Piraci zajmują bardzo ważne miejsce w dzisiejszej popkulturze, ale jacy byli naprawdę? Colin Woodard w „Republice piratów” opowiada prawdziwą historię złotej ery piractwa, skupiając się przy tym na najważniejszych osobistościach żeglujących po karaibskich wodach na początku XVIII wieku: Edwardzie „Czarnobrodym” Thatchu, Czarnym Samie Bellamym czy Charlesie Vane’ie.


„Republika piratów” to książka historyczna pisana z przygodowym zacięciem. I mimo że Woodard obala funkcjonujący w popkulturze mit piratów, tytuł sprawia, że Ci są nawet jeszcze bardziej fascynujący. Fakty mogą okazać się znacznie ciekawsze niż fikcja.

Epickie bitwy morskie, błyskawiczne abordaże, wiatr w żaglach, morski pył na twarzach i tony cennych łupów ukrytych pod karaibskim słońcem.
To nie fikcja – to fakty!

Początek XVIII wieku. Czarnobrody, Czarny Sam Bellamy, Charles Vane i kilku innych wielkich pirackich kapitanów łączy siły, tworząc coś więcej niż przypadkową zbieraninę złodziei. Byli żeglarze, niezadowoleni służący, zbiegli niewolnicy – każdy z nich zwrócił się ku piractwu w wyrazie protestu przeciwko warunkom panującym na statkach i plantacjach. Wspólnymi siłami ustanawiają surową demokrację, wykrawając własną strefę swobody, w której służący stali się wolni, Czarni zyskali status równych, a przywódców wybierano i obalano na drodze głosowania.

Posiłkując się szczegółowymi badaniami archiwów brytyjskich i amerykańskich, Colin Woodard opowiada dramatyczną historię Republiki Piratów, która śmiała zatrząść fundamentami brytyjskiego i hiszpańskiego imperium, a także rozprzestrzeniła idee demokratyczne. Kilkadziesiąt lat później doprowadziły one do powstania Stanów Zjednoczonych.

Autor nie tylko przekonująco uzasadnia zaskakującą tezę o demokratycznym potencjale pirackiej przemocy, ale przede wszystkim splata losy kluczowych postaci epoki w trzymający w napięciu, barwny fresk. Uznanie dla Woodarda najchętniej wyraziłbym pirackim “arr!”. Nawet jeśli – tak jak papuga na ramieniu – zostało wymyślone przez Hollywood.
Juliusz Kurkiewicz, Gazeta Wyborcza i Magazyn KSIĄŻKI

Colin Woodard to wielokrotnie nagradzany pisarz i dziennikarz pochodzący z Maine. Ukończył Uniwersytet Chicagowski. Za pracę dziennikarską w „Portland Press Herald” i „Maine Sunday Telegram” otrzymał prestiżową Nagrodę im. George’a Polka. Stale współpracuje z „Washington Monthly”, „The Christian Science Monitor” i „The Chronicle of Higher Education”. Zdawał relacje z ponad 50 krajów rozlokowanych na sześciu kontynentach. Przez pięć lat mieszkał we wschodniej Europie. „Washington Post” określił go mianem jednego z najlepszych dziennikarzy politycznych w Ameryce.

Colin Woodard
Republika piratów
Tłumacz: Bartosz Czartoryski
Wydawnictwo: SQN
Premiera: 24 września 2014

Rozdział pierwszy
Legenda
(1696)

