Harris opowiadając nam znaną aferę polityczną z przełomu wieków XIX i XX, pisze książkę jak najbardziej aktualną współcześnie – o wynaturzeniach władzy


Sprawa Alfreda Dreyfusa podzieliła na przełomie XIX i XX wieku nie tylko Francję, ale też całą Europę. Oficer żydowskiego pochodzenia oskarżony został o szpiegostwo na rzecz Niemiec. Nagonka na niego zjednoczyła narodowców i prawicę. Powieść Harrisa koncentruje się na postaci, która dotąd pozostawała w cieniu sprawy. Georges Picquart, młody francuski oficer i antysemita, odkrywa, że oskarżenie Dreyfusa o szpiegostwo było fałszywe, i podejmuje walkę o ujawnienie prawdy.

Od tłumacza:
Francja, lata 1894-1905. Kapitan Alfred Dreyfus, oficer pochodzenia żydowskiego, na podstawie sfałszowanych dowodów zostaje oskarżony o zdradę i szpiegostwo na rzecz Niemiec. Zostaje zdegradowany i dożywotnio zesłany na Diabelską Wyspę u wybrzeży Gujany Francuskiej.
Sprawa wydaje się zamknięta, jednakże Georges Picquart, najmłodszy pułkownik w wojsku francuskim, zostaje szefem tajnej sekcji wywiadu wojskowego i krótko po objęciu stanowiska orientuje się, że dowody w sprawie Dreyfusa są spreparowane, a kapitan padł ofiarą z jednej strony nastrojów antyżydowskich, a z drugiej osobistych ambicji politycznych ministra wojny; na domiar złego wojsko nie chce się przyznać do pomyłki, nawet wtedy, gdy Picquart identyfikuje prawdziwego zdrajcę. Sytuacja staje się kuriozalna – wojsko, uparcie tkwiąc w błędzie, robi wszystko, byleby nie wypuścić z więzienia niewinnego człowieka, nawet kosztem puszczenia wolno prawdziwego szpiega. Ale Picquart nie rezygnuje i wbrew knowaniom szajki generałów próbuje doprowadzić do uwolnienia Dreyfusa.

Sprawa, rozdmuchiwana także przez bogatą rodzinę Dreyfusa, staje się głośna. Po stronie niewinnego opowiadają się różni znani Francuzi, w tym Emile Zola, który po swoim słynnym artykule „Oskarżam…!” musi uciekać z Francji do Anglii. Afera zatacza coraz szersze kręgi, lecz mimo niezbitych dowodów, które przedstawia Picquart, wojsko wygrywa wszystkie starcia sądowe.

Książka Harrisa szczegółowo opisuje te zmagania Picquarta: kolejne procesy, kolejne matactwa wojskowych, kilkakrotne aresztowanie Picquarta i wydalenie go z wojska, aż po ostateczne uniewinnienie Dreyfusa po wielu latach walki, w roku 1906. Jak sam autor zaznacza we wstępie, jest to dokument podany w formie powieści. Ale ani przez chwilę nie wieje nudą, przeciwnie – książka jest znakomicie napisana i fascynująca. Jej wartość nie tkwi jednak w szczegółowym opisie przebiegu tej najgłośniejszej chyba afery politycznej, której rozmaite skutki trwają do dziś.

Otóż mistrzostwo Harrisa polega na tym, że opowiadając nam znaną aferę polityczną z przełomu wieków XIX i XX, pisze książkę jak najbardziej aktualną współcześnie – o wynaturzeniach władzy; o tym, jak służby specjalne mają tendencję do wymykania się spod wszelkiej kontroli i uprawiania własnej polityki; o tym, jak media niszczą ludzi; o tym, jak w imię „bezpieczeństwa narodowego” można gwałcić prawa jednostki; i wreszcie o tym, że każda władza za wszelką cenę pragnie ukryć swoje błędy i za nic nie chce się przyznać do pomyłki.

