Książka piękna, melancholijna, napisana z niezwykłą dbałością o szczegóły. W elegancki sposób opisuje życie w wielkiej angielskiej rezydencji na przełomie epok.


Lady Octavia Cavendish żyje jak w złotej klatce. Fortuna, którą wniosła w posagu, pozwoliła jej mężowi, Williamowi, odnowić oblicze majątku, on sam czuje się jednak uwiązany przez zobowiązania i tytuł szlachecki. Od syna Cavendishów, Harry’ego, oczekuje się, że pójdzie w ślady ojca, ale chłopak żyje swoimi marzeniami: chce zostać pilotem. Tymczasem w pomieszczeniach dla służby pokojówka Emily skrywa tajemnicę, która może okryć ród Cavendishów hańbą.

W wigilię Bożego Narodzenia 1913 roku Octavia przyłapuje męża w niedwuznacznej sytuacji z jego okrytą sławą skandalistki piękną kuzynką. Chwilę później Emily wymyka się z domu, by wyjawić światu swój sekret. Na horyzoncie zbierają się czarne chmury, nadciąga wojna, a w Rutherford Park pulsują skrajne emocje…

Porównanie z Downton Abbey w przededniu I wojny światowej jest oczywiście nieuniknione, ale Elizabeth Cooke w znacznie ciekawszy sposób przedstawia realia.
Margaret Maron

Tajemnice Rutherford Park to książka piękna, melancholijna, napisana z niezwykłą dbałością o szczegóły. W elegancki sposób opisuje życie w wielkiej angielskiej rezydencji na przełomie epok. Elizabeth Cooke nawiązuje do klasycznych autorów, takich jak Vita Sackville-West i Frances Hodgson Burnett.
Natasha Solomons

Od Tajemnic Rutherford Park uzależniłam się równie mocno jak od Downton Abbey.
Margaret Wurtele

Elizabeth Cooke mieszka w Dorset w południowej Anglii i jest autorką dwunastu powieści, w tym międzynarodowego bestsellera The Ice Child. Słynie z umiejętności opowiadania i dbałości o realia. Korzenie rodziny Cooke sięgają terenów, na których mieszkały siostry Brontë – dziadek Elizabeth pracował kiedyś w tamtych okolicach jako lokaj. Te okolice – tamtejsza przyroda, miasta i miasteczka – i życie dziadka stały się inspiracją dla Tajemnic Rutherford Park.

Elizabeth Cooke
Tajemnice Rutherford Park
Przekład: Katarzyna Rosłan
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 18 czerwca 2014


