Libia pod rewolucyjnymi rządami Kaddafiego – w coraz bardziej podzielonym ideologicznie społeczeństwie muszą odnaleźć się polskie rodziny, które los rzucił do nieznanego, rządzącego się swoimi prawami kraju.


W jaki sposób islamski świat ukształtuje charakter młodych braci bliźniaków, zawsze nierówno traktowanych przez pochłoniętą pracą zawodową matkę? Jak z nowym życiem poradzi sobie nastoletnia dziewczyna, która cierpi z powodu rozbicia rodziny? Czy radykalna społeczność zaakceptuje związek Araba i Amerykanki?

Barwna, pełna licznych retrospekcji opowieść, pozwalająca poznać rodzinne dzieje kilku pokoleń. Towarzysząc bohaterom w fascynujących podróżach, staniemy pod Ścianą Płaczu, przemierzymy Saharę, a także będziemy mogli podziwiać imponujące wieżowce Nowego Jorku.

Wszystko to przyprawione aromatyczną kolendrą, zabarwione wspaniałą egzotyczną roślinnością, z miarowym nawoływaniem muezzina w tle.

Nike Farida – Polka, która wychowywała się w Libii. Uczyła się w arabskiej szkole dla dziewcząt, z której została relegowana za to, że nie salutowała Kaddafiemu. Młodość spędziła wśród gościnnych Arabów, w libijskich domach, gdzie nauczyła się gotować arabskie specjalności, tańca brzucha i malować ręce henną; na pachnących kurkumą, miętą i kardamonem soukach; na pływaniu w gorącym morzu, udziale w wykopaliskach archeologicznych, odkrywaniu zatopionych miast. Samodzielnie przejechała garbusem tysiąc kilometrów po Saharze. Na jej oczach Libia, kraj ropą i miodem płynący, zmieniła się w ziemię spływającą krwią.
Przez wiele lat pracowała w branży PR i filmowej w amerykańskich korporacjach. Jest historykiem sztuki, a jej ukochani malarze to Vermeer i Caravaggio.
Farida – „jedyna, niepowtarzalna” – nazwała ją arabska przyjaciółka Salha, która zginęła podczas Libijskiej Wiosny w 2011 roku.

Nike Farida
Panna młoda
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 16 września 2014

Rozdział I

Kronika zapowiedzianej śmierci
Giza−Nowy Jork, 11 września 1971

Karen spojrzała na budzik. Dochodziła czwarta rano, było jeszcze ciemno.
– Allachu akbar, Aszhadu ana la ilaha illa’llah. − Z oddali dochodził rwący się głos muezzina, który wzywał wiernych do modlitwy.
Podeszła do hotelowego balkonu i otworzyła szeroko okiennice. Do pokoju, wraz z upalnym żarem, który szybko objął całe jej ciało, wdarł się hałas kairskiej nocy.
Czy to miasto nigdy nie śpi?, pomyślała.
Słyszała teraz bardzo wyraźnie głosy muezzinów wykrzykujących czterokrotne Allachu Akbar, dochodzące z różnych stron. Miasto budziło się do życia, czemu towarzyszyły nieustające klaksony rzeki samochodów, pokrzykiwania roznosicieli gazet czy odgłosy otwierających się kafeterii i sklepików. Z półmroku wyłaniały się piramidy, potężne, wyniosłe i nieodmiennie idealne.
Budziły zachwyt Karen i upajały historią zaklętą w ich legendę. Kleopatra. Faraon – ulubiona książka dzieciństwa mamy.
Czterdzieści wieków patrzy na nas.
O, Boże, kto to powiedział?
Wróciła do łóżka, ale nie mogła już zasnąć, mając przed sobą czterdzieści wieków, Sfinksa i podświetloną piramidę Cheopsa.
I to, co się stało wczoraj.
Robiła jednak wszystko, by odsunąć myśli o TYM.
Imponujące, wróciła do podświetlonych piramid. Wielkie. Ponadczasowe. Czy zawsze wobec takich widoków musimy być na kolanach? Kompletnie nie zgadzała się w tej kwestii z mamą, która mawiała: „Karen, jak każda nastolatka, przechodzi okres buntu wobec rzeczy uważanych za piękne i wzorcowe”. Mama… Walcząc z ogarniającym ją znużeniem, przypomniała sobie wydarzenia poprzedniego dnia.
