Najgorsze zawsze spada nagle i w nieodpowiednim momencie. Jeszcze w poniedziałek bohaterowie „Przerwanej podróży” mieli swoje plany i cele, a już we wtorek rano wszystkie ich zamierzenia przestały się liczyć


Wypadek spowodowany przez parę nieodpowiedzialnych szaleńców sprawił, że dla Zofii i Michała był to kres wędrówki, a dla Antoniny i pozostałych niespodziewana przerwa w podróży trwała bardzo długo.

A że życie nie lubi pustki, nowa sytuacja wymusza nowe plany i cele, jest poważnym wyzwaniem nie tylko dla poszkodowanych, lecz także dla ich najbliższych.

Irena Matuszkiewicz – z wykształcenia filolog, przez wiele lat dziennikarka, obecnie popularna autorka powieści obyczajowych. Debiutowała „Agencją Złamanych Serc”, następnie wydała: „Gry nie tylko miłosne”, „Dziewczyny do wynajęcia”, „Salonowe życie”, „Przeklęte, zaklęte”, „Przebudzenie”, „Szepty” i „Modliszkę”. W swoich książkach trafnie ukazuje polską współczesność, kreując wyraziste postacie i niebanalne sytuacje.

Irena Matuszkiewicz
Przerwana podróż
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 7 października 2014


Fabuła tej książki i występujący w niej bohaterowie to fikcja literacka. Jakiekolwiek podobieństwo do osób żyjących i ich losów jest wyłącznie dziełem przypadku.

