Opowieść o dawnej Warszawie i jej mieszkańcach, o czasach, gdy Nowy Świat leżał na peryferiach miasta a Krakowskie Przedmieście było wybrukowane drewnianymi kostkami.


Po ulicach jeździły dorożki i omnibusy, po podwórzach wędrowali obnośni sprzedawcy cebuli, orzechów, kołder, garnków… Autor barwnie opisuje rozwój stolicy: stan ulic i zabudowy, komunikację miejską i zmienne losy przepisów ruchu drogowego, życie codzienne ale także ciemne sprawy miasta – przestępczość i prostytucję.
Z tej książki dowiemy się między innymi dlaczego mieszkańcy nie chcieli się „ekspensować na koszta dla lampartów”; czemu przedostanie się na drugą stronę ulicy Senatorskiej groziło śmiercią lub kalectwem; jak sałaciarze radzili sobie z taksomierzami i po co kradli koniom śniadania; co roznosił „szczygieł”; czym się zajmowała brygada sanitarno-obyczajowa i co oznaczał środkowy palec dłoni wsunięty w dziurkę od guzika.

Stanisław Milewski – przez rok studiował filologię klasyczną na Uniwersytecie Warszawskim i przeniósł się następnie na filologię polską. Pracę magisterską, która została opublikowana, pisał u językoznawcy i varsavianisty – prof. dr Bronisława Wieczorkiewicza. W 1954 r. podjął pracę w administracji organizującego się właśnie Instytutu Historii Kultury Materialnej PAN, gdzie zatrudniony był do 1965 r., współpracując w tym czasie z kilkoma czasopismami. Następnie przez ćwierć wieku pracował w „Gazecie Prawniczej” jako sekretarz redakcji i zastępca redaktora naczelnego. Specjalizował się w historii przestępczości i wymiaru sprawiedliwości, pisując też przez wiele lat reportaże i sprawozdania z głośnych procesów sądowych.
Autor licznych artykułów w wielu czasopismach, także popularno-naukowych i naukowych (m.in. Obraz więzień w XIX-wiecznych pamiętnikach, Kara wystawienia na widok publiczny i cykl Przygotowanie zawodowe adwokatów od czasów staropolskich do końca XIX wieku). Publikował w „Palestrze” wieloodcinkową Historię czasopiśmiennictwa prawniczego od końca XVIII do początków XX wieku; jest to znacznie rozszerzona wersja pracy doktorskiej pisanej na Wydziale Dziennikarstwa UW pod kierunkiem prof. dr Aliny Słomkowskiej, nieukończonej we właściwym czasie na skutek długotrwałej choroby.
Zmarł 30 września 2013 roku.

Stanisław Milewski
Życie uliczne niegdysiejszej Warszawy
Wydawnictwo Iskry
Premiera: 22 maja 2013

HANDLARZE I POSŁAŃCY

Sprzedaż uliczna to jedna z najstarszych form uprawiania handlu przez drobnych i obnośnych kupców. Badacz dziejów Warszawy pierwszej połowy XIX wieku miał w ręku broszurę z 1791 roku, z której odpisał najwcześniejszą opinię anonimowego mieszkańca miasta na ich temat.
Oto ona: „Nie masz u nas urządzeń targowych – utyskiwał ów warszawiak – a obok sklepów bogatych stoją stragany i daszki niższe i wyższe, jak straszydła wyglądające. od domu na przykład św. Rocha za pałacem Kazimierzowskim aż do domu p. Niedzielskiego stoją teraz takie straszydła, wyższe i niższe stoły na ziemi, na stołeczkach, na kamieniach, a i tak do domu wnijść nie można, ryby, mąka, jabłka do sieni domów cisną się. Co za widok przykry w Warszawie uważać, jak rzeczy do zjedzenia przedawane na pół są z błotem zmieszane! Koło św. Krzyża z rana w święto i niedzielę ani przejechać, ani przejść niepodobna, okno otworzywszy w izbie, fetorek salcysonów albo zdechłych ryb do izby się ciśnie”.
Być może autor tej diatryby, widocznie urodzony malkontent, trochę przesadził; bo pewnie jako mieszkaniec ścisłego centrum miał z tym bałaganem i fetorem do czynienia na co dzień. Baczny i obiektywny obserwator warszawskiej powszedniości tego samego okresu, Fryderyk Schulz, który chociaż swe spostrzeżenia notował z perspektywy cudzoziemskiego wojażera, robił to niezwykle wnikliwie – nie był aż tak krytyczny. Beznamiętnie odnotował, bez żadnych aluzji, określeń czy epitetów, że przed kościołem Świętego Krzyża sprzedawano świeże i solone ryby, owoce, chleb, jarzyny ogrodowe, nabiał, a także mięsa, a nawet gotowane pokarmy i ciągle smażące się w rynkach kiszki i kiełbasy.

