oscara, ludzie chcą go zobaczyć. Dlaczego mieliby czekać? Dzięki nielegalnym płytom DVD nie muszą. Jeżeli film ma entuzjastyczne recenzje od Rio do Reykjavíku, chcą go natychmiast. W wypadku filmu, który staje się „wydarzeniem”, tak jak trzeci występ Daniela Craiga w roli Jamesa Bonda w Skyfall, płyty tłoczone w Malezji po pięćdziesiąt centów za sztukę w londyńskim West Endzie można sprzedać od ręki po pięć funtów. A po tygodniu od wejścia filmu na ekrany fani mogą je mieć po trzy funty.
Piractwo filmowe przynosi większy zysk niż jakikolwiek narkotyk. Marża jest w tej branży trzykrotnie większa niż w wypadku handlu irańską heroiną, a czterokrotnie – kolumbijską kokainą. Ryzyko zaś jest mniejsze niż przy podejmowaniu innych przestępczych przedsięwzięć. Piractwo filmowe oferuje to, co zawsze lubił Al Capone, czyli „okazję”. Olbrzymie zyski z nielegalnego kopiowania wymyślonych romansów i opowieści przygodowych finansują przemyt ludzi i narkotyków, wymuszenia oraz inne równie pomysłowe, co nielegalne projekty. Pieniądze robią pieniądze. Niemal codziennie przekupuje się zespoły filmowe w celu zdobycia nowych materiałów do skopiowania. Hollywood jeszcze nigdy nie cieszyło się taką popularnością u mafii. A obie te „instytucje” sprzedają się na całym świecie. Choć każda z nich ma innych zagranicznych dystrybutorów.
Pewna wytwórnia w Szanghaju dostarczała drogą lotniczą tysiące płyt DVD na City Airport w Londynie. To łatwiejsze niż przewożenie ludzi, których trzeba napoić i nakarmić. Ich również się szmugluje, ale drogą lądową – europejskim centrum przemytu ludzi jest Hiszpania. Płyty DVD można wysłać kurierem albo pocztą lotniczą, by następnie przemyceni ludzie je dla ciebie sprzedawali.
Eksportowo-importowa karuzela mafii, której zasięg pokrywa się z obwodem Ziemi, wciąż nas zaskakuje, nawet dzisiaj w epoce nowoczesnej technologii. Zabicie na początku 2011 roku w Moskwie młodego maniaka komputerowego było ostrzeżeniem skierowanym do jego szefów od piractwa filmowego z triady Ang Bin Hoey (grupa przestępczości zorganizowanej) w Malezji, która prała pieniądze amerykańskiej mafii w Rosji. Nigdy nie przeprowadzono dochodzenia w tej sprawie, bo moskiewscy gangsterzy opłacali policję, którą zatrudniali również do ochrony własnych interesów przed estońskimi rywalami. Chińskie i malajskie triady są powiązane z włoską ‘ndranghetą (mafią kalabryjską) i neapolitańską camorrą, które przepakowują hollywoodzki produkt i wysyłają go z powrotem do Ameryki – do Nowego Jorku, Miami i Los Angeles, gdzie wszystko się zaczyna.