CZĘŚĆ I

Antonina

W poniedziałek rano Antonina odstawiła samochód do lakiernika. Przez najbliższy tydzień nie potrzebowała auta, uznała więc, że to dobra okazja, by wreszcie zlikwidować irytujące wgniecenia i zadrapania. Samochód był dla niej narzędziem pracy, trochę innym niż linijka, ołówek czy deska kreślarska, niemniej ogromnie ważnym. O swoje narzędzia przywykła dbać równie starannie jak o porządek w mieszkaniu. Odprowadziła samochód, potem spakowała torbę podróżną i postawiła ją blisko drzwi. Następnego dnia wybierała się do Mireckich. Niedaleko, na drugi koniec miasta, jednak musiała być tak przygotowana, jakby wyjeżdżała na drugi koniec kraju. Nie było mowy, żeby wpadła do domu choćby na chwilkę po zapomniany stanik, bluzkę czy coś równie ważnego. Jechała zaopiekować się ciotką Renią.
Jesienią sama wyskoczyła z taką propozycją. Siedzieli z Mireckimi w pokoju ciotki, pili martini z tonikiem i w czasie pogawędki okazało się, że wielkim, choć niemożliwym do spełnienia marzeniem Joli i Romana jest kilkudniowy wyjazd do Rzymu. Antonina po trzecim drinku była tak wyluzowana i radosna, że zanim pomyślała, co mówi, zdążyła palnąć: „Kochani, chcecie obchodzić rocznicę ślubu w Rzymie, to lećcie do Rzymu, ja tak sobie ułożę pracę, żeby zająć się ciocią”. Mireccy trochę się krygowali, że to poważny kłopot, że mama jest bardzo wymagająca, lecz nie zasypiali gruszek w popiele. Nie upłynęły trzy dni, a mieli już bilety i zaklepany pokój w hotelu. Antonina trochę żałowała pochopnej obietnicy, jednak kuzynom się nie dziwiła.
Cichutka i na oko przyjazna ludziom ciotka Renia nieźle dawała popalić najbliższym. Od dwu lat, to jest od złamania nogi, nie wstawała z łóżka. Lekarze zapewniali, że kości zrosły się pięknie i pacjentka może chodzić. Ciotka była innego zdania. Wzgardziła balkonikiem i kulami, leżała sobie i snuła niekończące się opowieści o czasach młodości. Plątała fakty z fantazją, mieszała żywych ze zmarłymi, ale w wieku osiemdziesięciu lat, przy daleko posuniętej sklerozie, miała do tego prawo. Nie uskarżała się na los, chciała tylko, żeby przez cały czas ktoś przy niej był, podawał, poprawiał, odnosił i słuchał.
Antonina o tym wszystkim wiedziała. Poza ciotką Renią i Jolą nie miała innych krewnych, więc odwiedzała Mireckich dość regularnie, chociaż – ze względu na nawał pracy – niezbyt często. Kilka razy zostawała też z ciotką na całe popołudnie, nigdy jednak na dłużej. Tydzień trochę ją przerażał, a jeszcze tak się złożyło, że nawarstwiły się pewne zawodowe terminy. Musiała solidnie przysiąść i wykończyć projekt sklepu z pamiątkami oraz wymyślić jakąś niebanalną koncepcję osiedlowego placu zabaw. Na szczęście w sobotę skończyła wreszcie meblowanie domu Lichoniowej.
Dała się zaprosić na kawę do nowiutkiego salonu, przy czym celowo usiadła tak, żeby nie patrzeć na sztuczny kominek zdobiony pilastrami w stylu mocno dowolnym. Bardzo sobie nie życzyła, by ktokolwiek łączył jej nazwisko z wystrojem tego domu. Zleceniodawczyni tyle razy wywracała projekt do góry nogami i tak mieszała, że z pomysłów Antoniny niewiele zostało.
Wzdrygnęła się i w tym samym momencie zadzwonił telefon. Najwidoczniej ściągnęła myślami swoją utrapioną byłą klientkę. Lichoniowa wyczytała w internecie, że bardzo modne są mieszkania w loftach.
– Dlaczego mi pani nie powiedziała, że są modne? – spytała z pretensją w głosie.
– Kiedy się spotkałyśmy, pani była już właścicielką domu.
– Szkoda, że nie zrobiłyśmy loftu, jeśli to takie modne.
– Piętrowy domek chciałaby pani zamienić na halę fabryczną? – zdziwiła się Antonina.
– Na halę nie, ale gdyby tak jedną ścianę w salonie zrobić z cegły, to byłby jakiś pomysł. Jak pani myśli?
– Sztukateria na suficie i ornamenty na ścianach nie są dobrym towarzystwem dla cegły.
– Wielkie rzeczy! Zdrapie się ze ścian, co niepotrzebne, i odsłoni cegłę.
– Odsłoni się pustaki. Dom jest zbudowany z pustaków, które są kiepskim materiałem dekoracyjnym.
Ostatni argument trafił widać do Lichoniowej. Zresztą wcale nie chciała drapać ścian, dzwoniła, żeby sobie pogadać. Bardzo się przywiązała do Antoniny, można powiedzieć, za bardzo. Dzwoniła po kilka razy dziennie z różnymi głupstwami, niekoniecznie związanymi z projektem.
– Mi się podoba pani salon – powiedziała. – Teraz, jak patrzę na swój, żałuję, że nie kazałam sobie zrobić identycznego.
– Wybrała pani wystrój w stylu zbliżonym do angielskiego i zostańmy przy tym.
– A ten pani jak się nazywa? – drążyła Lichoniowa.
– To mój własny styl, w ostateczności można go nazwać bobo* – wyjaśniła Antonina, z trudem opanowując ziewanie.
– Nie uważam, żeby był dziecinny – sprzeciwiła się Lichoniowa.
– Nie jest dziecinny. Bobo to paryski mieszczuch o duszy artysty, który nieźle zna się na sztuce i sam sobie urządza mieszkanie. Ma gust i wielkie pieniądze, których mogę mu tylko pozazdrościć. Tworzy wnętrza oryginalne i nie chce myśleć, że ktoś inny mógłby mieszkać podobnie.
– Oj tam, oj tam, niech pani nie narzeka na brak pieniędzy! – fuknęła Lichoniowa.
– Nie narzekam. Próbuję pani wytłumaczyć, na czym polega styl bobo.
– Niech pani tylko policzy, ile pani już u mnie zarobiła.

* Trend bobo ma korzenie paryskie. Nazwa powstała z zestawienia słów bourgeois i bohème.