Na całym Krakowskim Przedmieściu – co mu się chyba podobało – sprzedawano cytryny, pomarańcze i inne zagraniczne owoce. jedno tylko budziło jego zastrzeżenia, że pomiędzy Starym i Nowym Miastem wprost na ulicy smażono, gotowano i podawano klientom pokarmy bez talerzy, noży i widelców, „zostawiając im do woli, jakim sposobem kto spożywać potrafi”.
W późniejszych latach uliczna „mała gastronomia”, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, o której wspomniał Schulz, ograniczała się głównie do „kiełbaśników”, sprzedających wprost z podgrzewanych kociołków gorące parówki, co utrwalone zostało na rysunku z drugiej połowy XIX wieku. Jednego z takich „kiełbaśników”, handlującego na rogu Placu Zamkowego i Podwala, znanego jako „Melon”, opisał anonimowy autor z końca XIX wieku, którego cytuje Zdzisław Bieniecki w pełnej uroku książce Przedwczorajszej Warszawy typy malownicze.
„Gdy zegary miejskie wyjęczały północną godzinę – czytamy tam – zawinięty w szarą kurtę, opasany białym, długim fartuchem, wśród tarlatanów mgieł jesiennych wyglądał jak duch w te mgły zaklęty wyłaniający się ze szczelin murów kamienicy. U nóg staruszka stało dziwne jakieś naczynie. Była to wielka blaszana puszka do połowy okryta białą płachtą, jak pandemonium od spodu ogniem ziejąca i rzucająca wokół siebie krwawy blask na zwilżony od rosy jesiennej trotuar”.
„Z dala – pisze autor – idąc zjazdem od Wisły, już widać było ten błędny ognik, a «Melon» niemy, milczący, na wpół skostniały, gdy usłyszał tylko szelest kroków przechodnia, przebudzał się z zadumy i ochrypłym jak stary zegar głosem wołał: «pa-pa-pa-rowe!». Często, gdy wyczytał apetyt na twarzy «klienta», dodawał zachęcającym tonem: «I świeże! Gorrrące!». Odkrywał wieko puszki, biała para buchała wielkim kłębem i od razu na talerzyku, malowanym kwieciem ozdobionym, układały się uśmiechnięte pomarańczową barwą, wabiące wonią kiełbaski, przypominające kształtem kawałki postronka lub pokaźniejszej grubości ziemne… robaki. Tajemniczym gestem wskazywał «Melon» na gardło i z kieszeni kurty wydobywał płaską flaszkę, napełnioną, jak sam nazywał… «maderą», oraz gruby, prosty kieliszek. Gość wychylał taki «łokieć» i przegryzał parą kiełbasek…”.