Wielki zegar w hali przylotów wskazywał dokładnie dwunastą, gdy stały z mamą przy taśmie kairskiego lotniska w oczekiwaniu na bagaż. Miały już przy sobie dwie walizy Pollini, ale ciągle czekały na wielki kufer, który zawierał ich największe skarby – suknie specjalnie uszyte na kairskie wesele Jackie, siostry ojca. Mimo że przyjechały tylko na kilka dni, wzięły ze sobą tony bagażu.
– Musimy być przygotowane na wielokrotne zmiany kreacji, niczym arabskie panny młode – śmiała się dzień przed wylotem mama, dopychając do walizek kolejne suknie.
Karen pomyślała wtedy, że to miłe patrzeć, jak mama się śmieje; ostatnio nie zdarzało się to często. Jaka ona jest ciągle piękna, zauważyła w duchu. Jej matka – z długimi, rudymi włosami i głęboko zielonymi oczami, niewysoka, o wyraźnie zarysowanej kibici, w typie Rity Hayworth – ciągle przykuwała spojrzenia, i to nie tylko mężczyzn.
Podczas podróży do Kairu mama była milcząca, dopóki ona i jej współpasażerka, nobliwie wyglądająca Angielka w podeszłym wieku, nie wpadły w lekką panikę podczas turbulencji, tak częstych na trasie do Egiptu. Starsza pani pogładziła wtedy mamę Karen po ręce i powiedziała:
– To normalne, proszę się nie bać. − Mama Karen uśmiechnęła się z wdzięcznością. − Angela Jones – przedstawiła się kobieta. Współpasażerka ich krótkiego lotu była wiekową, ale żwawą Angielką. Wyglądała jak Mrs Marple ze Śmierci na Nilu – całości dopełniały krótkie włosy, pomarszczona twarz o niebieskich oczach i jasnobeżowy kostium. Na jej kolanach leżała książka Agathy Christie.
– Barbra Robinson – odwzajemniła się mama Karen i rozpoczęły żwawą pogawędkę. − Lecimy na wesele szwagierki. To dużo młodsza siostra mojego męża, w zasadzie dziewczynki dzieli niewielka różnica wieku. Dziewczynki, pomyślała z irytacją Karen, nadymając usta. Czy ona nie widzi, że już nie jesteśmy dziewczynkami?!
– A ja wybieram się do Syrii, do Damaszku, by odwiedzić nowo narodzonego wnuka. Wie pani, to ciekawe, mój mąż, Panie świeć nad jego duszą, był lekarzem, ale obaj nasi synowie nie poszli w jego ślady; są inżynierami, jeden pracuje w rafinerii w Libii, a drugi w Syrii.
– O, to tak jak mój mąż, Jeremy – ucieszyła się Barbra. − On też jest inżynierem, specem od pól naftowych. Wiele państw w tym rejonie ceni jego ekspertyzy. My też znamy Syrię. W Damaszku szesnaście lat temu urodziła się Karen. − Wskazała na córkę. − Mieszkaliśmy też w Bejrucie, Arabii Saudyjskiej, Tunezji i w Kuwejcie. Teraz nasz dom to Marsa Brega, amerykańska baza naftowa położona pomiędzy Benghazi a Trypolisem. Mamy tam piękny dom.
– Marsa Brega… – Angielka zastanowiła się. − Słyszałam o tym miejscu. Syn wspominał, że to największa i najbardziej strategiczna baza w Libii. Opowiadał mi, że w Libii odkryto ogromne złoża ropy, czyniąc kraj drugą potęgą naftową na świecie. To ściągnęło tu wielu obcokrajowców.
– Tak, ja jestem Polką, mój mąż Amerykaninem, pani syn Anglikiem, ale są tu też Włosi, Niemcy, Bułgarzy, Palestyńczycy, Żydzi, Filipińczycy, Hindusi. Są głównie lekarzami albo inżynierami, przywieźli ze sobą całe rodziny.
– No proszę, jeszcze Amerykanin i Polka. – Angielka uśmiechnęła się życzliwie. − Jak się państwo poznali?
