Pierwszy tom legendarnej serii fantasy. Jest w niej magia i zły urok, jest bohaterstwo i podłość, pasja i przygoda.



Młody Bastard jest nieprawym synem księcia Rycerskiego. Dorasta na dworze w Królestwie Sześciu Księstw, wychowywany przez szorstkiego koniuszego swego ojca.

Ignoruje go cała rodzina królewska oprócz chwiejnego w swoich sądach króla Roztropnego, który każe uczyć chłopca sekretnej sztuki skrytobójstwa. W żyłach Bastarda płynie błękitna krew, ma więc zdolność do korzystania z Mocy.

Robin Hobb
Uczeń skrytobójcy
Tłumaczenie: Agnieszka Ciepłowska
Seria: Skrytobójca – tom 1
wyd.3
Wydawnictwo MAG
Premiera: 24 września 2014

Rozdział 1

Historia najdawniejsza

Dzieje Królestwa Sześciu Księstw są z konieczności nierozerwalnie splecione z historią rodziny panującej – rodu Przezornych. Rzetelna opowieść winna sięgać czasów sprzed powstania pierwszego księstwa i traktować o Zawyspiarzach – gdyby tylko ich imiona pozostały zapisane w naszej pamięci – którzy zjawili się od morza, by jako piraci przybić do brzegu spokojniejszego i łagodniejszego niż lodowe plaże Wysp Zewnętrznych. Jednakże dziś nie znamy już imion tych najdawniejszych przodków.
Po pierwszym królu naszych ziem zachowało się niewiele więcej niźli tylko miano czy garść legend niegodnych wiary. Zwano go po prostu Zdobywcą. Być może z tamtego właśnie czasu wywodzi się tradycja, by córom i synom szlachetnego rodu nadawać imiona mające kształtować los. Według wierzeń ludu wywierały one magiczny wpływ na życie nowo narodzonych dzieci; owoce królewskiego drzewa musiały uosabiać cnoty swego miana. Poddane próbie ognia, nurzane w słonej wodzie, niesione na skrzydłach wiatru – oto jakie były pieczęcie godności nadawanych tym wybranym potomkom. Tak nam mówiono. Zajmująca to opowiastka i być może niegdyś rzeczywiście istniał podobny rytuał, lecz historia daje nam dowody, że nie zawsze wystarczało zobowiązać dziecinę imieniem cnoty…

Pióro ciągnie za sobą nierówną linię, wreszcie wypada z kurczowego uścisku mojej dłoni, zostawiając nierówny ślad na papierze od Krzewiciela. W trudzie chyba bezowocnym zmarnowałem kolejny cenny arkusz. Zastanawiam się, czy w ogóle potrafię napisać tę historię, czy też na każdą stronę wkradnie się ślad goryczy, którą miałem za dawno wygasłą. Chciałem się z niej uleczyć, lecz gdy dotykam piórem papieru, chłopięcy ból broczy z atramentu, aż nabieram przekonania, że każdy starannie postawiony czarny znak niczym strup ukrywa pod sobą dawną purpurową ranę.
Zawsze gdy rozważano sporządzenie na piśmie historii Królestwa Sześciu Księstw, zarówno Krzewiciel, jak i księżna Cierpliwa płonęli takim entuzjazmem, że miałem nieodparte uczucie, iż jest to praca warta wysiłku. Przekonałem siebie samego, że ćwiczenie to odwróci moje myśli od bólu, że przy nim szybciej będzie dla mnie upływał czas. Niestety, każde historyczne wydarzenie, jakie rozpatruję, budzi cienie mojej samotności i zagubienia. Obawiam się, że będę musiał zupełnie porzucić tę pracę, gdyż inaczej poddam się ponownym rozważaniom wszystkiego, co ukształtowało mój los. I tak zaczynam, znów i znów, lecz ciągle sobie uświadamiam, że piszę o swoich własnych początkach raczej niż o początkach tej ziemi. Nie wiem nawet, komu próbuję się wytłumaczyć. Moje życie było pajęczyną utkaną z tajemnic; gmatwaniną sekretów, którymi nawet teraz jeszcze niebezpiecznie się dzielić. Czy powinienem je przelewać na papier tylko po to, by wznieciły ogień i przyniosły zniszczenie? Być może.