Tej nocy w podziemiach panowała prawdziwa gorączka. Zgodnie z tradycją w Wigilię Bożego Narodzenia nakrywano do stołu w wielkim holu, a nie w jadalni. Jeden koniec tego ogromnego pomieszczenia zdobił siedmiometrowy świerk wycięty na terenie majątku, a drugi – kominek w stylu Tudorów, w którym płonęły grube drwa. Cała rodzina była już w domu. Pierwsze na dół zeszły dzieci: Harry, Charlotte i Louisa. Dziewczynki miały na sobie luźne suknie z cieniutkiej tkaniny, a Harry − nowy smoking sprowadzony z Londynu zaledwie tydzień wcześniej. Ich głosy i śmiechy rozchodziły się po całym domu. Szesnaścioro gości zajmowało dziewięć pokoi gościnnych.
Cała służba, wszyscy prócz kamerdynera pana domu i osobistej pokojówki pani domu, pracowała w podziemiach. Kucharka, podkuchenna, dziewka kuchenna i pomywaczka z pomocą dziewczyny do wszystkiego miały po łokcie roboty z przystawkami, reléve, daniami z dziczyzny, entremets. Zupy, ryby, kotlety, mięsiwa i kaczka, przenoszone z ogromnych, czarnych, ołowianych pieców na stół i przekładane w naczynia stołowe, parowały, w związku z czym w kuchni unosiły się gęste opary. Zarządzający służbą, pierwszy lokaj i obu drugich lokajów zajmowali się nakrywaniem i podawaniem do stołu.
Trzy pokojówki miały za to chwilę oddechu. O wpół do szóstej wraz z resztą służby zjadły już lekki posiłek, a następnie dwie z nich zostały zawezwane, by pomóc Amelie w ubieraniu pań. Helene de Montfort przywiozła własną służącą, drobną paryżankę, która nie mówiła po angielsku, Ida Stanningfield też wzięła ze sobą sprawną i bezpretensjonalną dziewczynę, ale inne panie potrzebowały pomocy przy układaniu fryzur i drapowaniu sukni. Kiedy tylko goście zeszli na kolację, pokojówki wróciły do ich sypialń, by uporządkować ubrania, zaciągnąć zasłony, pozamykać okiennice, uzupełnić wodę w dzbankach i poustawiać krzesła.
Wycieńczona Emily schodziła właśnie tylnymi schodami, kiedy dogonił ją Harrison, pierwszy lokaj. Odkąd złapał ją na podwórzu i, przyciskając twarz do jej twarzy, próbował pocałować, unikała go jak ognia. Śmierdziało od niego piwem, które podkradał z pokoju kredensowego Bradfielda. Miała przeczucie, że dzisiaj zechce powtórzyć atak; o północy lokajom wolno było wznieść świąteczny toast kieliszkiem brandy.
– Witaj, Maitland – powiedział. – Jesteś sama?
Próbowała minąć go bez słowa.
– Idź poszukaj Marcha.
– Co?
– Nie odburkuj mi tak.
– Pana Marcha? – powtórzyła. – Nie wolno mi wychodzić na dwór.
– Przekazuję tylko polecenie pana Bradfielda.
– Ale pan March jest w domku ogrodnika.
Harrison westchnął.
– Przecież to oczywiste, prawda? Przekaż mu, że lady Cavendish życzy sobie, żeby przyniesiono gardenie ze szklarni.
– W środku kolacji?
– Po kolacji, głupia.
– Ale muszę najpierw poroznosić wodę po pokojach.
– W takim razie lepiej będzie, jak się pospieszysz, co? – Wyszczerzył zęby. – Nie chciałabyś przecież nikogo rozczarować, co? Jaśnie pani chce się pochwalić swoimi gardeniami, które zdobyły jakąś tam pieprzoną nagrodę.
Szarpnęła się do tyłu, jakby się na nią zamachnął. Ale on po prostu minął ją, zadowolony, że udało mu się przemycić zakazane przekleństwo. Skręcając do kuchni, momentalnie przybrał obojętny wyraz twarzy. Nie minęło parę sekund, a pojawił się znowu z Nashem u boku. Obaj nieśli srebrne tace. W wypolerowanych, lekko wypukłych przykrywkach odbiła się postać stojącej w korytarzu Emily – plama białego fartuszka, skrawek bladej twarzy.
– No, idź już – rozkazał jej Harrison i skinął głową w kierunku pokoiku, w którym czyszczono i pastowano buty. – I włóż coś na siebie. Sprawiaj wrażenie, jakby ci się spieszyło.