Karen westchnęła i przewróciła oczami. No nie, nie wytrzymam tego cukierka po raz setny, pomyślała, patrząc na dywan chmur za oknem. A mama szczebiocze – tak, dokładnie – szczebiocze! Zaraz powie „Och–to–by–ła–taka–roman–tyczna”… Barbra spojrzała na pierzaste chmury. Niebo nad nimi było zupełnie czyste..
– Och, to bardzo romantyczna historia – zaszczebiotała z entuzjazmem. I dodała, marszcząc czoło: – W Londynie, gdzie studiowałam, mieszkałam u mojej matki chrzestnej, Lali, która jak wielu Polaków po wojnie została w Anglii na stałe. A z Jeremym, hmm… – Barbra przerwała na chwilę. − Spotkaliśmy się w pubie, jednym z najstarszych w Londynie. Siedział pod takim edwardiańskim lwem. Weszłam tam, choć miałam pójść do innego pubu. W środku było wielu mężczyzn, wszyscy patrzyli na mnie z uznaniem; wtedy byłam ładną kobietą, nie taką grubą jak dziś. W głębi po lewej stronie siedział blondyn. Tak jakoś na mnie spojrzał. I strzelił piorun… No tak. – Barbra zamyśliła się na chwilę, uśmiechając się do swoich wspomnień.
– Potem stałam z piwem w ręce i rozglądałam się. Akurat zwolniło się miejsce obok tego mężczyzny, więc usiadłam. Niby siedzieliśmy obok, ale cały czas na siebie spoglądaliśmy. Wyjęłam Sto lat samotności. Spojrzał na książkę, gwizdnął z uznaniem. Odwrócił się do mnie i powiedział: „To moja ulubiona książka”. I już. Nie wiem, kiedy zaczęliśmy rozmawiać o książkach, sztuce, literaturze, życiu. Lubiliśmy tych samych autorów, malarzy, mieliśmy podobne poglądy. Jeremy rozpytywał mnie ze śmiechem: „Czy to prawda, że w Krakowie święty Jerzy pokonał smoka?”, „Czy można żyć w komunizmie i być wolnym?”. A moja mama działała w opozycji, przepisywała na maszynie książki zakazane przez cenzurę – Miłosza, Mrożka, Hłaskę. Wie pani, dla niego, jak dla każdego Amerykanina, najważniejsza jest wolność. Pamiętam, jak w pubie wybiła jedenasta, a my nie mogliśmy się rozstać. Po zamknięciu usiedliśmy przed tym pubem, na St Martins Lane, i rozmawialiśmy do rana, a potem w porannej mgle Jeremy odprowadził mnie do domu. To był taki, jak mawiała ciocia Lala, coup de foudre. – Mama Karen zarumieniła się. – Po kilku tygodniach szaleńczych spacerów, rozmów i seksu w moim maleńkim pokoiku na poddaszu u ciotki − Jeremy musiał się wspinać po rynnie, nocami, Karen zakryj uszy – miałam wracać do Polski. W ostatni wieczór siedzieliśmy w naszym pubie, smętnie sącząc piwo. Mogliśmy się już nigdy nie spotkać. Jeremy nalegał, żebym została dłużej, ale zadeklarowałam już w biurze paszportowym, że wrócę i oddam paszport. I tak miałam ogromne kłopoty z otrzymaniem paszportu i przyjazdem tutaj ze względu na to, że ciotka Lala została w Anglii. „Jak to oddać paszport? Przecież to twój dokument, twoja własność, paszport należy do człowieka”, Jeremy nie mógł się nadziwić. Nie rozumiał, że w moim kraju paszporty się oddaje, trzeba pójść na milicję, czasem złożyć wyjaśnienia. Jak im się coś nie spodoba, to już nie można wyjechać. Jeremy przecierał oczy ze zdumienia na wieść o tym, że w Polsce mieszka dwadzieścia pięć milionów ludzi. „To wasze KGB chyba buduje jakieś osiedla dla tych paszportów. To szaleństwo!” Roześmiałam się wtedy gorzko: „Osiedla dla paszportów…” Ale musiałam już wracać, bo jak przedłużyłabym pobyt, na pewno zabraliby mi paszport, a wtedy już nigdy byśmy się nie zobaczyli.
− To niesamowite… – westchnęła Angielka. − Jak więc znów się spotkaliście?