Moje wspomnienia sięgają dni, kiedy miałem sześć lat. Przed tym czasem nie ma nic, tylko biała karta, której żadne ćwiczenia umysłu nigdy nie zdołały mi odsłonić. Przed tamtym dniem w Księżycowym Oku nie ma nic. A od tamtej chwili nagle zaczynają się wspomnienia, tak jasne i wyraziste, że aż mnie oślepiają. Niekiedy wydają mi się zbyt kompletne; wówczas nie mam pewności, czy są prawdziwie moje. Czy rzeczywiście przywołuję je z zakamarków pamięci, czy może raczej odtwarzam na podstawie historii dziesiątki razy opowiadanych przez legiony pokojówek, zastępy kuchcików i hordy chłopców stajennych? Może słyszałem tę opowieść tak często i z tak licznych ust, że teraz odbieram ją jako własne wspomnienie. Czy jej wyrazistość to efekt chłonności umysłu sześciolatka zapamiętującego wszystko, co się wokół niego dzieje? Czy raczej kompletność wspomnienia jest skutkiem jasnej strony Mocy oraz wpływu leków, które pozwalają regulować jej działanie; specyfików, które niosą ze sobą inny ból i odmienne uzależnienia? To ostatnie jest najbardziej prawdopodobne. Prawie pewne. Można tylko łudzić się nadzieją, że tak nie jest.
Wspomnienie jest niewiarygodnie wyraziste: zimna szarość odchodzącego dnia, bezlitosny deszcz, który przemoczył mnie do nitki, lodowaty bruk ulicy dziwnego miasta – pamiętam nawet szorstkość ogromnej zgrubiałej dłoni obejmującej moją rękę. Czasami rozmyślam o tym uścisku. Dłoń była chropowata, twarda i więziła moją rękę jak w pułapce. A jednocześnie była ciepła i jej dotyk nie sprawiał mi przykrości. Po prostu mocna. Nie pozwalała mi się poślizgnąć na oblodzonych ulicach, ale broniła też ucieczki przed przeznaczeniem. Nieubłagana jak lodowaty szary deszcz, który szklił ciężki śnieg i lód na żwirowej ścieżce przed ogromnymi drewnianymi podwojami warownej budowli, wznoszącej się nad miastem niczym forteca.
Odrzwia były wysokie nie tylko dla sześcioletniego chłopca; mogły witać olbrzymów. Nawet chudy starzec, który wysoko nade mną górował, wydawał się przy nich niewielki. Dla mnie to wszystko było dziwne, choć nie potrafię określić, jakie drzwi lub jaki dom wydawałyby mi się znajome i bliskie. Tyle że te wrota, rzeźbione i ujęte w ramy czarnych żelaznych okuć, udekorowane głową kozła i kołatką z połys­kliwego brązu, wykraczały poza moje dotychczasowe doświadczenia. Pamiętam, że chlapa zupełnie mnie przemoczyła; stopy miałem mokre i przemarznięte. A jednak, znowu, nie pamiętam, bym szedł daleko przez ostatnie porywy zimy ani żebym był niesiony. Nie, dla mnie cała historia zaczyna się tam, przed drzwiami ufortyfikowanej budowli, kiedy moją dłoń więzi ręka wysokiego mężczyzny.
Wszystko to wyglądało nieomal jak w teatrze marionetek. Tak, właśnie tak to widzę. Kurtyna pęka pośrodku i oto stoimy przed ogromnymi drzwiami. Stary człowiek unosi kołatkę i opuszcza ją na drzwi; jeden raz, drugi, trzeci, echem niesie się stukanie. A potem spoza sceny dobiega głos. Nie zza drzwi, ale zza naszych pleców, stamtąd, skąd przyszliśmy.
– Ojcze, proszę! – błaga jakaś kobieta.