Ruszyła biegiem. Zarzuciła na ramiona jakiś męski płaszcz, wyszła tylnymi drzwiami i, ślizgając się niemal co krok, przecięła podwórze. Na końcu podwórza stał mur, a w nim furtka, przez którą można dało się dostać do ogrodu kuchennego, tam z kolei skręcało się w lewo i przez furtkę w drugim murze wchodziło do ogrodu różanego. Wszędzie panowały ciemności – ogrody kuchenne miały powierzchnię około stu jardów kwadratowych i z trzech stron były otoczone murem, a z jednej − szklarnią, wybudowaną czterdzieści lat wcześniej przez siódmego hrabiego. Ogrodnicy pracowali tu w pocie czoła, by dogodzić jaśnie państwu i spełnić wszelkie ich kaprysy. Ananasy, melony i truskawki owocowały na długo przed sezonem. Rosły tu również drzewa migdałowe i morele, a w samym końcu − palmy i paprocie. Paprocie, ostatni krzyk mody, stanowiły ulubione hobby pań. Emily wciąż biegła. Buty przemokły jej od śniegu pokrywającego zamiecione ścieżki. Dotarła do drzwi szklarni i pchnęła je. Tędy prowadziła najkrótsza droga do domku ogrodnika.
Weszła do środka i przystanęła, zatrzymana nagłą zmianą temperatury. Mimo że na zewnątrz leżał śnieg, tu było parno i wilgotno, a gdzieś sponad głowy skapywała woda. Emily podniosła wzrok i na zamkniętych oknach dachu zobaczyła warstwę matowych kropelek. Na wysokości pasa, wokół ścian zewnętrznych szklarni, biegły rury z ciepłą wodą, z których wydobywały się od czasu do czasu tajemnicze trzaski i bulgotania. Tu i ówdzie wzdłuż zielonej alei pomiędzy roślinami ustawiono ławeczki. Pewnego razu na wiosnę, kiedy Emily spiesznie przechodziła obok, by załatwić jakiś niecierpiący zwłoki sprawunek, widziała tu Charlotte i Louisę. Zerknęła przez okno i zobaczyła, jak ślicznie wyglądają panienki. Czytały razem, a przefiltrowane przez szyby promienie słońca rzucały plamy światła i cienia na ich białe sukienki. Mały terier dziewczynek, Max, zwinięty w kulkę spał głęboko u ich stóp. Patrzyła wtedy na córki jaśnie państwa jak na duchy z innego świata – takie pięknie, beztroskie, i szczęśliwe.
Teraz też ruszyła chodniczkiem wzdłuż szklarni. Może sama rozpozna gardenie, może nie powinna iść po Marcha i przeszkadzać mu w kolacji, tylko zerwać kwiaty i zanieść je do domu? Jak wyglądają gardenie, zastanawiała się? Wiedziała, że to te, które pięknie pachną, ale czy rosną obok orchidei? Zatrzymała się obok kwiatów ustawionych w doskonale zaizolowanych donicach, chroniących je przed najmniejszym przeciągiem. Ogarnęła wzrokiem ich ciekawskie małe główki. Śliczności – równie piękne jak córki tego domu, i wydaje się, że równie kruche. Wyciągnęła rękę, by dotknąć płatka. Zobaczyła, jak czerwona jest przy nim jej skóra.
Nie należała do tego miejsca. Nie powinna była wcale tu przychodzić, co ona sobie w ogóle myślała? Nagle przyszło jej do głowy, że lokaj wcale nie wysłał jej do Marcha, że to był tylko okrutny i głupi żart Harrisona. Gdyby dotknęła któregoś kwiatka, choćby najdrobniejszego pączka, dostałaby po uszach. Oberwie jej się już za to, że samowolnie wyszła z domu. Pan March rozgniewa się, kiedy przyjdzie i mu w czymś przeszkodzi. Popełniła błąd, głupi błąd. Może nawet teraz jej szukają, wołają − i co będzie im miała do powiedzenia? Że poszła do szklarni po kwiaty? Że wysłano ją z misją zupełnie dla niej niestosowną?
Odwróciła się i nagle go ujrzała. Stał w cieniu, przy drzwiach. Obserwował ją, a teraz podszedł bliżej.
– To był żart – powiedziała.
– Nie żart, podstęp – sprostował. – Trudno, musiałem użyć Harrisona.
– Będę miała kłopoty.
– Nie, nie – mruknął. – Nie, nie. – Otoczył ją ramionami i spojrzał w jej twarz. – Moja droga dziewczynka – szepnął.
Próbowała się wyrwać.
– Nie jestem dziewczynką – odparła. – Zresztą, za twoją sprawą.
Pocałował ją. Pozwoliła. Pragnęła być kochana − choćby przez krótką chwilę. Chciała, by widziano ją tak, jak on ją widział. Stać się dla kogoś ważna, mieć imię – Emily, Emily – wypowiadane właśnie tak, jak je teraz szeptał. Potrzebowała choć troszkę wsparcia – już ono samo warte było całej reszty. Wsparcie i ciepło. Chętnie ułożyłaby się tu, przy kwiatach, szczelnie otulona przed zimnem.
– Wciąż jesteś moją drogą, małą dziewczynką – wyszeptał.
Znowu próbowała się wyrwać, zapierając się rękami o jego ramiona.
