Opowieść Nancy Milford o Zeldzie – towarzyszce życia wiecznie w niej zakochanego Scotta Fitzgeralda, autora Wielkiego Gatsby’ego – która stała się symbolem swoich czasów.



Była kobietą wyzwoloną. Niezwykle atrakcyjną i ambitną. Prawdziwą ikoną swoich czasów – to właśnie lata dwudzieste stworzyły współczesny model gwiazdy towarzystwa, ekranu, sceny. To ona – wciąż na nowo portretowana na łamach jego książek – stała się królową epoki jazzu.

Nancy Milford, zafascynowana historią Zeldy, zebrała dziesiątki listów, wspomnień, notatek swoich bohaterów, by utkać z nich jedyną taką powieść-biografię.

Nancy Milford tworzy niezapomniane obrazy bohaterki:
Zelda – niesforna dziewczynka, zadziorna nastolatka, niepokorna narzeczona Scotta.
Zelda – żona błyszcząca na salonach, towarzyszka podróży, matka ich wymarzonej córeczki.
Zelda – niespełniona artystka. Marząca o sławie. Konkurująca w pisaniu z mężem, to znów szukająca zapomnienia podczas wielogodzinnych lekcji tańca.
Zelda zdradzająca. I Zelda zdradzana.
W końcu Zelda po kolejnej próbie samobójczej – malująca kwiaty pacjentka kliniki psychiatrycznej.
I Zelda-wdowa, prosząca odwiedzających ją młodych ludzi, by nigdy nie pili tyle co Scott i by nie marnowali życia.

Jaka była ta kobieta, bez której i z którą F. Scott Fitzgerald nie mógł żyć? – opowiada Nancy Milford w swojej powieści Zelda.

Nancy Milford
Zelda. Wielka miłość F. Scotta Fitzegeralda
Tłumaczenie: Zofia Zinserling
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 15 lipca 2013


W lipcu 1918 roku, z górą miesiąc po ukończeniu szkoły, Zelda poznała w klubie podmiejskim Scotta Fitzgeralda. Był upalny sobotni wieczór i nie miała ochoty iść do klubu, ale proszono ją, żeby coś zatańczyła, więc wreszcie uległa i wykonała Taniec godzin. Scott, porucznik 67. pułku piechoty, przybyły do obozu Sheridan w połowie czerwca, przyglądał jej się ze skraju parkietu i niemal natychmiast zapytał, czy ktoś z obecnych jest jej znajomym. Odpowiedziano mu, że to absolwentka miejscowej szkoły średniej, o wiele dla niego za młoda. Nigdy jednak nie widział istoty piękniejszej niż ta żywa dziewczyna o długich złotych włosach, więc poprosił, żeby go jej przedstawiono. Zelda wspominała po latach, że kiedy ze sobą tańczyli, „pod jego łopatkami zdawała się tkwić jakaś niebiańska siła, która odrywała nogi od ziemi i utrzymywała w jakimś ekstatycznym zawieszeniu, jakby potajemnie cieszył się umiejętnością latania, a chodząc, czynił ustępstwo na rzecz przyjętych obyczajów”. Od momentu zawarcia znajomości czuli do siebie nieprzeparty pociąg, bo jeśli kiedykolwiek para miała identyczne zachcianki, skonstatował później Edmund Wilson, to właśnie Zelda Sayre i Scott Fitzgerald. Być może uroda i młodość kazały im się sprzymierzyć przeciw trzeźwiejszemu światu zewnętrznemu. Byli nawet do siebie podobni.

Scott, wybitnie przystojny, o klasycznych, regularnych, wręcz delikatnych rysach, czoło miał wysokie, szerokie, nos prosty. W całej twarzy najładniejsze chyba były oczy, ocienione gęstymi rzęsami, zielone i przejrzyste jak lód, zmieniające kolor zależnie od nastroju, najbrzydsze zaś usta, wąskie, zacięte. Choć niewysoki, bo wzrostu miał około metra siedemdziesiąt, prezentował się elegancko w oficerskim mundurze, nienagannie skrojonym przez nowojorską firmę Braci Brooks. Wolał nosić modne żółte buty z ostrogami (inni oficerowie kontentowali się przydziałowymi sztylpami). Sprawiał wrażenie nieskazitelnie czystego, jakby wyjętego wprost z pudełka.

Francis Scott Fitzgerald był Irlandczykiem wyznania rzymsko- katolickiego, a pochodził ze Środkowego Zachodu. Urodził się we wrześniu 1896 roku w Saint-Paul w stanie Minnesota. Kiedy miał dwa lata, rodzice przenieśli się do Buffalo, tam też (jeśli nie liczyć krótkiego pobytu w Syracuse) spędził dzieciństwo. W roku 1908 jego ojciec, Edward Fitzgerald, stracił pracę w firmie Procter & Gamble i cała rodzina wróciła do Saint-Paul. Chłopak dorastał w atmosferze strachu, skoro na wiadomość o zwolnieniu ojca modlił się, żeby wszyscy razem nie poszli do przytułku. Zwolnienie z pracy zapoczątkowało załamanie kariery zawodowej ojca, który nigdy już nie odzyskał w pełni szacunku dla samego siebie. W Saint-Paul żył na łasce bogatych krewnych żony i pił trochę za dużo.