Kołyszący się miarowo przy piaszczystym wybrzeżu Hog Island slup zawitał na oślepiająco błękitne wody portu w Nassau po południu, 1 kwietnia 1696 roku.
Z początku krążący po plaży mieszkańcy i pracujący na przystani żeglarze nawet nie zwrócili na okręt uwagi. Nieduży i nierzucający się w oczy slup gościł tutaj często; był to statek handlowy z pobliskiej wyspy Eleuthera, leżącej jakieś pięćdziesiąt mil na wschód. Regularnie cumował w Nassau, stolicy Bahamów; na jego pokładzie przywożono na handel sól, którą sprzedawano, i za otrzymane pieniądze kupowano tkaniny oraz cukier. Mieszkańcy nadstawiali ucha, chłonąc wieści z Anglii, Jamajki i obu Karolin. Gapie spodziewali się, że slup rzuci kotwicę, załoga załaduje towary na łódź i w ruch pójdą wiosła, gdyż stolica nie miała pomostów ani odpowiednio przystosowanego nabrzeża. Myślano, że po rozładunku marynarze pójdą jak jeden mąż napić się w jednej z miejscowych tawern, aby poplotkować o toczącej się wojnie i ruchach piekielnych wojsk francuskich, przeklinając przy tym nieobecność Królewskiej Marynarki.
Lecz nie tamtego dnia.
Slup przybił do brzegu. Na plażę wyskoczył kapitan, którego tutaj dobrze znano, a za nim paru obcych mężczyzn. Mieli na sobie nietypowe stroje: jedwabie (być może indyjskie), chusty w jaskrawych afrykańskich kolorach i arabskie nakrycia głowy, brudne i poszarpane niczym tanie ubrania noszone przez zwykłych marynarzy. Ale ci, którym udało się do nich zbliżyć na tyle, aby mogli podsłuchać ich mowę lub przyjrzeć się opalonym twarzom, ze zdziwieniem odnotowali, że byli to żeglarze narodowości angielskiej lub brytyjskiej, jakich pełno na każdym dużym statku przybywającym z dalekich partii Atlantyku.
Załoganci przeszli przez niewielką osadę, składającą się zaledwie z kilkudziesięciu ściśniętych wzdłuż wybrzeża chałup, na które padał cień skromnej fortecy z kamienia. Przecięli odremontowany plac miejski, minęli nieduży drewniany kościółek i zatrzymali się dopiero przed domem gubernatora Nicholasa Trotta. Stanęli na rozgrzanym słońcem piachu, zapach żyznej, tropikalnej gleby wypełnił im nozdrza. Mieszkańcy wioski, nie kryjąc ciekawości, gapili się z ciekawością na bandę cudacznie ubranych żeglarzy, którzy czekali, aż służący gubernatora otworzy im drzwi. Kapitan zamienił z nim kilka słów i mężczyzna pobiegł poinformować Jego Ekscelencję, że sprawa jest pilna.