− W dzień wyjazdu Jeremy przyszedł do ciotki bardzo elegancki – podjęła Barbra. − „Nie możesz wracać do Polski”, powiedział. „Muszę cię uwolnić od reżimu. Po to się spotkaliśmy. Byłem w konsulacie amerykańskim. Opowiedziałem o waszych osiedlach, gdzie mieszkają paszporty, powiedziałem też, że twoja mama to opozycjonistka. Możemy błyskawicznie się pobrać. Jako moja żona dostaniesz amerykański paszport. To będzie już zawsze twój paszport. Nikt nigdy nie zabroni ci nigdzie wyjechać. Nikt mi ciebie nie zabierze”.
Ukląkł przede mną i wyjął z kieszeni małe pudełeczko. W środku był sygnet z napisem z rubinów In God we trust. „To mojego taty, ale nie mam nic innego. Kiedyś kupię ci najpiękniejszy pierścionek zaręczynowy, jaki sobie zamarzysz”, obiecał. „Wyjdziesz za mnie?” − Barbra westchnęła. Sięgnęła do torebki, pochyliła się, tak by nie było jej widać, i pociągnęła łyk z brezentowej torby. Elegancka Angielka udała, że nic nie widzi. Karen widziała, jak zawsze. Dziewczyna uśmiechała się zdawkowo, jednak pogryzione do krwi palce nie świadczyły o wesołości.
Idiotka! krzyczała w duszy. Naraża mnie i siebie. Jak ci Libijczycy zauważą, to po nas! Zawsze gryzła palce do krwi. A potem udawała, że nic się nie dzieje.
I wszystko wracało do „normy”.
Jak zawsze.
Usłyszała głos starszej pani:
– Co za piękna historia, Barbro! Nie wiedziałam o tych paszportach, że to aż tak. A on cię uwolnił od jarzma komunizmu. To takie romantyczne!
– Zaraz po studiach Jeremy dostał posadę w Arabii Saudyjskiej – kontynuowała Barbra. − Potem były kolejne placówki na Bliskim Wschodzie, aż osiedliśmy w Libii, tu chyba jest nas, obcokrajowców, najwięcej.
– Tak – potwierdziła starsza pani – do Libii w poszukiwaniu własnej ziemi obiecanej przybyły rzesze specjalistów, często z rodzinami, z wielu zakątków świata. Mieszkają tu, tworząc z rdzennymi Libijczykami wielobarwną mieszankę kulturową i narodowościową.
Czy ona pisze podręczniki o krajach arabskich, zastanowiła się z rozbawieniem Karen. Ale mama potakiwała głową, wyraźnie pochłonięta rozmową.
– Och tak, ale co tam – machnęła ręką w stronę córki. – Dla nas najważniejsze jest, że codziennie możemy pływać w turkusowym, najpiękniejszym i najcieplejszym morzu na świecie – w Morzu Śródziemnym. Mamy do niego kilka kroków z tarasu. Zajmujemy rozległą willę na terenie kampusu amerykańskiego w Marsa i mamy piękny taras z widokiem na morze oraz pobliską wyspę. A kiedy mamy ochotę, wsiadamy w jeepa i jedziemy na pustynię. Tak, amerykański paszport otworzył nam drzwi do raju.
– Bajkowo… – westchnęła Angielka, a mama Karen dodała:
– Najbardziej lubię to, że nasza egzystencja płynie w typowym dla basenu Morza Śródziemnego leniwym, przyjemnym rytmie. Jesteśmy jak na nieustających wakacjach, w zasadzie mieszkamy na plaży. Rano morze, potem leniwe śniadanie, czytamy książki, jedziemy – tak jak wczoraj − po bakłażany, pomidory i jagnięcinę. Zawsze wpadamy najpierw do sklepiku z przyprawami, to taki nasz rytuał. Obłędny zapach kurkumy, kolendry zwanej tu kusburem, kardamonu i harissy miesza się z wonią mięty, cynamonu i papryki. Lubię je dotykać, wąchać, nabierać w garście. Stary zaprzyjaźniony Arab, właściciel sklepiku, parzy nam w małym tygielku upojną kawę z potłuczonymi ziarnami kardamonu. − Ściszyła głos: – To poezja patrzeć, jak robi kawę. Stawia na małym palniku gazowym miedziany tygielek, a gdy woda się zagotuje, dodaje ze trzy łyżki świeżo zmielonej kawy i tyle samo łyżek cukru. Miesza i stawia na palniku. Gdy wrze, zdejmuje ją z palnika, a po chwili znowu stawia z powrotem. I tak kilka razy. Lubię na to patrzeć i zawsze zastanawiam się, czy kawa wykipi. Ale nigdy mu się to nie zdarzyło. Potem rozlewa kawę do takich małych porcelanowych czarek. Siadamy na dywanie i raczymy się smakiem i aromatem. Za tę kawę dałabym się pokroić – rozmarzyła się Barbara.