Scott napisał kiedyś: „Prawie wszystko to, co się liczy, jeśli idzie o inteligencję i energię, odziedziczyłem po irlandzkiej rodzinie matki”. Mimo to nie odczuwał podziwu ani dla matki, ani dla jej zamożnych krewniaków (którzy zbili majątek na hurtowym handlu artykułami spożywczymi). Matka okropnie psuła syna i drażniła go tak samo jak jej pieszczoty. Po mieczu wywodził się zaś ze starych, arystokratycznych rodów z Maryland, Scottów i Keyów. „Pochodził z innej Ameryki – pisał Scott po śmierci ojca. – Kochałem go i zawsze podświadomie odwoływałem się do jego sądu, do tego, co by pomyślał czy zrobił… Urodziłem się w kilka miesięcy po nagłej śmierci moich dwóch starszych sióstr i on orientował się, jaki wpływ wywrze to na matkę, wiedział, że to właśnie on będzie moim jedynym przewodnikiem duchowym”. Edward Fitzgerald wpoił synowi nie tylko wytworne maniery, lecz także poczucie honoru, zgoła osiemnastowieczny kodeks towarzyski, który Scott wysoko sobie cenił. Mimo woli ojciec stał się dla niego również wzorem mężczyzny skazanego na porażkę. „Kiedy byłem trochę starszy, nie mogło mi się pomieścić w głowie, że on wstaje albo ustępuje lepszego miejsca na naszej werandzie mężczyznom, o których wiedziałem, że są wulgarni i niedżentelmeńscy. Ale teraz już wiem. Co dziesięć lat pięła się w górę nowa, młoda chłopska generacja, on zaś należał do pokolenia z czasów kolonizacji i wojny o niepodległość”. Właśnie ojcu zawdzięczał Scott „rozległą, błyskotliwą, choć bardzo powierzchowną znajomość przebiegu wojny domowej (silnie zabarwioną sympatiami konfederackimi…)”. Nic dziwnego więc, że widział w tym konflikcie „przerwane ogniwo w ciągłości życia amerykańskiego”.

Fitzgeraldowie mieszkali zawsze na skraju najelegantszej dzielnicy Saint-Paul, ale nigdy w jej centrum. Osiedli wreszcie na stałe przy końcu najpiękniejszej ulicy w tej części miasta, Summit Avenue. Arthur Mizener, biograf Scotta, napisał: „Symbolizm tego jest niemal zbyt wyraźny i Fitzgerald boleśnie sobie to uświadamiał”. Jak również ten symbolizm przejaskrawiał. Bo jeśli nawet nie czuł się pewny swojej pozycji towarzyskiej, bogactwo krewnych matki zapewniło mu wstęp do lepszych domów Saint-Paul; jeśli przez jakiś czas odczuwał pewne zahamowania, to z powodu własnej nieśmiałości i dobrego mniemania o sobie. Napisał kiedyś do córki z rozbrajającą szczerością, która stanowiła istotny rys jego charakteru: „Do piętnastego roku życia nie wiedziałem, że na świecie jest jeszcze ktoś oprócz mnie, a to kosztowało mnie bardzo dużo”.

W wieku czternastu lat zaczął pisać dziennik, który nazwał Zeszytem myśli [Thoughtbook]. Jest on jak na młodego chłopca zadziwiająco szczery, odnotowuje bowiem szczegółowo wzloty i spadki na szalach popularności, zarówno własne, jak i kolegów. Wcześnie doszedł tu do głosu wieloletni nawyk notowania swych przeżyć. Obchodziło go nie tylko to, co inni o nim sądzą – „Jack Mitchell powiedział, że Violet uważa mnie za grzecznego i miłego i że ja siebie uważam za coś wielkiego”; analizował też swoje poglądy na temat innych: „Długo byłem zagorzałym wielbicielem Paula, Cecil i ja chodziliśmy z nim stale i uważaliśmy go za bohatera. Pod względem fizycznym jest najsilniejszym chłopcem, jakiego znam… Był strasznie śmieszny, silny jak wół, opanowany w obliczu niebezpieczeństwa, uprzejmy i czasem bardzo interesujący. Teraz też nie czuję do niego niechęci. Po prostu go przerosłem”.

W tym samym okresie zaczął pisywać opowiadania do szkolnej gazetki, a pod koniec 1911 roku napisał sztukę, którą sam reżyserował i w której wystąpił jako aktor. Nie uczył się jednak dobrze i rodzice postanowili wysłać go do Newman, do katolickiej szkoły przygotowawczej w miejscowości Hackensack w stanie New Jersey. Mieli nadzieję, że coś mu tam wbiją do głowy. W pierwszym roku marnie mu szło; uchodził za nowicjusza beznadziejnego w rugby, zbierał kiepskie oceny. Jedyne naprawdę szczęśliwe chwile przeżywał, wyrwawszy się do teatru w Nowym Jorku; był to balsam na jego zranioną ambicję. „Widziałem komedię muzyczną Kwakierka i odtąd na moim biurku piętrzyły się utwory Gilberta i Sullivana, i dziesiątki notatników z zalążkami dziesiątków komedii muzycznych”. Wiosną drugiego roku nauki znalazł leżącą na fortepianie partyturę Jego wysokości sułtana, wystawianego przez uniwersytecki klub Triangle z Princeton. To przesądziło sprawę; postanowił zostać studentem Princeton – najwyżej przez południowców cenionego uniwersytetu Północy.