Odwracam się, chcę ją zobaczyć, lecz znowu zaczął padać śnieg. Koronkowy welon przywiera do rzęs, lepi się do rękawów płaszcza. Nie pamiętam, bym kogoś dojrzał. Z pewnością nie walczyłem o uwolnienie z uścisku dłoni starego mężczyzny ani nie wołałem: „Matko, matko!”. Stałem tylko niczym widz i słuchałem odgłosu kroków we wnętrzu warownej wieży, a potem zgrzytu odsuwanych rygli.
Zawołała ostatni raz. Ciągle wyraźnie słyszę słowa, pamiętam rozpacz w głosie, który wciąż na nowo rozbrzmiewa mi w uszach.
– Ojcze, proszę cię, błagam!
Dreszcz wstrząsnął dłonią, która trzymała w uścisku moją, ale czy był to gniew, czy jakieś inne uczucie – nigdy już się nie dowiem. Tak szybko jak czarny kruk dosięga upuszczoną kruszynę chleba, stary człowiek porwał z ziemi kawał brudnego lodu. Bez słowa cisnął nim, z wielką siłą i furią. Skuliłem się, schowałem głowę w ramiona. Nie pamiętam krzyku ani odgłosu uderzenia grudy o ciało. Pamiętam, że drzwi otworzyły się na zewnątrz; stary człowiek musiał śpiesznie odstąpić do tyłu, pociągając mnie za sobą.
I oto co się wydarzyło. Mężczyzna, który otworzył drzwi, nie był służącym, jak mógłbym sobie wyobrażać, gdybym tylko słyszał tę historię. Nie, w pamięci mam człowieka pod bronią, lekko siwiejącego żołnierza, z brzuchem nieco wydatnym, ale jednak niezmanierowanego służącego. Powodowany żołnierską ­podejrzliwością zrodzoną z praktyki, obejrzał nas obu od stóp do głów i stał w milczeniu, czekając, aż wyjaśnimy cel naszego przybycia.
Myślę, że wyprowadziło to z równowagi starego człowieka, lecz wzbudziło w nim nie tyle strach, ile gniew. Raptownie puścił moją dłoń, chwycił mnie za kołnierz i wypchnął naprzód, niczym szczeniaka oferowanego nowemu właścicielowi.
– Przyprowadziłem wam chłopaka – zaskrzeczał.
Strażnik patrzył na niego w milczeniu; niczego nie osądzał, nawet nie był ciekawy.
– Sześć lat sadzałem go przy swoim stole – podjął starzec – a jego ojciec nigdy nie przysłał słowa ani monety. Nawet go nie odwiedził, chociaż córka mi powiedziała, że wiedział o bękarcie. Nie będę go dłużej karmił, nie będę się zginał nad pługiem, żeby mu dać koszulę na grzbiet. Niech go ojciec żywi. Ja mam dosyć własnego drobiazgu, co mi moja kobieta narodziła przez te lata, a tu jeszcze ten. I ma tylko matkę, żeby go ubrała i wykarmiła. Żaden chłop nie będzie jej chciał wziąć, póki ten szczeniak ciągle się do niej klei. No to go zabierajcie i oddajcie ojcu.
Puścił mnie raptownie, aż upadłem na kamienne schody u stóp strażnika. Nic mi się nie stało. Usiadłem wolno. Podniosłem wzrok, by nie uronić nic z tego, co się będzie działo dalej.
Strażnik lekko wydął dolną wargę; nic nie orzekł, zaledwie rozważał, co powinien ze mną zrobić.
– Czyj on? – zapytał bez zaciekawienia. Chciał jedynie uzyskać więcej informacji, by właściwie przedstawić rzecz przełożonemu.
– Rycerskiego – rzucił stary. Już się ode mnie odwrócił, już stawiał miarowe kroki na żwirowanej ścieżce. – Księcia Rycerskiego – dodał. Nie odwracając się, uściślił: – Następcy tronu. On go spłodził. Więc niech się nim zajmie i niech się cieszy, że został ojcem przynajmniej tego dzieciaka.