– Potem wracamy do domu, coś ugotujemy, zjemy i sjesta. Znowu idziemy nad morze popływać. Potem się przebieramy, malujemy – tak jak nauczyły nas Arabki. I albo kino, albo jakieś party.
Starsza pani pokiwała głową.
– Tak, życie w Libii to nieustające wakacje.
– Jestem historykiem sztuki i Libia mnie fascynuje – dodała Barbara po chwili namysłu − bo jest jednym z najmniej poznanych, a najbardziej zasługującym na poznanie krajów. Czy zna pani Sabratę, Angelo?
– O tak! To jedyny zachowany na świecie w całości amfiteatr z czasów rzymskich. Syn zabrał mnie tam na przedstawienie Aidy. Nie wyobrażam sobie lepszej scenerii do opery Verdiego. – Kobieta uśmiechnęła się i wygładziła spódnicę.
Karen musiała przyznać matce rację. Życie w pobliżu zjawiskowego morza, bezkresnych piasków Sahary i bogactwa – bodaj najlepiej na świecie zachowanych – antycznych miast i osad, powodowało, że funkcjonowało się tu jak na nieustających wakacjach. Ale mama nie mówi całej prawdy. To tylko lukier. I dlaczego wciąż powtarza: my to, my tamto? Kiedyś tak było, ale od dawna wszystko robimy osobno. I jeszcze ojciec – nawet nie pofatygował się, by tu przyjechać.
A na głos powiedziała, mrużąc oczy:
– Szkoda, że tatusia, tego ze ślicznej londyńskiej opowieści, nie będzie na weselu jego ukochanej siostry.
– Karen! – krzyknęła Barbara z wyrzutem i spojrzała na współpasażerkę, uśmiechając się przepraszająco.
Starsza pani zaczęła czegoś szukać w torebce, a Karen znowu pogrążyła się w myślach.
Jadąc poprzedniego dnia na lotnisko w Benghazi, wygarnęła ojcu: „Wiesz, tato, to kompletnie nie fair, że nie będziesz na ślubie swojej ukochanej małej siostry. Od zeszłych wakacji nie widziałeś się też ze swoimi rodzicami, którzy specjalnie przylatują z San Francisco. I będzie mnóstwo członków naszej wielkiej amerykańskiej rodziny!”. Przyjazd potwierdziła też babcia Krysia, choć niełatwo przyjechać tu z Krakowa. Pół roku czekała na paszport. Najpierw jej odmówili, ze względu na ciocię Lalę. Gdyby tylko wiedzieli o prawdziwej pracy skromnej maszynistki z Biblioteki Instytutu Filozofii.
Ale nie wiedzieli. Nawet cioci Lali udało się przylecieć z Londynu. „Wszyscy jakoś to udźwignęli. Tylko ty – jak zwykle nie! Mogłeś to przecież jakoś zaplanować!”, wykrzyczała ojcu przed wyjazdem. „Wiesz, córeczko, że moja praca wymaga ciągłej gotowości do wyjazdów służbowych. Macie dzięki temu wszystko, czego zapragnie każda wschodnia księżniczka”. Rzeczywiście Karen miała pełne szafy dżinsów i błyskotek, ale wolałaby mieć normalną rodzinę. „Wiesz co? Mam w nosie życie księżniczki – i tak wolę książki, a chciałabym mieć czasem prawdziwego tatę”. Chłodno pożegnali się z ojcem, który za kilka godzin miał lot, jak twierdził, do Tunisu.
Z zamyślenia wyrwał ją głos pilota, oznajmiający, że schodzą do lądowania.