***

Nicholas Trott od rana miał ręce pełne roboty. Jego kolonia była w tarapatach. Anglia prowadziła wojnę z Francją już od ośmiu lat, co zaburzało wymianę handlową Bahamów z innymi krajami. Trott otrzymał raport mówiący o przejęciu oddalonej o sto czterdzieści mil wyspy Exuma przez siły francuskie; flota dysponująca trzema okrętami wojennymi i z załogą liczącą trzysta dwadzieścia osób miała teraz obrać kurs na Nassau, które nie posiadało ani jednego statku nadającego się do odparcia ataku. Na dodatek żadna jednostka należąca do Królewskiej Marynarki od paru lat nawet nie przepłynęła obok osady. Cóż, nie można było chronić wszystkich włości przynależących do rozległego Imperium Brytyjskiego naraz. Sam Fort Nassau, zbudowany niedawno z miejscowego kamienia, wyposażony był co prawda w trzydzieści dwa działa zamontowane na murach obronnych, ale liczni osadnicy zdążyli już zbiec do lepiej chronionej Karoliny Południowej lub na Jamajkę czy Bermudy. Trott nie miał ludzi do obsadzenia fortu. Łącznie ze starcami i inwalidami, liczba mężczyzn, którzy pozostali w osadzie, nie przekraczała siedemdziesięciu. Połowa z nich po ukończeniu swojej codziennej pracy musiała również odrobić obowiązek warty, przez co, jak mówił Trott, byli „śmiertelnie zmęczeni”. Gubernator zdawał sobie sprawę, że jeśli Francuzi zaatakują, nie ma zbyt wielkiej nadziei nie tylko na utrzymanie Nassau, ale i reszty New Providence. Tym właśnie zamartwiał się Trott, kiedy odwiedzili go kapitan statku handlowego z wyspy Eleuthera i jego dziwaczni kompani.
Przywódca nieznajomych, niejaki Henry Adams, wyjaśnił, że on i jego koledzy niedawno przybyli na Bahamy na pokładzie Fancy, prywatnego okrętu wojennego o czterdziestu sześciu działach i ze stu trzynastoma załogantami. Przyszedł prosić Trotta o pozwolenie na zacumowanie w porcie Nassau. Adams przekazał na ręce gubernatora list od swojego kapitana, Henry’ego Bridgemana, który przyprawił Trotta o zdumienie. Fancy, jak pisał Bridgeman, przybił do brzegu Eleuthery prosto z Afryki, gdzie bez pozwolenia Królewskiej Kompanii Afrykańskiej, posiadającej monopol na podobną działalność, uczestniczył w handlu niewolnikami. Kapitan Bridgeman wyjaśniał, że jego załodze kończą się zapasy i muszą czym prędzej zejść na ląd; jeśli gubernator wyświadczy im przysługę i wyda stosowne pozwolenie, oczywiście chętnie się odwdzięczą. Każdy członek załogi miał złożyć na ręce Trotta podarunek w postaci dwudziestu hiszpańskich dolarów i dwóch złotych monet, Bridgeman zaś, jako dowódca, obiecywał podwójnie hojny prezent. Innymi słowy przybysze zaoferowali łapówkę wartości ośmiuset sześćdziesięciu funtów, podczas gdy roczna pensja Trotta wynosiła trzysta. Jakby tego było mało, po wyniesieniu na ląd ładunku załoga miała przekazać gubernatorowi Fancy. Czyli mógł zgarnąć trzyletnią pensję oraz stać się właścicielem sporego okrętu wojennego w zamian za udzielnie nieznajomym pozwolenia na zawinięcie do portu i niezadawanie niewygodnych pytań.
Trott złożył list na pół, schował do kieszeni i zwołał nadzwyczajne zebranie władz kolonii. Nie zachowały się niestety żadne zapiski z tego spotkania, lecz według relacji innych osób przebywających w tym czasie w Nassau, gubernator Trott nie zająknął się ani słowem o zaproponowanej mu łapówce, lecz odwołał się do poczucia obowiązku radnych, którzy wespół z nim mieli dbać o bezpieczeństwo stolicy. Przekonywał, że Fancy to okręt mogący śmiało konkurować z fregatą piątej klasy należącą do Królewskiej Marynarki, a jego obecność w porcie odstraszy francuską flotę i przekreśli plany ataku na Nassau. Ponadto załoga statku dwukrotnie zwiększyłaby całkowitą liczbę zdolnych do pracy mężczyzn na całej New Providence; znajdą się więc ręce do obsługi dział, jeśli jednak dojdzie do inwazji. No i, w razie odmowy, Bridgeman może poszukać azylu we francuskim porcie na Martynice lub, co gorsza, samemu zaatakować Nassau. Pogwałcenie zasad narzuconych przez Królewską Kompanię Afrykańską było mało znaczącym wykroczeniem, które nie mogło zadecydować o odrzuceniu propozycji Bridgemana, twierdził Trott.