Przez chwilę strażnik patrzył, jak starzec odchodzi. Potem schylił się bez słowa, chwycił mnie za kołnierz i przesunął, by zamknąć drzwi. Puścił mnie, gdy je ryglował, a skończywszy, stanął bez ruchu i przyjrzał mi się ze spokojem, z jakim żołnierz przyjmuje podczas codziennej służby wszelkie osobliwe zdarzenia.
– Wstań, chłopcze, i chodź – rzekł potem.
I poszedłem z nim mrocznym korytarzem, mijając spartańsko umeblowane komnaty z oknami szczelnie zamkniętymi przed zimowym chłodem, aż dotarliśmy do kolejnych zamkniętych drzwi; te były zrobione z rzadko spotykanego miękkiego drewna, zdobione rzeźbieniami. Tam żołnierz się zatrzymał i wprawnym gestem wygładził na sobie ubranie. Pamiętam zupełnie wyraźnie, że przyklęknął i obciągnął mi koszulę, a potem jednym czy dwoma szorstkimi ruchami przygładził mi włosy, ale czy to wynikało z poczciwej chęci, bym zrobił dobre wrażenie, czy zaledwie z troski, by jego powinność została właściwie spełniona, tego nigdy nie będę wiedział. Wstał i raz uderzył dłonią w dwuskrzydłe drzwi. Uczyniwszy to, nie czekał na odpowiedź, w każdym razie ja jej nie usłyszałem. Rozwarł podwoje na oścież, wypchnął mnie naprzód i zamknął je za sobą.
Ta komnata była tak ciepła jak korytarz zimny, i tak żywa jak inne pomieszczenia wymarłe. Przypominam sobie, że w środku stało wiele mebli, a prócz nich znajdowały się tam i chodniki, i wieszaki, i półki z tabliczkami, i zwoje pergaminu, a wszystko to tworzyło wrażenie lekkiego nieporządku, jakiego nabiera każde często używane luksusowe pomieszczenie. Na masywnym palenisku płonął ogień, który napełniał wnętrze ciepłem i przyjemnym żywicznym zapachem. Za ogromnym stołem ustawionym prostopadle do ognia siedział pochylony nad stertą papierów zwalisty mężczyzna o ściągniętych brwiach. Nie od razu podniósł wzrok, toteż przez kilka chwil mogłem się przyglądać jego ciemnym, rozwichrzonym włosom.
Gdy wreszcie uniósł głowę, ogarnął mnie i strażnika jednym krótkim spojrzeniem czarnych oczu.
– Co tam, Podróżniku? – zapytał, i nawet ja, choć dziecko, wyczułem z tonu jego głosu, że z rezygnacją pogodził się z tym, że mu przeszkodziliśmy. – O co chodzi?
Strażnik pchnął mnie lekko, przesuwając o metr bliżej tamtego człowieka.
– Książę Szczery, jakiś stary rolnik przyprowadził tego chłopca. Powiedział, że to bękart księcia Rycerskiego, panie.
Przez kilka chwil strapiony mężczyzna za stołem przyglądał mi się z pewnym zmieszaniem. Potem coś na kształt rozbawienia rozjaśniło jego rysy. Wstał, wziął się pod boki i badał mnie uważnie wzrokiem. Nie bałem się tych szczegółowych oględzin; raczej odniosłem wrażenie, że coś w moim wyglądzie nawet mu się spodobało. Ja jemu także przyglądałem się z ciekawością. Nosił krótką ciemną brodę, równie gęstą i rozczochraną jak włosy, a policzki miał ogorzałe od wiatru. Nad ciemnymi oczyma rysowały się grube brwi. Był barczysty, dłonie miał kwadratowe i zniszczone pracą, a przy tym poplamione atramentem. Kiedy tak mnie taksował wzrokiem, uśmiechał się coraz szerzej, aż wreszcie parsknął śmiechem.
– A niech mnie! – wykrzyknął w końcu. – Ten chłopak rzeczywiście jest podobny do Rycerskiego, prawda? Na płodnego Edę! Kto by się tego spodziewał po moim znamienitym i cnotliwym bracie?