Daily Mail:
Znakomita… Harris ma unikalną zdolność do odtwarzania historycznych wydarzeń i przekształcania ich w porywający thriller… Napisana z precyzją skalpela i elegancją jakiej oczekujemy od Roberta Harrisa; jest w niej pasja, która w pełni uzasadnia nazwanie powieści arcydziełem

Harris przewertował ogromną ilość materiałów poświęconych sprawie Dreyfusa, a dzięki swoim wybitnym zdolnościom literackim stworzył powieść emocjonującą i głęboką
The Washington Post

Robert Harris jest też autorem scenariusza do filmu, który powstanie na podstawie książki. Za kamerą stanie Roman Polański . Część zdjęć zostanie nakręcona w Krakowie, reżyser już zbiera dokumentację, by rozpocząć pracę nad filmem na początku 2015 r. Roman Polański i Robert Harris nie po raz pierwszy pracują razem – owocem poprzedniej współpracy była ekranizacja powieści Ghostwriter. Polski tytuł filmu i książki to Człowiek widmo.

Robert Harris
Oficer i szpieg
tłumaczenie: Andrzej Niewiadomski
Wydawnictwo ALBATROS Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 29 września 2014

Od autora:

Książka ta, choć utrzymana w konwencji powieści, opowiada prawdziwą historię sprawy Dreyfusa — zapewne największego skandalu politycznego oraz największej pomyłki sądowej w historii, którymi w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku najpierw żyła Francja, a w końcu pasjonował się cały świat.

Afera wybuchła zaledwie dwadzieścia pięć lat po tym, jak Niemcy rozgromili Francuzów w wojnie z roku 1870 i zajęli terytoria Alzacji oraz Lotaryngii — to trzęsienie ziemi zakłóciło europejską równowagę sił i dało podwaliny zarówno pierwszej, jak i drugiej wojnie światowej.

Żadna z postaci na kartach tej książki, nawet najbardziej epizodyczna, nie jest całkowicie fikcyjna i prawie wszystko, o czym tu piszę, przynajmniej do pewnego stopnia wydarzyło się naprawdę. Rzecz jasna, chcąc przetworzyć historię w powieść, musiałem całkiem zrezygnować z niektórych postaci, a inne uprościć bądź wyposażyć w wiele zmyślonych szczegółów natury osobistej, by przydać im dramatyzmu. Dotyczy to zwłaszcza Georges’a Picquarta, który wcale nie spisał tajnej relacji z afery Dreyfusa ani tym bardziej nie umieścił jej w skrytce bankowej w Genewie, z poleceniem, że ma pozostać zamknięta przez sto lat od jego śmierci. Ale wyobraźnia powieściopisarza ma prawo podpowiadać mu, że było inaczej.
Pomysł opowiedzenia na nowo historii Dreyfusa po raz pierwszy padł podczas lunchu z Romanem Polańskim w Paryżu na początku 2012 roku; będę mu dozgonnie wdzięczny za jego wielkoduszność i zachętę.
Robert Harris
w rocznicę zburzenia Bastylii, 14 lipca 2013 r.

Osoby

RODZINA DREYFUSÓW
Alfred Dreyfus
Lucie Dreyfus — żona
Mathieu Dreyfus — brat
Pierre i Jeanne Dreyfus — dzieci
WOJSKO
General Auguste Mercier — minister wojny, 1893—1895
General Jean-Baptiste Billot — minister wojny, 1896—1898
General Raoul le Mouton de Boisdeffre — szef sztabu generalnego
General Charles-Arthur Gonse — szef Wydziału Drugiego (Wywiadu)
General Georges Gabriel de Pellieux — dowódca armii, Departament Sekwany
Pulkownik Armand du Paty de Clam
Pulkownik Foucault — attache; wojskowy w Berlinie
Major Charles Ferdinand Walsin-Esterhazy — 74. Pulk Piechoty
SEKCJA STATYSTYCZNA
Pułkownik Jean Sandherr — szef, 1887—1895
Pułkownik Georges Picquart — szef, 1895—1897
Major Hubert-Joseph Henry
Kapitan Jules-Maximillien Lauth
Kapitan Junck
Kapitan Valdant
Felix Gribelin — archiwista
Madame Marie Bastian — agentka
SURETE (FRANCUSKA POLICJA KRYMINALNA)
Franęois Guenee
Jean-Alfred Desvernine
Louis Tomps
GRAFOLOG
Alphonse Bertillon
PRAWNICY
Louis Leblois — przyjaciel i adwokat Picquarta
Fernand Labori — adwokat Zoli, Picquarta i Alfreda Dreyfusa
Edgar Demange — adwokat Alfreda Dreyfusa
Paul Bertulus — sędzia pokoju
KRĄG GEORGES’A PICQUARTA
Pauline Monnier
Blanche de Comminges z rodziną
Louis i Martha Leblois — przyjaciele z Alzacji
Edmond i Jeanne Gast — kuzyni
Anna i Jules Gay — siostra i szwagier
Germain Ducasse — przyjaciel i protegowany
Major Albert Cure — stary towarzysz broni
DYPLOMACI
Pułkownik Maximilian von Schwartzkoppen — niemiecki attache wojskowy
Major Alessandro Panizzardi — włoski attache wojskowy
„DREYFUSIŚCI”
Emil Zola
Georges Clemenceau — polityk i wydawca gazety
Albert Clemenceau — prawnik
Auguste Scheurer-Kestner — wiceprzewodniczący francuskiego Senatu
Jean Jaures — przywódca francuskich socjalistów
Joseph Reinach — polityk i pisarz
Arthur Ranc — polityk
Bernard Lazare — pisarz