Kair powitał je czterdziestostopniowym upałem. Spoceni celnicy uwijali się pomiędzy pasażerami − na lotnisku nie działała klimatyzacja. Karen spojrzała na matkę, która stała obok i czekała z wzrokiem utkwionym w wylot taśmy, skąd wyłaniały się bagaże. Wyglądała jak prawdziwa podróżniczka z epoki wiktoriańskiej w swoim beżowym spodniumie i małym słomkowym kapeluszu z granatową wstążką. „Moja Basia z Avonlea”, mawiała czasem czule babcia Krysia, gładząc córkę po włosach. Rzeczywiście, Barbara, zwana przez ojca Barbrą, rudowłosa, zielonooka, z płomienną burzą włosów okalających porcelanową buzię, przywodziła na myśl kultową bohaterkę powieści ukochanej przez wszystkie dziewczynki świata. Chociaż także wszyscy mężczyźni świata, gdziekolwiek pojawiała się Barbara, patrzyli na nią z podziwem i zainteresowaniem.
„Kiedy cię poznałem, wyglądałaś jak Rita Hayworth w Gildzie albo jak Lilith na obrazie Rossettiego – ikona prerafaelitów”, tak jeszcze kilka lat temu mawiał do żony Jeremy. Ale już dawno Karen nie słyszała ani tych słów, ani tej czułości w głosie ojca. Wracał ze swoich rozlicznych podróży służbowych i zamykał się w swoim pokoju, słuchając Doorsów albo wychodził na karty do kantyny.
Nieustające wakacje nad Morzem Śródziemnym to było miłe życie, pod warunkiem że nie miało się akurat kilkunastu lat i nie obserwowało rozpadu rodziny. Oddalanie się rodziców od siebie, coraz częstsze awantury, płacz mamy nocami i rosnący stos butelek po alkoholu w jej garderobie − to nie było miłe, to był ciężar znacznie ponad siły szesnastoletniej dziewczyny.
Mama, marszcząc czoło i ściskając niecierpliwie torebkę, oczywiście też Polliniego, z jej ulubionej kolekcji, wpatrywała się nerwowo w pas bagażowy. Kiedy denerwowała się, tak jak teraz, co chwilę poprawiała włosy, zakładając je za uszy, a piegi na jej nosie bledły.
– Bomba! Jeeest! – krzyknęła rozradowana, gdy na taśmie pojawił się wielki brązowy kufer z charakterystycznym złotym „P”.
– Szinu bomba, łejn bomba – jaka bomba, gdzie jest bomba?! – Natychmiast zjawili się przy niej oficer i celnik, obaj wyraźnie zdenerwowani. Lotnisko w Kairze, jak w każdym kraju arabskim, w każdej chwili mogło być obiektem zamachu odwetowego ze strony Izraela.
„Odkąd Palestyńczycy porwali samolot lecący z Rzymu do Tel Awiwu w sześćdziesiątym ósmym, rozpoczęła się era terroryzmu”, mawiał tata.
Jeden z mężczyzn, młodszy, grubawy, był kompletnie łysy. Miał pourywane guziki koszuli i widać było, jak po brzuchu spływa mu pot.
Wyciągnął przed siebie spoconą rękę.
– Passaports minfatlak − zażądał.
Na szczęście Karen chodziła do arabskiej szkoły i szybciutko, najczystszą arabszczyzną wyjaśniła groźnym mundurowym:
– Mama używa takich słów, by okazać radość, że znalazła się walizka. Przyjechałyśmy na ślub ciotki z mężczyzną z Al-Senussich. − Nazwisko libijskiej rodziny królewskiej, a ponadto rodu, co powszechnie wiadome w krajach arabskich, pochodzącego wprost od proroka Mahometa, uspokoiło oficerów. Ten, który wziął paszporty Karen i Barbary, podszedł do budki celników i gdzieś zadzwonił. Rozmawiając, ciągle kiwał głową. Wrócił, oddał im dokumenty i z nieukrywanym zachwytem spojrzał na Barbarę.
– Meszi – rzucił, pozwalając im odejść.
Na parkingu czekał już kierowca z tabliczką Mrs & Miss Robinson.
Jechały w milczeniu. Karen czuła, jak sukienka oblepia jej ciało. Marzyła tylko o prysznicu. Mogło być groźnie z tą nieopatrznie wykrzyczaną „bombą”.
– Jak dobrze, córeczko, że tak sprawnie posługujesz się arabskim. Uratowałaś nas. – Matka dotknęłą jej ramienia.