Dawno, dawno temu…

To zdumiewająca koincydencja – szczęśliwy zbieg okoliczności w stylu Technicolor Hollywood – że gwiazdor mafii Charles „Lucky” Luciano urodził się w tym samym roku (1897) i miejscu (Lercara Friddi na Sycylii) co znakomity reżyser filmowy Frank Capra. Wraz z amerykańską mafią Luciano pomagał tworzyć najpotężniejszą organizację przestępczą na świecie. Przez ten czas Capra, którego najbardziej znany film – To wspaniałe życie – powstał w roku, kiedy Luciano został deportowany do Włoch, propagował fantazję i romantyzm Hollywood.
Od samego początku Hollywood było synonimem bogactwa i błyskawicznego sukcesu, podawanego tu wszędzie niczym potrawa dnia. Marilyn Monroe mówiła o nim: „Płacą ci pięćdziesiąt tysięcy dolarów za pocałunek i pięćdziesiąt centów za duszę”.
W czasie stu lat współistnienia mafii i Hollywood zmieniła się geografia. Hollywood nie jest już jednym miejscem – jest ideą. Globalną ideą. Wszyscy chcą zostać gwiazdami. I każdy może. Nie zmieniła się jednak – jak wiele lat temu zauważył już Mickey Cohen – motywacja, którą nadal stanowią pieniądze. Cała reszta – władza, wpływy polityczne – idzie za nimi. Podobnie jak chciwość. Można kupić niemal wszystko – i ludzi, i zasady. To tylko kwestia odpowiedniej ceny lub wystarczająco mocnego nacisku.
Choć hierarchia mafii amerykańskiej zawsze naśladowała strukturę największych korporacji Nowego Jorku i Chicago, dużą część pieniędzy – i legend – wytwarzano za pośrednictwem scen Hollywood. Gangsterzy i magnaci filmowi potajemnie współdziałali, a płacili za to ludzie karmieni fantazją, euforią i nadzieją. I to się nie zmieniło.
Wpływy mafii są cykliczne i cyniczne. Na początku dwudziestego pierwszego wieku nielegalny handel płytami DVD był dochodowy, z czasem jednak zostanie wyparty przez bardziej zaawansowane technologicznie sposoby dostarczania rozrywki konsumentom korzystającym z internetu. Rynek narkotyków i hazardu będzie się systematycznie powiększał.
W obliczu niespokojnej sytuacji ekonomicznej na świecie azjatyckie kasyna już nie tyle kuszą wygraną, ile są zwykłym zaproszeniem dla mafii – w 2012 roku spodziewano się tam pięćdziesięciu ośmiu miliardów dolarów dochodu. W Las Vegas w 2011 roku dochód wyniósł sześć miliardów dolarów.
W 2011 roku w Makao hazardziści, z których wielu przyjechało z kontynentalnych Chin, zostawili sześćset miliardów dolarów – mniej więcej tyle samo, ile wyjmuje się rocznie z bankomatów w całych Stanach Zjednoczonych. To mnóstwo pieniędzy, nawet w świecie, gdzie długi państwowe liczone są w bilionach dolarów.
Ponieważ azjatycki potencjał hazardowy – Japonia, Korea, Tajwan, Wietnam, Kambodża – jest już w pełni wykorzystywany, kolejne Las Vegas ma powstać w Europie. Być może powstaną nawet dwa, oba w Hiszpanii. Idea „europejskiego Vegas”, która ma być sfinalizowana w 2017 roku, obejmuje dwanaście kasyn-hoteli w Barcelonie i Madrycie. Dalsze planowane są w Wielkiej Brytanii i na całym kontynencie. Ich powstanie jest bardzo prawdopodobne, kulejące gospodarki narodowe zgodzą się bowiem na każdy projekt, który zapewnia obrót pieniądza – podobnie jak w 1931 roku, gdy stan Nevada, rozpaczliwie potrzebujący dolarów z podatków podczas wielkiego kryzysu, zalegalizował hazard. Z ostrożnych szacunków wynika, że hazardowe inwestycje w Europie, tak jak w Azji, przyniosą „dziesiątki miliardów dolarów”.
Olbrzymie pieniądze – w euro, jenach, funtach szterlingach i we frankach szwajcarskich – są też zebrane w funduszach emerytalnych całego świata. Podczas gdy zwykli, ciężko pracujący ludzie czekają na swoje emerytury, obrót ich pieniędzmi przynosi gangsterom i tytanom światowego biznesu legalne dywidendy w najbardziej korzystnej walucie dnia. Są to sumy zdumiewające, od których banki zdają się pękać w szwach – mniejsza o jakość, licz zera. To sumy, które ekstrawaganckiemu gangsterowi Benjaminowi Siegelowi wydałyby się bajeczne, gdy w 1942 roku, opuściwszy Los Angeles, wyjechał na pustynię Nevady.
Ben „Bugsy” Siegel był przyzwyczajony do niespodzianek. Kiedy w 1937 roku przyjechał pociągiem do Hollywood, a Mickey Cohen został mianowany jego wsparciem i gorylem, wszystkie przekręty, które on i jego wspólnicy robili w Nowym Jorku, New Jersey, Cleveland i Chicago, kwitły również w Los Angeles, przynosząc wysokie zyski. Ale to dopiero Hollywood, ta baśniowa kraina na zachodnim wybrzeżu, okazało się miejscem prawdziwie niezwykłym.
Tu przekręty robiła policja. Policjanci byli czarnymi charakterami. Nie zwalczali przestępczości, ale ją organizowali. Wszystko było nie tak, jak być powinno. Do góry nogami. Podobnie jak wyglądający bardzo dystyngowanie aktor William Boyd. Ten ulubiony bohater małego Siegela, gwiazdor Hopalong Cassidy – wczesnych filmów kowbojskich i pierwszych westernowych seriali telewizyjnych – często był po prostu zbyt pijany, aby utrzymać się na grzbiecie swojego wierzchowca Toppera. Mimo to Siegel nie miał złudzeń. Jako człowiek z zewnątrz zaczął się uczyć Sunset Strip od swych filmowych przyjaciół, takich jak Cary Grant i George Raft, i odkrył, że część owej hollywoodzkiej fantazji jest naprawdę fantastyczna.
Nigdy nie było wiadomo, co naprawdę myśli, gdy spoglądał swymi czujnymi niebieskimi oczami. Poza tym był dobrym strzelcem. Wiele zwłok mogłoby to potwierdzić. Naturalnie inni również nie mieli złudzeń. I również potrafili być czarujący i straszni, a także trafiać bez pudła. Dziki Zachód był w filmach i na ulicach miasta, które Hiszpanie nazwali Miastem Aniołów. To jedna z najbardziej chybionych nazw w dziejach ludzkości.

 
Wesprzyj nas