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

– Major Picquart do ministra wojny…
Wartownik przy rue Saint-Dominique wychodzi z budki, żeby otworzyć mi bramę, a ja w tumanach śniegu przebiegam przez wietrzny dziedziniec do ciepłego holu hotel de Brienne, gdzie z fotela wstaje elegancki młody kapitan Gwardii Republikańskiej i salutuje. Powtarzam mu to samo, niecierpliwie:
– Major Picquart do ministra wojny…!
Maszeruję w nogę za kapitanem — po czarnych i białych marmurowych płytach posadzki tej oficjalnej rezydencji ministra, po krętych schodach, obok srebrnych zbroi z okresu króla Ludwika XIV, obok koszmarnego przykładu kiczu z okresu cesarstwa, Napoleona przekraczającego przełęcz świętego Bernarda pędzla Davida, aż docieramy na pierwsze piętro. Tam zatrzymujemy się przy oknie wychodzącym na teren posiadłości, kapitan idzie zapowiedzieć moje przybycie, a ja, zostawszy sam, mogę przez chwilę napawać się rzadkim i pięknym widokiem — ogrodu w samym środku miasta, uciszonego przez śnieg w zimowy poranek. Nawet żółte elektryczne światła w gmachu Ministerstwa Wojny, migoczące zza zwiewnych drzew, mają w sobie coś magicznego.
– Generał Mercier pana oczekuje, majorze.
Ściany ogromnego gabinetu ministra zdobi bladoniebieska tkanina, długi balkon wychodzi na biały teraz trawnik. Przed rozpalonym kominkiem, grzejąc nogi od tyłu, stoją dwaj starsi mężczyźni, najwyżsi rangą oficerowie w Ministerstwie Wojny. Jeden to generał Raoul le Mouton de Boisdeffre, szef sztabu generalnego, ekspert od Rosji i wszystkiego, co rosyjskie, oraz architekt naszego rodzącego się sojuszu z nowym carem; spędził na carskim dworze tyle czasu, że ze swoimi sztywnymi bokobrodami wygląda niczym rosyjski hrabia. Drugi, ciut starszy, bo liczący sobie sześćdziesiąt lat, to jego przełożony — minister wojny generał Auguste Mercier we własnej osobie.
Pewnym krokiem podchodzę na środek dywanu i salutuję.
Twarz Merciera, dziwnie pomarszczona i nieruchoma, przypomina skórzaną maskę. Czasami miewam przedziwne złudzenie, że przez te wąskie szparki oczu obserwuje mnie zupełnie kto inny.
– No cóż, majorze Picquart, nie zajęło im to dużo czasu – odzywa się tradycyjnie cichym głosem. — O której się skończyło?
– Pół godziny temu, panie generale.
– Czyli to już naprawdę koniec?
Kiwam głową.
– Owszem, już po wszystkim.
I tak to się zaczęło.
– Proszę podejść i usiąść przy kominku — poleca minister. Jak zawsze, mówi bardzo cicho. Wskazuje mi pozłacany fotel. – Niech pan go przysunie. I zdejmie płaszcz. Proszę nam opowiedzieć ze szczegółami, jak to się odbyło.
Sam przysiada wyczekująco na skraju swojego fotela — pochylony, ze splecionymi dłońmi i łokciami opartymi na kolanach. Względy protokolarne nie pozwoliły mu osobiście uczestniczyć w porannym widowisku. Znalazł się w sytuacji impresaria, który nie zdążył na własny spektakl. Jest więc spragniony szczegółów — wnikliwości, spostrzeżeń, kolorytu.
– Przede wszystkim, jaki nastrój panował na ulicach?
– Powiedziałbym, że nastrój… wyczekiwania.