– Nie przesadzaj, mamo. Po prostu czasem uważaj, co mówisz przy Arabach. − I nie pij w samolocie, dodała w myślach. Jak zwykle zawahała się, nie umiała rozmawiać z mamą o jej alkoholizmie.
Patrzyły przez okno taksówki, gdy nagle, ponad gajem palmowym, wyłoniły się ostre kanty potężnych budowli. Barbara znów zacisnęła dłoń na dłoni córki. Auto jechało szybko, a piramidy jawiły się i znikały pomiędzy palmami jak filmowe stop-klatki. Obie patrzyły jak urzeczone.
– Jak obuchem w głowę… − westchnęła Barbara. − Czasem myślę, że to jest znak, iż właśnie zetknęłaś się z cudem świata. Czy to Akropol, czy piramidy, czy miejsce, gdzie stała latarnia w Faros. Nieważne, ile razy to widzisz, czujesz się, jakbyś dostała obuchem po głowie.
Gdy dojechały przed hotel, drzwi taksówki otworzył smagły, wysoki portier.
– Witamy w Egipcie, panie – rzekł po angielsku, powoli i uroczyście. Karen wyszła z taksówki i jej oczom ukazały się nos Sfinksa oraz fragment piramidy Cheopsa. Podbiegł boy w beżowym mundurku z lampasami i zajął się ich bagażami. Mama podała mu kilka piastrów.
– Miłego pobytu, madame – rzucił grzecznie chłopak, zanim odszedł.
– Inshalla – odpowiedziały niemal jednocześnie najbardziej powszechnym na Bliskim Wschodzie powiedzeniem.
Jak Bóg da.
Weszły do ogromnego westybulu hotelu urządzonego z przesadnym przepychem – wszędzie były złocenia i arabeski. Po żarze dnia zastał je tutaj przyjemny chłód. Gdy tylko przeszły pod kolumnadą z różowawego marmuru, rozpoczęły się okrzyki i powitania – wszyscy padali sobie w ramiona, ściskali się i całowali. – Karen, jak ty wyrosłaś! Jakie masz piękne włosy! Wyglądasz zupełnie jak twój tata w czasach college’u – cieszyła się babcia Frances.
Fakt, że była bardziej podobna do ojca niż do matki, nie był dla Karen powodem do dumy.
– Ale te oczy, piękne i zielone, ma po mamie. – Babcia Krysia uściskała wnuczkę. − A najważniejsze, że jest mądra i kocha książki − dorzuciła dumnie, patrząc na Karen.
– Ale nie jest taka piękna jak Basia – stwierdziła ciotka Lala. − Chociaż Basia musi schudnąć – wyszeptała scenicznym szeptem do babci Krysi. Ciotka Lala była znaną londyńską elegantką. Krótka fryzurka à la Chanel pasowała do jej stalowoszarych włosów. Delikatny makijaż, ostra szminka. Zawsze w idealnie dopasowanej do figury małej czarnej lub ciemnym garniturze. Zawsze w sznurze pereł. Ciocia, śpiewaczka w armii Andersa, przeszła szlak bojowy od Zaleszczyk do Monte Cassino. Jej mąż był Francuzem i ciotka Lala lubiła nadmiernie i z manierą wtrącać francuskie słówka.
Dla babci Krysi i dla Barbary była wyrocznią w sprawach mody i urody. Miała obsesję na punkcie szczupłej sylwetki i czasem, gdy dzwoniła do mamy, a była jej chrzestną, pytała: „Czy Karen ciągle taka krągła? Uważaj, bo nie polubi jej żaden chłopiec. Zobacz, Jeremy też jest już tobą mniej zainteresowany, odkąd zrobiłaś się gruba po porodzie”. Nic nie dawało tłumaczenie, że w krajach arabskich krągłe kształty to ideał urody kobiecej. Ciotka nie dawała za wygraną „Ona jest taka poważna. Nie interesuje się chłopakami, tylko ciągle czyta i czyta, zresztą jest zbyt dorosła na swój wiek. I… jest raczej obserwatorem niż mówcą. Tak uważnie dobiera każde słowo, a mężczyźni tego nie lubią. Ubiera się też tak, ma cherie, bez wyrazu. Zawsze jakiś prosty strój, no i te półdługie zaczesane do tyłu włosy. Czy to ma świadczyć o jej pozornie spokojnym charakterze. To niedobrze. Kobiety muszą mieć to coś, no wiesz… Ty to masz… To esprit…
Karen jednak miała w nosie mężczyzn. Serdecznie też nie znosiła ciotki Lali − za jej wieczne krytykanctwo, wyrzucanie urojonej tuszy i niemądre rady. Ale teraz dygnęła przed nią grzecznie, dzielnie znosząc kościsty uścisk starej ciotki i jej odwieczne: Ma cherie, czy ty przypadkiem nie utyłaś od ostatniego spotkania? Zamiast choćby: Czy dobrze zniosłaś podróż, moje dziecko?