Radni zgodzili się z gubernatorem. Trott przekazał Henry’emu Adamsowi „bardzo uprzejmy” list, zapraszając Fancy do Nassau, gdzie, jak zapewniał, „załoga jest mile widziana, a okręt może zacumować w porcie o dowolnej porze”.
Niedługo potem statek okrążył Hog Island. Na pokładzie żeglarze uwijali się jak w ukropie, a zanurzony głęboko pod ciężarem ładunku kadłub przecinał fale. Adams i jego towarzysze jako pierwsi zeszli na brzeg; ich szalupa wypełniona była workami i skrzyniami z tajemniczą zawartością. Przywieźli ze sobą obiecane dary: fortunę w srebrnych hiszpańskich dolarach i złotych monetach wybitych gdzieś w Arabii, a może nawet i jeszcze dalej. Łodzie przewoziły ładunek ze statku-matki przez cały dzień. Reszta załogi przypominała ubiorem grupę, która jako pierwsza opuściła okręt: zwyczajni marynarze odziani w ozdobne, orientalne stroje, obwieszeni perłami, złotem i srebrem. Mężczyzna, który kazał się nazywać kapitanem Bridgemanem, również opuścił okręt i po rozmowie z Trottem, odbytej za zamkniętymi drzwiami, przekazał mu ogromny statek wojenny. Na pokładzie Fancy gubernator znalazł swoisty napiwek: ładownię wypełnioną przeszło pięćdziesięcioma tonami kości słoniowej, stoma beczułkami prochu strzelniczego, kilkoma kuframi wyładowanymi muszkietami i pistoletami oraz bogatą kolekcją kotwic.
Trott zarzekał się potem, że nie miał absolutnie żadnych podejrzeń, iż załoga Fancy para się piractwem. „Skąd miałem wiedzieć? – zeznawał pod przysięgą. – Przypuszczenia to przecież nie dowody”. Kapitan Bridgeman i jego ludzie twierdzili, że są nieposiadającymi licencji kupcami, a ludność New Providence „nie miała podstaw, aby im nie ufać”, dodawał. Lecz Trott nie był głupcem. Sam niegdyś dowodził statkiem handlowym i doskonale wiedział, że ładunek przewożony pod pokładem Fancy nie zawiera typowych dla nielegalnej wymiany kupieckiej towarów pochodzących z afrykańskiego Wybrzeża Niewolniczego. Gdy stał na mostku, mając pod stopami kość słoniową i broń, patrząc na połatane żagle, niejednokrotnie porwane armatnimi pociskami, oraz na nadal tkwiące w drewnie ołowiane kule wystrzelone z muszkietów, Trott został postawiony przed wyborem: postąpić zgodnie z literą prawa albo przyjąć łapówkę. Nie zastanawiał się długo.
Na rozkaz gubernatora przewieziono na ląd pozostałą część ładunku. Niedługo potem plażę zastawiono skrzyniami z kością słoniową i bronią palną, stosami płóciennych żagli, kotwicami i olinowaniem, beczkami prochu i prowiantem, ciężkimi działami oraz amunicją. Trott wysłał na statek zaufanego bosmana i kilku afrykańskich niewolników, którzy mieli zająć się przeniesieniem kości słoniowej oraz srebrnych i złotych monet do jego prywatnych kwater. Tymczasem kapitan Bridgeman i pozostali mogli hulać do woli w dwóch gospodach, jakie znajdowały się w Nassau i spędzić w osadzie tyle czasu, ile tylko będą chcieli.
I tak najbardziej poszukiwany człowiek w Anglii kupił sobie przedstawiciela prawa i przekazał statek gubernatorowi Jego Królewskiej Mości. Kapitan Bridgeman był w rzeczywistości Henrym Averym, odnoszącym sukcesy morskim bandytą, najsłynniejszym piratem swego pokolenia, mężczyzną, którego czyny przejdą do legendy. Setki urzędników, tysiące żeglarzy, informatorów i żołnierzy na całym świecie, chciały pojmać jego i załogę oraz odzyskać skradzione łupy. Agenci Kompanii Wschodnioindyjskiej podążali za plotką, jakoby Avery’ego widziano w okolicach Bombaju i Kalkuty. Kapitanowie Królewskiej Marynarki wypatrywali Fancy u wybrzeży Afryki Zachodniej, Madagaskaru i Arabii. Łowcy nagród równie zaciekle przeczesywali Ocean Indyjski, co kanał La Manche. Mało kto mógłby się domyślić, że Avery i jego ludzie wylegiwali się w cieniu angielskiego fortu.