Także na ulicy natknąć się można było na nieletnich – na ogół – obydwu płci oferujących bułki, bajgle, obwarzanki i inne drobne pieczywo oraz różnego rodzaju słodycze. Reszta przeniosła się z głównych arterii na targowiska, zwłaszcza za Żelazną Bramę, gdzie na głodnych zawsze czekały gorące pyzy, przesmaczne flaki, kapuśniak i inne swojskie specjały. Na ulicach natomiast dobroczynność dokarmiała ubogich zupą rumfordzką już od schyłku XVIII wieku, lub późniejszą „trąbizupką”, zwaną tak od trąbki, którą sygnalizowano przyjazd obwoźnego kotła, sprzedawaną po niskich cenach przez „tanie kuchnie”. Przekazy mówią, że tak działo się nie tylko w drugiej połowie XIX wieku, ale i w międzywojniu. Dopiero Polska Ludowa zrezygnowała z tej formy pomocy, jako że w ustroju sprawiedliwości społecznej nie miało prawa być ani ludzi biednych, ani bezdomnych wykolejeńców, tylko „margines społeczny”, który należało zwalczać „specustawami”.
Natomiast pomarańcze i inne owoce od niepamiętnych czasów ciągle sprzedawano na ulicach. I tylko czytelnicy gazet skarżyli się w listach do redakcji, że wciska im się niedojrzałe i nadgniłe frukta, ale na ogół sami byli sobie winni, bo atrakcyjna cena tłumiła powonienie i przytępiała wzrok. Reguła ta, której świadomi byli wszyscy handlarze, odnosiła się zresztą do wszystkich artykułów spożywczych sprzedawanych na ulicach i targach.
Wspominający ulicznych handlarzy anonimowy autor „Tygodnika Ilustrowanego” w 1860 roku do typów, które przeszły do historii i nie można ich już spotkać na mieście, zaliczał cebularza, którego „wyglądały gospodynie i kucharki”.
Był on widocznie jeden, gdyż miasto było wówczas małe. „Zwykle w kapocie dawnego polskiego kroju, na czapce rogatywce miał koszałkę plecioną ze słomy; na obu ramionach, na długich pasmach słomianych utkane były zręcznie główki cebulane, które sprzedawał już pojedynczo, już kawałkami albo całkowite pasma. Cebula ta zwykle pochodziła z Karczewia na Podlasiu, słynnego z gruntów plennych na cebule, lub też z ogrodów warszawskich. Główny i jedyny handel cebularza stanowiły wyłącznie cebule i koszałki plecione”. Jeden też był, jak sądzić można z tej relacji, sprzedawca orzechów. Chodził po ulicach, oferując mieszkańcom swój towar, na który był wielki popyt, zwłaszcza w okresie bożonarodzeniowym, ponieważ każdy chciał mieć orzechy na Wigilię.
Ów anonimowy autor wspominał też sędziwego „andrychowiaka”, który nosił na sprzedaż „kołdry letnie i watowane oraz okrycia na łóżka”. Pamiętał także kobietę „obwołującą co chwila niesiony towar: garnków!, rynków! na słomianym kapeluszu, jako godło swoje, ma przewróconą rynkę i tegoż kształtu drugą niesie w ręku; na plecach dźwiga garnki i dzbanki, w drugim ręku małe dzbanuszki, w fartuchu przed sobą miski. Są to wszystko wyroby krajowe, ze sławnej gliny iłżyckiej, wysoko cenionej w gospodarstwie domowym”.