Karen spojrzała w lustro i zobaczyła niezbyt szczupłą, właściwie dość krągłą, niewysoką zielonooką szatynkę z nielicznymi piegami na nosie. Zmarszczyła się, poprawiając włosy. I jeszcze ta niesforna grzywka z kosmykami niepoddającymi się żadnym zabiegom!
Teraz jednak uwagę wszystkich zajęło przybycie do lobby rodziny Hassana, pana młodego. Na przedzie szedł Mahdi, wysoki, dostojny Arab, o ostrym, jakby orlim nosie i wysokim czole, dość smagły, wręcz ciemny. Był ubrany w długą kremową galabiję. Kilka kroków za nim w złotej chuście na głowie i długiej turkusowej szacie kroczyła Paola. Matka Hassana była Włoszką, ale w kraju arabskim stosowała się do tradycji. Jak każda bogata Arabka (i Włoszka) otaczała się pięknymi dodatkami. Miała torebkę od Polliniego z najnowszej kolekcji, okulary i apaszkę od Gucciego.
Za nimi szły cztery siostry Hassana − wszystkie wystrojone w intensywnie kolorowe suknie. Najstarsza, Mabrouka, czyli Szczęśliwa, była bliską koleżanką Karen.
Wyglądają jak różnobarwne rajskie ptaki, pomyślała Karen. Ale zaraz, gdzie jest Farag? Obie z Barbarą spoglądały na arabską grupę, wypatrując starszego brata pana młodego. Jak w każdym arabskim domu po Mahdim to Farag był najważniejszą osobą w rodzinie, jako pierworodny syn, opiekun rodziny i następca.
Był częstym gościem w ich domu w Bredze. Za częstym, pomyślała Karen, a głośno powiedziała:
– Farag nie był zwolennikiem tego ślubu, ale w końcu i on uległ miłości brata do „niewiernej”. – Potem już był. – Barbara zarumieniła się nieoczekiwanie.
− Ale czy przyjedzie?
– Nie ma go… Ale zobacz, mamo, są bliźniaki.
Za Marią Krajewską, siedzącą w głębi na skórzanej sofie, stali jej dwaj synowie, piętnastoletni bliźniacy, wysocy rudzielcy o intensywnie zielonych oczach, podobni do siebie jak dwie krople wody. Jacek i Andrzej byli Polakami. Karen pamiętała rozmowę rodziców na ich temat: „Maria, matka bliźniaków, zrobiła nieprawdopodobną karierę w Libii. Wszak przyjechała jako osoba towarzysząca dla Romana, a dostała propozycję pracy w projekcie rządowym”, powiedział ojciec, a matka dodała: „Pełni funkcję visiting professor na Wydziale Transformacji Roślin Uniwersytetu w Benghazi. Mamy tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty pierwszy rok i Libia jest pierwszym arabskim krajem, w którym dopuszczono kobiety do nauki. Mogą studiować”.
Bliźniacy podeszli do Karen i jej matki.
– Ciao, bellissima – rzucił Andrzej i cmoknął dziewczynę w policzek.
– Hej. – Jacek skinął głową.
Byli o rok młodsi od Karen i mieszkali w Benghazi.
Jacek był poważnym okularnikiem i strasznie przynudzał, Andrzej był wesoły, wygadany i wiecznie uśmiechnięty – bardzo się jej podobał.
– To co, zatańczymy na weselu twojej ciotki Jackie, darling? – zagadał teraz.
– Kysz, wariacie! – roześmiała się Karen. – Przecież wiesz, że to niemożliwe, bawimy się osobno.
* * *

 
Wesprzyj nas