***

Henry Avery spędził większość swojego trzydziestosześcioletniego życia na morzu. Urodzony nieopodal nadmorskiego miasta Plymouth na zachodzie Anglii, zaciągnął się za młodu i służył jako mat na kilku okrętach handlowych. Niedługo po tym, jak jego kraj poszedł na wojnę z Francją w 1688 roku, Avery wstąpił do Królewskiej Marynarki, gdzie został młodszym oficerem na pokładzie HMS Rupert, a potem HMS Albemarle; na każdej z fregat brał udział w walkach. On i jego koledzy z załogi byli bici i poniżani przez wyższych rangą, do jedzenia dostawali produkty zepsute lub niepełnowartościowe, zalegano im z pensjami za całe lata. Załoganta, który podczas służby stracił rękę, nogę, stopę, dłoń czy oko, czekało żebracze życie. Marynarze narzekali, że więźniowie i jeńcy mogli liczyć na lepsze warunki i po dwudziestu latach na morzu Avery musiał przyznać im rację.
Na wiosnę 1693 roku znalazł lepszą ofertę. Usłyszał, że grupa bogatych kupców organizuje szwadron okrętów i szykuje się na nadzwyczaj śmiałą misję. Cztery uzbrojone statki miały wypłynąć z Anglii, w Hiszpanii odebrać niezbędne dokumenty i następnie obrać kurs na Karaiby. Plan przewidywał, że na miejscu dojdzie do wymiany handlowej z hiszpańskimi koloniami, a potem do ataku i splądrowania francuskich jednostek i plantacji. Kupcy płacili nieźle i, co ważniejsze, kontrakt obiecywał dalsze korzyści: gwarantowaną godziwą pensję miesięczną plus zaliczkę na poczet pierwszej wypłaty, którą żeglarze mieli otrzymać jeszcze przed wyruszeniem w morze. Avery domyślał się, że może również liczyć na lepsze jadło i napoje niż na królewskich okrętach, zwęszył też okazję do napchania kieszeni ewentualnymi łupami. Złożył aplikację i, podpierając się nienagannymi referencjami oraz długoletnią i nieskazitelną służbą, został zatrudniony jako pierwszy oficer na pokładzie dysponującego czterdziestoma sześcioma działami okrętu flagowego Charles II pod dowództwem kapitana Charlesa Gibsona.
Na początku sierpnia, przed wyruszeniem w morze, załoganci otrzymali, jak im obiecano, zaliczkę w wysokości miesięcznej pensji. Sir James Houblon, główny właściciel szwadronu, osobiście zapewnił swoich nowych ludzi, że pieniądze będą wypłacane co sześć miesięcy im lub, wedle życzenia, ich rodzinom, przez cały okres zatrudnienia. Niedługo potem Charles II oraz trzy inne statki, James, Dove i Seventh Son, podniosły kotwice i popłynęły Tamizą. Avery i jego towarzysze z załogi cieszyli się na myśl o dochodowej przygodzie, która na nich niechybnie czekała.
Lecz pech prześladował żeglarzy od samego początku. Podróż do leżącego na północy Hiszpanii portu La Coruna powinna była zająć dwa tygodnie, a z różnych przyczyn trwała pięć miesięcy. Po dotarciu na miejsce odkryto, że dokumenty korsarskie, których potrzebowała załoga Charlesa II, nadal znajdowały się w Madrycie, więc nie pozostało nic innego, jak zarzucić kotwicę i czekać. Minął tydzień, potem drugi i kolejne. Nawet po miesiącu trybiki hiszpańskiej biurokracji nie drgnęły. Załoga nudziła się, niektórzy zaczęli pytać, co z obiecaną półroczną wypłatą. Żeglarze napisali petycję do sir Jamesa Houblona, prosząc o wypłacenie pensji ich żonom, jak zostało ustalone. Houblon kazał swojemu agentowi dla przykładu zakuć kilku marynarzy w kajdany i zamknąć pod pokładem.
Taka reakcja ze strony pracodawcy nie mogła pozostać bez wpływu na nastroje załogi. Odwiedzając inne statki zacumowane w sennym porcie, żonaci marynarze mogli poprosić żeglarzy płynących do Anglii o przekazanie ich małżonkom listu. Tym samym kobiety zostały poinformowane o niedoli swoich mężów i poproszone o skontaktowanie się z Houblonem osobiście, miały też domagać się pieniędzy, których z pewnością potrzebowały, żeby przeżyć. Żony załogantów skonfrontowały się z bogatym kupcem i zastępcą gubernatora Banku Anglii – jego brat, który był szefem tej instytucji, został później burmistrzem Londynu – lecz odpowiedź, jaką otrzymały, zmroziła im krew w żyłach. Statki i przebywający na ich pokładzie ludzie znajdowali się pod jurysdykcją hiszpańskiego króla i monarcha miał prawo uczynić z nimi co tylko zechce – „zapłacić im lub powiesić na stryczku”, oświadczył Houblon.