– Nie jestem – odparła. – Nie widzisz tego? Nie należę do ciebie.
Uśmiechał się, jakby jej nie słyszał. Wydobył z kieszeni małą paczuszkę, granatowe pudełeczko.
– Co to? – zapytała.
– Jest Boże Narodzenie – odparł. – Mam dla ciebie prezent.
Trzymając pudełeczko w dłoni, nie spuszczała oczu z jego twarzy.
– Co to jest?
– Otwórz, to zobaczysz.
– Muszę wracać.
– Zobacz chociaż, co ci przyniosłem.
Otworzyła aksamitne wieczko. W środku leżał cienki złoty łańcuszek, a każde jego oczko miało kształt serduszka.
– Podoba ci się?
Zamknęła pudełko i podała mu z powrotem.
– Nie mogę tego przyjąć.
Zacisnął dłoń wokół jej palców.
– Niech to będzie nasz sekret.
– Nie rozumiesz? Kiedy miałabym to nosić? Inne służące by zobaczyły. Co bym im powiedziała?
– Że dostałaś to w spadku po jakiejś ciotce.
Spojrzała na niego i potrząsnęła głową.
– Może w twoim świecie to byłoby możliwe – rzekła. – Ale nie w moim.
Zaśmiał się.
– Kochanie, ty jesteś moim światem. Proszę, przyjmij to.
Drżała na całym ciele. Powietrze nagle stało się za gęste, by nim oddychać.
– Muszę stąd odejść – powiedziała.
– Co masz na myśli, na Boga?
– Że będę musiała odejść. Wrócę do domu – odparła.
Przekrzywił głowę i zmarszczył czoło.
– Ktoś zachorował? – spytał. – Twoja matka?
– Nie. Matka nie.
Nagle stanęła jej przed oczami twarz matki. Dokładnie wiedziała, co powie matka, kiedy Emily wróci do domu. Jak my się teraz pokażemy w kościele. Kościół był dla niej wszystkim. To dzięki niemu po śmierci ojca rodzina przetrwała. To dzięki kościołowi miały pomoc z parafii. To dzięki kościołowi nie umarły z głodu. Nie było nic ważniejszego. Nic. Nie istniało nic ważniejszego niż szorowanie kamiennych kościelnych schodów, zamiatanie pokojów na plebanii i wysyłanie dzieci do nowej szkółki niedzielnej, i tego, żeby dzieci były czyste. Wszystko musiało być czyste. Schodek przed drzwiami ich maleńkiego domku na brudnej uliczce. Bo należał do kościoła. Ona, jej dwóch braci i dwie siostry musiały chodzić do kościelnej szkoły, jeść kościelne jedzenie, polerować kościelne mosiądze i ławki, i robić miny, świadczące o tym, że są dobrymi, cichymi dziećmi. Czyste i porządne, z rączkami równo złożonymi do modlitwy, siedzą w ostatniej ławce, nauczone na pamięć całych fragmentów Biblii. Nauczone bezwzględnie szanować starszych i wyższych pozycją, tych, którzy uchronili ich przed katastrofą. Mieli szczęście, zawsze powtarzała matka, że ludzka życzliwość ocaliła ich po śmierci ojca, który utopił się w płynie wypełniającym mu płuca. I mieli wielkie szczęście – naprawdę, wielkie szczęście – że poznano ich z panią Jocelyn, która wyraziła chęć zatrudnienia Emily, ponieważ sama była gorliwą, prawdziwie oddaną sługą kościoła. Jej siostra, mieszkająca w tym samym miasteczku, podkreślała, że Emily to dobra, chętna dziewczyna.
Kiedyś mu to wszystko opowiedziała. Trwało lato. Ostatnia fraza wprawiła go w dobry humor.
– Chętna – powtórzył wtedy i, ku jej zaskoczeniu i przerażeniu, przyciągnął ją blisko.
– Czy mogę coś dla ciebie zrobić? – zapytał teraz.
Spuściła oczy na pudełeczko.
– Może mógłbyś się o mnie zatroszczyć – szepnęła.
– Zatroszczyć się? – powtórzył.
– Na wypadek, gdybym była chora.
– Ależ oczywiście – odparł z uśmiechem. – A jesteś?
Nie mogła znaleźć słów. Miała je na końcu języka, ale nie potrafiła ich wypowiedzieć.
– Gdybym… − Słowa jednak wciąż nie przychodziły.
– Ale ty nie będziesz chora, Emily – powiedział. – Nie zachorujesz jak twój ojciec. To się nie zdarzy, ponieważ mieszkasz tutaj. – Znowu ją pocałował i obejrzał się za siebie. – Chyba powinnaś już iść – przyznał. – No, wiesz. Bradfield, Jocelyn i tak dalej.
Zajrzała mu w oczy. Włożył jej pudełko do ręki.
– Przypuszczam – rzekł – że wpadłabyś w okropne tarapaty, gdyby to się dalej ciągnęło.
– Ciągnęło? – zapytała.
Zrobił figlarną minę.
– To znaczy, gdyby stało się… − przerwał. – Emily, jesteś taką cudowną dziewczyną. Naprawdę.
I odszedł. Gdy był już w połowie alejki, odwrócił się i spojrzał na nią. Stała nieruchomo niczym posąg między orchideami. Rozłożył ręce w geście bezradności. – Jesteś taka ładna – rzekł. – Proszę, postaraj się to nosić, jeśli tylko będziesz mogła.
Drzwi szklarni zamknęły się za nim. Spojrzała na pudełeczko, ale nic nie zobaczyła.
Zupełnie nic.

 
Wesprzyj nas