Opisuję, jak przed świtem wyszedłem po ciemku z mieszkania i pieszo dotarłem do Ecole Militaire, a potem, przechodząc wreszcie do tematu, mówię, że na ulicach panował niezwykły spokój. No ale była przecież sobota — żydowski szabas. Mercier przerywa mi z uśmiechem — nieznacznym, a jednak lodowato zimnym. Prawdę mówiąc, chociaż nie wspominam o tym słowem, kiedy tak maszerowałem mrocznymi chodnikami rue Boissiere i avenue du Trocadero, przyszło mi do głowy, że wielka inscenizacja generała może zrobić kompletną klapę. Ale wtedy dotarłem do Pont de l’Alma, zobaczyłem niewyraźne postacie przechodzące tłumnie nad ciemnymi wodami Sekwany i uświadomiłem sobie coś, o czym Mercier wiedział od zawsze że pragnienie oglądania upokorzenia innego człowieka każdego rozgrzeje na tyle, by niestraszny mu był największy ziąb.
Wmieszałem się w ciżbę sunącą na południe, za rzekę i dalej, avenue Bosquet… W takie zagęszczenie ludzkości, że aż się wylewała z drewnianych trotuarów na jezdnię. Przypominała mi tłum na wyścigach konnych, złączony wspólnym poczuciem oczekiwania, tą samą pogonią za nieznającą podziałów klasowych rozrywką. Gazeciarze przeciskali się tam i z powrotem, sprzedając poranne wydania dzienników. Z koksiaków na poboczu unosił się zapach pieczonych kasztanów.
Na końcu alei oderwałem się od reszty i skręciłem w kierunku Ecole Militaire, w której aż do ubiegłego roku byłem wykładowcą topografii. Za moimi plecami tłum ciągnął na oficjalny punkt zborny: Place de Fontenoy. Rozjaśniało się. Z Ecole dobiegały odgłosy werbli i trąbek sygnałowych, tętent kopyt i przekleństwa, wykrzykiwane rozkazy, tupot wojskowych buciorów. Każdy z dziewięciu pułków piechoty stacjonujących w Paryżu dostał rozkaz, by na uroczystość przysłać po dwie kompanie: jedną złożoną z doświadczonych żołnierzy, a drugą z rekrutów, którym — zdaniem Merciera ten przykład podniesie morale. Kiedy przemierzywszy wspaniałe salony, wyszedłem na cour Morland, zbierali się już tysiącami na zamarzniętym błocie.
Dotychczas nie uczestniczyłem w publicznej egzekucji, nie poznałem więc smaku tej szczególnej atmosfery, lecz wyobrażam sobie, że z pewnością przypominała atmosferę panującą tego ranka w Ecole. Ogrom cour Morland tworzył jakże stosowną oprawę dla tak wspaniałego widowiska. W oddali, za barierkami i kordonem żandarmów w czarnych mundurach, drgało olbrzymie szemrzące morze różowych twarzy. Każdy centymetr kwadratowy placu był zajęty. Ludzie stali na ławach i na dachach powozów i omnibusów, siedzieli na konarach drzew, a komuś udało się nawet wdrapać na szczyt pomnika ku czci poległych w wojnie francusko-pruskiej z roku 1870.
Mercier, który chłonie każde moje słowo, pyta:
– Na ile ocenia pan liczbę obecnych?
– Policja paryska zapewniła mnie, że dwadzieścia tysięcy.
– Doprawdy? — Spodziewałem się, że minister będzie pod większym wrażeniem. — Wie pan, że pierwotnie chciałem urządzić tę ceremonię w Longchamps? Tamtejszy tor wyścigowy może pomieścić pięćdziesiąt tysięcy widzów.
– I wygląda na to, że zdołałby go pan zapełnić, panie ministrze — wtrąca, podlizując się, Boisdeffre.