Kiedy jego słowa dotarły do La Coruny, marynarze spanikowali. Kilku poprosiło kapitana goszczącego w porcie angielskiego okrętu wojennego o przyjęcie ich na pokład, ale spotkali się z odmową. Osobisty steward kapitana Gibsona, William May, był nawet skłonny zrzec się trzydziestu funtów zaległej wypłaty, jeśli tylko otrzyma pozwolenie na opuszczenie statku, lecz zagrożono mu aresztem i kazano zabrać się za robotę. Załoga uznała, że sprzedano ich do niewoli hiszpańskiego króla, gdzie będą tkwili „do końca swoich dni”.
Henry Avery miał jednak rozwiązanie. 6 maja 1694 roku, po czterech miesiącach bezczynnego pobytu w porcie, razem z paroma kompanami powiosłował do brzegu. Szwendając się krętymi, wąskimi uliczkami, zebrał ludzi z innych angielskich statków przetrzymywanych w La Corunie i przedstawił im plan odzyskania wolności.
O godzinie dwudziestej pierwszej paru rekrutów opuściło Charlesa II w niewielkiej łódce; kiedy podpłynęli do Jamesa, jeden z marynarzy pomachał do stojącego na pokładzie mężczyzny i posłużył się umówionym uprzednio hasłem: „Czy na pokładzie jest pijany bosman?”. Nie otrzymawszy oczekiwanej odpowiedzi, powiedział jasno, kim są i po co przyszli („Mamy plan przejęcia kontroli nad statkiem, zbierz pozostałych, wskakujcie do szalupy i płyniemy na Charlesa II”), ale, niestety, marynarz ten nie był członkiem konspiracji i rzucił się biegiem, aby ostrzec swojego kapitana. Zanim jednak dowódcy okrętu udało się wszcząć alarm, dwudziestu pięciu zbuntowanych żeglarzy zajęło pinasę i podążyło za kolegami na pokład Charlesa II.
Henry Avery zauważył poruszenie na Jamesie; krzyki niosły się echem przez całą przystań. Nie mógł czekać dłużej. Z dwudziestoma paroma ludźmi u boku ruszył na mostek, pojmał stróża i przejął kontrolę nad tylnym pokładem, gdzie znajdowało się koło sterowe i urządzenia nawigacyjne. Pozostali konspiratorzy z sąsiednich statków wkrótce potem przypłynęli łodziami na Charlesa II, a kapitan Jamesa wydał rozkaz otwarcia ognia; dwie kule armatnie z pluskiem wylądowały w wodzie obok okrętu flagowego. Huk wystrzałów zwrócił uwagę Hiszpanów ze średniowiecznej fortecy górującej nad portem; żołnierze nabili muszkiety. Avery wykrzykiwał rozkazy. Jego ludzie zabrali się za przecinanie grubych lin kotwicznych i zaczęli majstrować przy takielunku, aby czym prędzej przygotować okręt; sternik łapał wiatr, podczas gdy pozostali pośpiesznie rozwijali żagle. Ociężale, pod ostrzałem, Charles II opuścił port i wypłynął na otwarte wody Atlantyku.
Po przepłynięciu kilku mil Avery zszedł pod pokład porozmawiać ze schorowanym kapitanem Gibsonem, który leżał przykuty do pryczy, oraz drugim oficerem, Jonathanem Gravetem. Obaj byli trzymani pod kluczem w swoich kojach. Jak później relacjonowali, Avery traktował ich z szacunkiem, a nawet zaoferował Gibsonowi przejęcie dowództwa, jeśli ten zgodzi się przystać do konspiracji. Kapitan odmówił. Mimo to Avery obiecał obu mężczyznom, że z samego rana odda im do dyspozycji szalupę i będą mogli dostać się na brzeg. To samo tyczyło się tych, którzy woleli opuścić statek. Na odchodne Avery przekazał Gravetowi płaszcz, kamizelę oraz prawo do zainkasowania pensji, która mu się należała za służbę. Gravet opowiadał, że steward Gibsona, William May, „uścisnął mi dłoń, pożyczył wszystkiego dobrego i poprosił, abym przekazał jego żonie pozdrowienia”.
Rankiem Gibson, Gravet i piętnastu innych mężczyzn weszli do jednej z szalup Charlesa II i powiosłowali do brzegu. „Chcę być człowiekiem zamożnym i muszę zapracować na to miano”, powiedział Gibsonowi Avery, zanim ten odpłynął w stronę lądu.

 
Wesprzyj nas