Potem handel takimi towarami przeniósł się z ulic na targi, których przybywało w miarę rozwoju miasta. W połowie XIX wieku nasza stolica znajdowała się na granicy dwóch epok. Prowincjonalna, małomiasteczkowa już się kończyła, wielkomiejska jeszcze się nie zaczęła. Dziennikarz „Gazety Warszawskiej” ubolewał w 1862 roku (nr 224): „Handel uliczny w Warszawie jest jeszcze małego znaczenia i rzec możemy, że znajduje się w kolebce, jeżeli go porównamy z innymi zagranicznymi miastami. Pod nazwą handlu ulicznego rozumiemy roznoszenie różnych przedmiotów po ulicach i sprzedawanie takowych. U nas ten rodzaj przemysłu skierowany jest jeszcze wyłącznie ku przedmiotom zbytku, mianowicie zaś ogranicza się do roznoszenia łakoci, jak orzechów, owoców, obwarzanków itd. Jeśli na ulicach spotkać możemy niekiedy przybyłego chłopa z jakimś pożyteczniejszym towarem, dzieje się to tylko przypadkowo; nikt zaś systematycznie się tym nie trudni”.
Autor dawał za przykład Londyn, gdzie handel uliczny stanowił bardzo pokaźny procent sprzedaży drobnych towarów, głównie konsumpcyjnych, a trudniło się nim około pięćdziesięciu tysięcy dzieci i dorosłych obojga płci, przez co „niemało zyskuje klasa robotnicza” i postulował, by jakiś przedsiębiorca zajął się u nas tym problemem i dawał towary w komis.
Na ulicach Warszawy można było już w tym czasie spotkać handlarza sprzedającego kradzione psy. Była to widocznie plaga nie tylko naszego miasta, bo przecież, tyle że w latach późniejszych, Jarosław Haszek opisał bardzo dowcipnie wojaka Szwejka, który w Pradze, przed wyjazdem na front, z powodzeniem uprawiał taki proceder. Jego prototyp, wypisz, wymaluj, znaleźć można na łamach warszawskiego „Opiekuna domowego” już w trzecim roczniku (1867, nr 45).
„Złodziej psów – czytamy w tym periodyku, z którym współpracował Henryk Sienkiewicz – przechadza się o wiadomych sobie godzinach po ogrodach, parkach, promenadach i czyha na swą zdobycz. Jako biegły w swym rzemiośle, zna on dokładnie i godzinę, w której amatorowie wyprowadzają psy na przechadzkę, i miejsce najliczniej przez nich uczęszczane, i osoby wreszcie, które najłatwiej wyprowadzić w pole. Potem, wiadomym sobie sposobem, przywabia pokojowego pieszczoszka i albo idzie «na zarobek», albo czeka cierpliwie na zręczność przywabienia «nowego towaru ». Nie obawia on się wcale spotkać prawego właściciela, owszem – wie dobrze, że otrzyma od niego wynagrodzenie za to, iż był tak uczciwym i raczył pielęgnować zbłąkaną psinę, którą mogłoby spotkać jakie nieszczęście lub, co gorsza, która by się dostała w ręce złych ludzi. Jeżeli nie napotka właściciela, idzie w inną część miasta i tam przedaje pięknego pieska za kilka rubli. nabywca nie może się nacieszyć z tak taniego kupna!”.
„Często się zdarza – pisze autor sygnujący swój artykuł kryptonimem M.K. (może to była Maria Konopnicka?) – że piesek tak tanio nabyty, na drugi lub trzeci dzień ginie i gdy zbiedzony właściciel sądzi, że go nielitościwi czyściciele miasta zabrali, piesek tymczasem spokojnie leży na rękach bezinteresownego przekupnia, oczekując nowego nabywcy, od którego tak samo mógłby być ukradziony jak od pierwszego”.
Dodać warto, że owi „nielitościwi czyściciele miasta” mieli poprzednika w miejskim kacie, który razem ze swymi pomocnikami wyłapywał bezpańskie psy i zdarzały się też na tym tle pewne nadużycia. Świadczy o tym obwieszczenie, które w 1798 roku wydrukowała „Gazeta Warszawska”.
„Publiczności – czytamy w nim– zakaz policyjny d. 25 lipca 1796 roku względem tułania się psów po ulicach, pod uniknieniem na to postanowioney kary 5ciu talarów, ninieyszym na nowo się przypomina, a razem oznaymuje Mistrzowi Sprawiedliwości tuteyszemu, iż wszelkie szykany i nieprzyzwoitości, których się parobcy iego dopuszczaią łapiąc i puszczaiąc za wykupieniem psów za panami swoiemi wolno bieżących, lub wdzierając sie za niemi do podwórzów, iak naysurowiey zakazane są i za doniesieniem równie karane będą. datt w Warszawie dnia 30. Sierpnia 1798. – j.K.Mci pruskiey dyrekcya policyi. v. Schimmelfennig”.
Z żywych stworzeń domowych łatwo też było na ulicy kupić papużkę lub innego ptaszka, i nie trzeba się było w tym celu wybierać aż na Zapiecek róg Piwnej, gdzie skupiali się handlarze „śpiewającym, gruchającym i świergocącym towarem”.
„Typ ze staromiejskiego Zapiecka – wspominał w «Tygodniku Ilustrowanym» w 1904 roku adwokat i historyk w jednej osobie, Aleksander Kraushar – zjawiał się zwykle na ulicach Warszawy z klatkami własnego wyrobu, wypełnionymi jak arka Noego ptactwem kwilącym nad swoją dolą. Były tam gile, kosy, makolągwy, kanarki i inne jestestwa skrzydlate. «Łobuzy» staromiejskie pożądliwie spoglądały na krzykliwe ptaszęta – w nadziei że przy pierwszej sposobności i zagapieniu się ptasznika odsuną zatyczkę od drzwiczek klatki i jeńców oswobodzą, co się też nieraz udawało, ku rozpaczy ptaszników i głośnej radości przechodniów”. Z czasem ptaszników wyparły sklepy zoologiczne i okazałe magazyny, w których były działy z egzotycznymi papugami i kanarkami.
W połowie XIX WieKu, a jeszcze bardziej w późniejszych latach, wśród ulicznych sprzedawców najbardziej rzucały się w oczy dziewczynki, na ogół z najuboższych rodzin, oferujące przechodniom bukieciki kwiatów, przeważnie polnych; dopiero w następnych latach zaopatrywali je w nie miejscowi ogrodnicy, dzieląc się zyskami.
Za kulisy ulicznego handlu kwiatami wprowadzić może najlepiej krótki artykulik z 1886 roku wydrukowany w „Kurierze Warszawskim” (nr 171).
„Nieraz odzywały się w pismach głosy – czytamy w nim – mające na celu rozbudzanie zamiłowania do kwiatów i zachęcanie do zwyczaju noszenia takiej ozdoby w butonierce tużurka. Towarzystwo Ogrodnicze Warszawskie popierało również tę myśl z wcale pomyślnym nawet skutkiem. Dla amatorów kwiatów jednak przedstawia się obecnie znaczna nawet trudność w zaopatrywaniu się w tego rodzaju ozdobę, sprzedaż bowiem kwiatów znajduje się w Warszawie rzeczywiście w najopłakańszym stanie.

 
Wesprzyj nas