Strażnik nic na to nie odpowiedział, ale też nikt nie oczekiwał od niego odpowiedzi. Stał tylko, gotów na każde wezwanie, czekając następnego rozkazu. Prawdziwy żołnierz.
Książę nadal oglądał mnie z zaciekawieniem.
– Ile ma lat? – zapytał strażnika.
– Rolnik mówił, że sześć. – Strażnik potarł dłonią policzek, lecz nagle przypomniał sobie, że jest na służbie. Opuścił rękę. – Panie – dodał.
Ten drugi zdawało się, że nie zauważył żołnierskiego uchybienia dyscyplinie. Spojrzenie czarnych oczu błądziło po mnie, z ust nie schodził szeroki uśmiech.
– Zatem dajmy mu siedem, żeby mogła się z tym łatwiej pogodzić. A niech mnie! Tak. To był ten rok, kiedy Chyurdzi pierwszy raz próbowali zablokować przejście przez góry. Rycerski wybrał się tam na trzy, cztery miesiące, miał im pokazać, kto tu rządzi. A niech mnie! Kto by pomyślał, że to jego… Kto jest jego matką?
Strażnik niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
– Nie wiem, panie. Na schodach był tylko ten stary i powiedział, że to bękart księcia Rycerskiego i że on już nie ma zamiaru go żywić ani ubierać, i to wszystko. Powiedział, że ten, co go spłodził, niech teraz o niego dba.
Książę wzruszył ramionami, jakby na znak, że sprawa nie ma większego znaczenia.
– Chłopiec wyraźnie był pod dobrą opieką. Nie minie tydzień, najwyżej dwa, jak matka przyjdzie skamleć pod kuchennymi drzwiami, bo będzie tęskniła za szczeniakiem. Dowiem się wtedy, jeśli nie wcześniej. Hej, chłopcze, jak na ciebie wołają?
Kaftan miał zapięty na ozdobną klamrę w kształcie głowy kozła. W migotliwym świetle rzucanym przez płomienie zmieniała ona barwę z miedzianej na złotą, a wreszcie czerwoną.
– Chłopcze – odrzekłem.
Nie mam pewności, czy po prostu powtórzyłem słowo, którym zwracali się do mnie on i strażnik, czy rzeczywiście nie miałem imienia. Książę robił wrażenie zdziwionego, a po jego twarzy przemknął grymas, który mógł być wyrazem litości. Ale zniknął on równie szybko, jak się pojawił, i książę wyglądał już jedynie jak człowiek, któremu niespodziewanie przybył jeszcze jeden kłopot. Albo może był cokolwiek rozzłoszczony. Zerknął w stronę mapy czekającej na niego na stole.
– No dobrze – odezwał się, przerywając ciszę. – Coś trzeba z nim zrobić, zanim Rycerski wróci do domu. Podróżniku, dopilnujesz, żeby chłopiec miał co do ust włożyć, i znajdziesz mu jakieś miejsce do spania, przynajmniej na dzisiejszą noc. Jutro się zastanowię, co z nim zrobić dalej. Nie będą królewskie bękarty błąkały się po kraju.
– Tak, panie – powiedział Podróżnik, ani zgadzając się, ani oponując, ale zaledwie przyjmując rozkaz.
Położył ciężką dłoń na moim ramieniu i odwrócił mnie w stronę drzwi. Ruszyłem z ociąganiem, bo w komnacie było jasno i ciepło. Zacząłem czuć mrowienie w stopach i wiedziałem, że gdybym mógł zostać tam jeszcze trochę, zdołałbym się rozgrzać. Niestety, dłoń strażnika była nieubłagana i zostałem wyprowadzony z ciepłej komnaty na powrót w przenikliwe zimno i mrok posępnych korytarzy.
Po wyjściu z przytulnej komnaty wydawały się one znacznie ciemniejsze i nieskończenie długie. Bezskutecznie usiłowałem zrównać tempo z krokiem żołnierza. Może wyrwał mi się szloch, a może strażnik znudził się moim nieporadnym dreptaniem, bo uniósł mnie i posadził sobie na ramieniu tak lekko i od niechcenia, jakbym nic nie ważył.