Ta kobieta miała jedną niezaprzeczalną zaletę: nie targowała się i płaciła bez szemrania, ale w zamian przez dwadzieścia cztery godziny chciała mieć Antoninę do swojej dyspozycji. Z punktu widzenia Antoniny była to wada bodaj poważniejsza od niezdecydowania. Kobiecina wiedziała, czego chce, i nie wiedziała. Antonina mogłaby pamiętnik napisać o swoich przebojach z Lichoniową. Kłopoty pojawiły się już na początku. Po zatwierdzeniu koncepcji wstępnej klientka zadzwoniła rano, żeby – jak mówiła – podziękować. „Przekonała mnie pani, styl angielski najbardziej do mnie pasuje. Lubię kotary, miękkie kanapy z mnóstwem poduszek w różyczki, lubię też pamiątki po przodkach. Kupimy to wszystko i będzie pięknie”.
Po czym wieczorem zadzwoniła znowu, żeby się pochwalić, że na Allegro znalazła złotą ludwikowską konsolę przecudnej urody i gdyby ją jakoś upchnąć między kanapami, to byłoby jeszcze piękniej. Lubiła powtarzać: „Pani jest fachowcem, pani się zna na stylach, ale ja myślę, że tak będzie najlepiej”. Nie znała się nie tylko na stylach. Kupiła kilka koszmarnych obrazów, fikuśny fotel i złotą konsolę z nadzieją, że dekoratorka znajdzie dla każdego mebla i oleodruku najwłaściwsze miejsce w nowym domu.
Z pieniędzmi się nie liczyła, z mężem ani z Antoniną też nie. To ona wygrała w lotto jakąś gigantyczną kwotę i wreszcie chciała być panią w angielskim domku albo markizą we francuskim salonie. Najlepiej codziennie kimś innym.
Antonina ze stoickim spokojem znosiła kaprysy klientki. Nie była nawiedzoną artystką, która za cudze pieniądze próbuje realizować swoje fantastyczne wizje. Pamiętała o prostej zasadzie, że to klient będzie mieszkał i pracował w zaprojektowanych przez nią wnętrzach, i to on ma się dobrze w nich czuć. Uważnie wysłuchiwała życzeń, doradzała i kiedy już wszystko było ustalone, brała się do pracy. Dzięki temu miała samych zadowolonych zleceniodawców. Nawet Lichoniowa na koniec wydawała się rada i chciała swoją kochaną panią architekt częstować koniakiem. Samochód wykluczał nawet symboliczną lampkę, zresztą prosto od Lichoniów Antonina jechała do lokalu, który zobowiązała się przerobić na sklep z pamiątkami. Umówiła się tam z właścicielką, żeby ustalić kilka szczegółów.
Przez niedzielę i poniedziałek miała nadzieję popracować nad projektem wstępnym. Chciała przygotować choćby jedną wersję, a nad drugą posiedzieć u Mireckich. Łudziła się, że ciocia Renia śpi po nocach jak normalny człowiek, ale Jola wyprowadziła ją z błędu. Zadzwoniła w całkiem innej sprawie.
– Byłabym spokojniejsza, gdybyś przyjechała do nas już dzisiaj – oznajmiła swoim cichutkim i bardzo dystyngowanym głosikiem.
– Przyjadę jutro rano autobusem o siódmej trzydzieści, u was będę o ósmej piętnaście. Pociąg macie kilka minut po dziewiątej. Na którą zamówiłaś taksówkę?
– Na ósmą trzydzieści, ale…
– Nie ma żadnego „ale”, zdążymy jeszcze wypić kawę.
– Jedna noc cię nie zbawi – nalegała z uporem Jola.
– Nie chodzi o zbawienie, tylko o skończenie pilnego projektu. Czy twoja mama w nocy sypia?
– Niestety, w nocy jest bardzo ożywiona. Drzemie w dzień, przy czym budzi ją nawet szelest przewracanych kartek. Bardzo nie lubi, jeśli się przy niej czyta. Nie wiedziałaś o tym?
– Jakoś sobie poradzę.
– I co, posłuchasz mnie i przyjedziesz dzisiaj?
– Dlaczego dzisiaj, jeśli mogę jutro?
– Nie lubię robić niczego na ostatnią chwilę. Mamy czas wyliczony co do kwadransa, wystarczy głupi korek na drodze… Tobie też może się przytrafić coś nieoczekiwanego.
– Co niby? Terroryści porwą mój autobus, ten o siódmej trzydzieści? Wyluzuj, kobieto. Będzie dobrze.
Mówiła, że będzie dobrze, nie wiedziała tylko, kogo bardziej pociesza, siebie czy Jolę. Na wszelki wypadek wrzuciła do torby kartonową teczkę z nadrukiem: „Sklep z pamiątkami”.
Miała właśnie iść pod prysznic, kiedy znowu zadzwonił telefon. Był to wyjątkowo telefoniczny poniedziałek.
– Pani to już mnie nie lubi, pani Antosiu, co? – zaćwierkała Lichoniowa.
– Będę lubiła jeszcze bardziej, jak pani przestanie mnie nazywać Antosią.
– Okej, pomyliłam się, sorry. Obiecała mi pani przygotować takie zestawienie kolorów, które do mnie pasują. Znalazłam na Allegro cudną bluzkę.
– Kolor?
– Młody groszek, listki młodej sałaty, coś w tym guście.
– Szlaban na zieleń. To nie jest kolor dla jasnych blondynek z przezroczystą cerą.

 
Wesprzyj nas