– Ma się rozumieć, że byśmy go zapełnili! Ale zdaniem ministra spraw wewnętrznych istniała groźba, że dojdzie do rozruchów. A ja powiadam: im większy tłum, tym skuteczniejsza jest lekcja.
Ja uważałem, że dwadzieścia tysięcy to bardzo dużo. Zgiełk zebranych, choć stłumiony, był złowróżbny niczym oddech jakiegoś mocarnego zwierza, który wprawdzie chwilowo jest spokojny, lecz w mgnieniu oka może stać się groźny. Tuż przed ósmą pojawiła się eskorta kawalerii. Kiedy jechała kłusem przed tłumem, bestia nagle się rozbudziła, bo między jeźdźcami można było dojrzeć czarny furgon więzienny zaprzężony w cztery konie. Fala gwizdów narastała, przetoczyła się nad kawalkadą. Orszak zwolnił, otwarto bramę i przy wtórze stukotu kopyt o bruk powóz i pilnująca go straż wjechali na teren Ecole.
Gdy patrzyłem, jak znikają na wewnętrznym dziedzińcu, odezwał się stojący obok mnie mężczyzna:
– Zauważcie, majorze Picquart: Rzymianie rzucali lwom na pożarcie chrześcijan, my im rzucamy Żydów. To chyba postęp, co?
Człowiek ten, zakutany w szynel z postawionym kołnierzem, miał gruby szary szal na szyi i nisko opuszczoną na oczy czapkę. Najpierw poznałem go po głosie, a później po tym, jak całe jego ciało dygotało niepohamowanie.
Zasalutowałem.
– Pułkowniku Sandherr — przywitałem się.
– Skąd będziecie obserwowali przedstawienie? — zapytał.
– Nie zastanawiałem się nad tym.
– Zapraszam, dołączcie do mnie i moich żołnierzy.
– To dla mnie zaszczyt. Najpierw jednak muszę sprawdzić, czy wszystko przebiega ściśle według wytycznych ministra.
– Kiedy skończycie wypełniać obowiązki, będziemy tam. – Drżącą ręką wskazał na drugą stronę cour Morland. — Będziecie mieli dobry widok.
Obowiązki! Z perspektywy czasu zastanawiam się, czy z jego strony był to sarkazm. Podszedłem do biura garnizonu, gdzie więźnia pilnował kapitan Lebrun-Renault z Gwardii Republikańskiej. Nie miałem ochoty oglądać znowu skazańca. Zaledwie przed dwoma laty był moim studentem właśnie w tym budynku. Teraz nie miałem mu nic do powiedzenia; nic do niego nie czułem; żałowałem, że w ogóle się urodził, i chciałem, żeby raz na zawsze zniknął… z Paryża, z Francji, z Europy. Kawalerzysta poszedł i sprowadził mi kapitana.
Lebrun-Renault okazał się potężnym chłopem o rumianej twarzy i wyglądzie koniarza, zdecydowanie bardziej w typie policjanta niż żołnierza. Wyszedł do mnie i poinformował:
– Zdrajca jest zdenerwowany, ale spokojny. Nie sądzę, żeby sprawiał kłopoty. Szwy na epoletach jego munduru i guziki poluzowano, a klingę szpady na wpół przecięto, żeby na pewno łatwo się złamała. Niczego nie pozostawiono przypadkowi. Jeśli spróbuje przemówić, na znak generała Darrasa orkiestra zacznie grać i słowa zdrajcy utoną w muzyce.
– Zastanawiam się, jaką melodię należy zagrać, żeby utopić człowieka? — wtrąca teraz z zadumą Mercier.
– Szantę, panie ministrze? — podsuwa usłużnie Boisdeffre.
– Dobre — chwali Mercier roztropnie, acz bez uśmiechu; on rzadko się uśmiecha. Znów zwraca się do mnie: — A więc obserwował pan przebieg uroczystości z Sandherrem i jego żołnierzami. Co pan o nich sądzi?
– Nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć — w końcu Sandherr jest przecież pułkownikiem — mówię ostrożnie:
– Że to grupa oddanych patriotów wykonujących nieocenioną pracę, choć nie czekają ich za to żadne zaszczyty.
To dobra odpowiedź. Na tyle znakomita, że może od niej zależeć cała moja przyszłość, zwłaszcza w obliczu tego, o czym zamierzam opowiedzieć. Tak czy owak, Mercier — albo człowiek za maską udającą Merciera — przygląda mi się badawczo, jakby sprawdzał, czy z niego kpię, po czym z uznaniem kiwa głową.
– Ma pan rację, Picquart — przyznaje. — Francja wiele im zawdzięcza.
Sześciu mężczyzn uosabiających to wcielenie cnót — eufemistycznie nazwana „sekcja statystyczna” sztabu generalnego — stawiło się tego ranka w komplecie, by obejrzeć zwieńczenie swojego dzieła. Odszukałem ich, kiedy już skończyłem rozmowę z kapitanem Lebrunem-Renault. Trzymali się na uboczu, z dala od reszty towarzystwa, w południowo-zachodnim rogu placu apelowego, osłonięci od wiatru jednym z niskich budynków otaczających dziedziniec. Sandherr, z rękami w kieszeniach i ze zwieszoną głową, sprawiał wrażenie, jakby błądził myślami gdzieś daleko…
– Czy pamiętasz — wpada mi w słowo minister wojny, zwracając się do Boisdeffre’a — że Jeana Sandherra nazywali „najprzystojniejszym wojskowym w całej Francji”?
– Pamiętam, panie ministrze — potwierdza szef sztabu generalnego. — Biedak… Dziś trudno w to uwierzyć.
Po jednej ręce pułkownika Sandherra stał jego zastępca, spasiony alkoholik o twarzy w kolorze cegły, i z regularnością metronomu pociągał ze spiżowej piersiówki; po drugiej jedyny znany mi z widzenia jego podwładny — zwalisty major Joseph Henry, który poklepał mnie po ramieniu i tubalnym głosem oświadczył, że ma nadzieję, iż wspomnę o nim w raporcie dla ministra. W porównaniu z nim dwaj młodsi oficerowie z sekcji, obaj w stopniu kapitana, wydawali się zgoła bezbarwni. Był wśród nich również cywil, kościsty urzędas z lornetką teatralną przy oczach, którego wygląd nasuwał wrażenie, że rzadko bywa na świeżym powietrzu. Przesunęli się, żeby zrobić mi miejsce, a alkoholik zaproponował mi nawet łyk swojego obrzydliwego koniaku. Wkrótce dołączyli do nas dwaj inni ludzie z zewnątrz — bystry urzędnik z Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz du Paty de Clam, ten przerażająco durny pułkownik ze sztabu generalnego; w porannym świetle jego monokl błyskał niczym pusty oczodół.
Tymczasem zbliżała się pora rozpoczęcia uroczystości, pod złowrogim bladym niebem wyczuwało się napięcie. Na widowisko ściągnięto blisko cztery tysiące żołnierzy, żaden z nich jednak nie wydał najcichszego dźwięku. Nawet w tłumie zapanowała cisza. Jedynie na obrzeżach cour Morland coś jeszcze się działo — kilku zaproszonych gości wciąż kierowano na właściwe miejsca, ci zaś śpieszyli się, skruszeni niczym spóźnialscy na pogrzebie. Część widzów przed barierkami rozpoznała drobną, szczupłą kobietę w białym futrze, takiej samej czapce, mufce i z niebieską parasolką z falbankami w ręku, którą eskortował wysoki porucznik dragonów, i naraz nad błotem uniosły się brawa podkreślane okrzykami: „Hura!” i „Brawo!”.
Sandherr uniósł głowę.
– A to co za jedna, do diaska?! — burknął.

 
Wesprzyj nas