– Mokry jesteś, mały – zauważył obojętnie i poniósł mnie korytarzami.
Mijał zakręty, szedł schodami w górę i w dół, aż w końcu zalało nas żółte światło przestronnej kuchni.
Tam rozsiadła się na ławach grupka żołnierzy; popijali i jedli przy wielkim zniszczonym stole, przed paleniskiem co najmniej dwukrotnie większym niż tamto w komnacie księcia. Pachniało jedzeniem i piwem, czuć było pot, schnącą wełnianą odzież i dym z wilgotnego drewna, a także zapach tłuszczu skapującego w płomienie. Pod ścianą stały w rzędach większe i mniejsze beczki z winem, a z krokwi zwieszały się ciemne połcie wędzonych mięs. Stół uginał się od ciężkiej zastawy i jadła. W pewnej chwili strzępek mięsiwa spadł między płomienie, skręcił się w ogniu i, skwiercząc, strzelił tłuszczem na kamienne palenisko, rozsiewając wokół rozkoszną woń. Żołądek skurczył mi się z głodu. Podróżnik pewnym ruchem posadził mnie w rogu stołu, blisko ciepłego ognia, zsuwając z blatu łokieć mężczyzny, który ukrył twarz w dzbanie.
– Masz, Brus – oznajmił rzeczowym tonem. – Szczeniak jest twój.
Odwrócił się ode mnie. Patrzyłem jak zahipnotyzowany na to, jak odłamał z ciemnego bochna kawał ogromny niczym pięść, a potem wyciągnął zza pasa nóż i odkroił z wielkiego koła sutą rację sera. Wetknął mi w ręce jedno i drugie, po czym podszedł do ognia i zaczął odrzynać od sztuki mięsa porcję godną dorosłego mężczyzny. Ja zaś, nie tracąc czasu, przystąpiłem do napełniania pustego żołądka. Obok mnie człowiek nazwany Brusem odstawił dzban i popatrzył na Podróżnika.
– O co chodzi? – zapytał, podobnie jak mężczyzna w tamtej ciepłej komnacie.
Miał tak samo jak on czarne i potargane włosy oraz brodę jak tamten, ale twarz bardziej kanciastą i nieco węższą. Cera zdradzała człowieka, który wiele czasu spędza poza ścianami domu. Oczy połyskiwały mu raczej brązem niż czernią, dłonie miał zgrabne, o długich palcach. Czuć go było końmi, psami, skórami i krwią.
– Jest twój, Brus, masz się nim zająć. Tak nakazał książę Szczery.
– Dlaczego ja?
– Jesteś człowiekiem księcia Rycerskiego, tak? Doglądasz jego koni, psów i sokołów?
– Więc?
– Więc teraz masz pod opieką jeszcze tego małego bękarta, w każdym razie, dopóki książę Rycerski nie wróci i nie rozkaże inaczej.

Podróżnik wyciągnął w moją stronę kawał ociekającego tłuszczem mięsa. Wędrowałem wzrokiem od chleba do sera, które ścis­kałem w garściach, i nie miałem ochoty zrezygnować z żadnego z nich, ale także ogromnie pragnąłem gorącego mięsiwa. Podróżnik, widząc moją rozterkę, wzruszył ramionami i rzucił tę delicję na stół, tuż obok mnie. Napchałem w usta chleba i sięgnąłem po mięso.
– Bękart księcia Rycerskiego?
Podróżnik wzruszył ramionami, zajęty odkrawaniem dla siebie chleba, mięsa i sera.
– Tak powiedział stary chłop, który go tutaj przyprowadził. – Ułożył mięso i ser na pajdzie chleba, ugryzł spory kęs i ciągnął z pełnymi ustami: – Powiedział, że książę Rycerski powinien się cieszyć, że w ogóle spłodził jakiegoś dzieciaka, i powinien go sam żywić i ubierać.
Niezwykła cisza zapadła nagle w kuchni. Mężczyźni przestali jeść, odkładali chleb oraz inne jadło, odstawiali dzbany i zwracali wzrok w stronę człowieka o imieniu Brus. On sam ostrożnie postawił swój dzban z dala od krawędzi stołu. Głos miał spokojny i cichy, słów używał zwięzłych.
– Jeśli mój pan nie ma dziedzica, to z woli Edy, a nie z winy swojej męskości. Księżna Cierpliwa zawsze była delikatnego zdrowia i…
– Pewnie że tak, pewnie – zgodził się Podróżnik skwapliwie. – A tam siedzi żywy dowód, że męskości mu nie brakuje, właśnie to powiedziałem, nic innego. – Nerwowo otarł usta rękawem. – Strasznie podobny do księcia Rycerskiego, tak że już bardziej nie można. Nawet jego brat dopiero co powiedział to samo. To nie wina księcia pana, że księżna Cierpliwa nie może utrzymać jego nasienia do oznaczonego terminu…
Brus wstał raptownie. Podróżnik odruchowo cofnął się krok lub dwa, nim zdał sobie sprawę, że to ja byłem celem, nie on. Brus chwycił mnie za ramiona i odwrócił do ognia. Ujął mnie pod brodę i patrzył tak, że upuściłem i chleb, i ser. On jednak nie zwrócił na to uwagi. Skierował moją twarz ku światłu, studiował ją niczym mapę. Dostrzegłem w jego oczach jakąś dzikość, jak gdybym zadawał mu ból tym, co dostrzegł w moich rysach. Zacząłem się cofać przed jego spojrzeniem, ale Brus wciąż trzymał mnie mocno. Spojrzałem więc ponownie, z całą buntowniczością, na jaką zdołałem zebrać siły, i ujrzałem, że jego złość zmieniła się nagle w pewnego rodzaju niechętny szacunek.
W końcu przymknął powieki, nie mogąc dłużej znieść widoku mojej twarzy.
– Jak księżna Cierpliwa zniesie tę próbę? – Westchnął. – Czy imię doda jej sił?
Puścił mnie, po czym niezgrabnie schylił się po chleb i ser, otarł je i wetknął mi w dłonie. Dojrzałem gruby bandaż, który nie pozwalał mu zgiąć kolana, spowijający prawą nogę od łydki aż do połowy uda. Brus ponownie usadowił się przy stole i sięg­nął po piwo. Wypił, przyglądając mi się znad krawędzi dzbana.
– Kim jest matka tego bękarta? – zapytał nieostrożnie żołnierz siedzący przy drugim końcu stołu.
Brus opuścił dzban. Milczał przez chwilę, a ja znowu poczułem ołowiany ciężar ciszy.
– Kim jest matka chłopca, to rzecz księcia Rycerskiego, a nie temat na kuchenne plotki – rzekł wolno.
– Pewnie że tak, pewnie – zgodził się strażnik ochoczo, a Podróżnik, niczym dziobiący ptak, kiwał głową.
Choć miałem raptem kilka lat, zastanowiło mnie, jakim człowiekiem musi być ten, który z nogą unieruchomioną bandażami potrafił jednym spojrzeniem zgromić nieokrzesanych mężczyzn.
– Chłopak nie ma imienia – przerwał ciszę Podróżnik. – Wołają na niego „chłopcze”.
Stwierdzenie to wyraźnie odebrało mowę wszystkim, nawet Brusowi. W ciszy skończyłem jeść chleb, ser oraz mięso i popiłem jedzenie paroma łykami piwa, które podał mi Brus.
Żołnierze zaczęli wychodzić po dwóch, po trzech, a on ciągle siedział, pijąc i nie spuszczając ze mnie wzroku.
– No tak – odezwał się w końcu. – Jak znam twojego ojca, to uczciwie stawi temu czoło i zrobi co należy. Ale Eda tylko wie, co uzna za właściwe. Najpewniej nie oszczędzi sobie bólu… Najadłeś się?
Pokiwałem głową, a on podniósł się sztywno, zdjął mnie ze stołu i postawił na podłodze.
– No to chodź, Bastardzie – powiedział.

 
Wesprzyj nas