W lecie napisał i wystawił melodramat z okresu wojny domowej Tchórz [The Coward] i zaczął popijać trunki mocniejsze niż sherry, której próbował w latach chłopięcych. Zdaniem Mizenera, „Fitzgerald dwukrotnie w ciągu roku był tak pijany, że te okazje utkwiły mu w pamięci jako wyjątkowe. Zaczął uchodzić w Saint-Paul za «człowieka trunkowego», ta reputacja zaś obudziła jakieś romantyczne zainteresowanie jego osobą, na pewno mu miłe”. We wrześniu 1914 roku, z trudem przebrnąwszy przez egzaminy wstępne, zapisał się do Princeton*.

Miał zamiar zostać jednym z „bożyszcz roku”, ale najkrótsza droga wiodąca do tego celu okazała się niedostępna, kiedy skręcił nogę w kolanie podczas rozgrywki piłkarskiej i musiał zarzucić futbol do końca sezonu. Jeśli chciał się wybić, nie mógł tracić czasu, bo kluby rozlokowane wzdłuż Prospect Avenue wybierały nowych członków spośród studentów drugiego roku. Tam, gdzie się ktoś zapisał na drugim roku, pozostawał do końca studiów, rygorystyczny system nie przewidywał bowiem żadnych odstępstw od reguły. Scott, młody katolik z mało znanej katolickiej szkoły przygotowawczej, musiał rywalizować z chłopcami z Saint-Paul, Groton, Hill i Lawrenceville. Skoro futbol nie wchodził już w rachubę, najlepszą drogę do wybicia się stanowił klub Triangle.

Scott Fitzgerald myślał o sukcesie towarzyskim, a tymczasem byli w Princeton ludzie o zgoła odmiennych zamiłowaniach, z którymi miał później zawrzeć bliską znajomość. Ich indywidualizm nie rzucał się w oczy. Jeden z kolegów Scotta określił to w absolutnie princetońskim stylu: „Ubierali się tak jak reszta. [Ich] odmienność polegała tylko na tym, że piszą, a to w Princeton nie uchodziło”. Do tej grupy należeli John Peale Bishop i Edmund Wilson, Alexander McKaig, Townsend Martin i John Biggs junior. Pod wpływem dwóch pierwszych Scott Fitzgerald zasmakował w literackim stylu życia. Bishop, starszy od pozostałych studentów, surowy i dość pretensjonalnie ubrany, nie był już zwykłym świeżo upieczonym poetą. Edmund Wilson, którego nieprzeciętna inteligencja i smak ujawniły się już w Hill, do końca życia miał pozostać „intelektualnym sumieniem” Fitzgeralda. Wilson dość pogardliwie traktował towarzyskie aspiracje Scotta i wolał trzymać się od studenterii z daleka. Mimo to obaj, i Bishop, i Wilson, należeli do klubu Triangle.

W tych właśnie zazębiających się ze sobą światkach Princeton, intelektualnym i towarzyskim, skrystalizowały się talenty Scotta. Z zapałem wyszedł na arenę. Napisał wstawki liryczne do Fie! Fie! Fi-Fi!, sztuki wystawianej w Triangle, która, jak stwierdził później, „rozkwita w kilkunastu miastach na każde Boże Narodzenie”, i jedynie z uwagi na obowiązki studenckie nie mógł w niej wystąpić. Na święta pojechał do Saint-Paul, gdzie pławił się w rozgłosie, jaki przyniosła mu sztuka. W rodzinnym mieście zaczął uchodzić za człowieka, który w Princeton odniósł sukces. Zakochał się w poznanej wówczas Ginewrze King, bogatej, niesłychanie popularnej mieszkance Chicago, w wieku lat szesnastu wyrobionej towarzysko niczym młoda księżna. Piękność o ciemnych, wijących się włosach i dużych, romantycznych, piwnych oczach roztaczała wokół siebie aurę odwagi i niewinnego powabu. Dla Fitzgeralda była ucieleśnionym marzeniem, toteż z miejsca dał się zawojować. Napisał później, że nigdy nie zapomni „pewnego wieczoru, kiedy rozjaśniła dach Ritza” w nowojorskim Frolic. Ginewra natomiast przez pewien czas uważała Scotta za „pierwszego” w gronie swych licznych wielbicieli.
W Princeton Fitzgerald został członkiem klubu Cottage, co stanowiło szczytowe osiągnięcie towarzyskie (a podczas wydanego przez sekcję przyjęcia po raz pierwszy w życiu upił się do nieprzytomności). Wkrótce wybrano go na sekretarza klubu Triangle i do kolegium redakcyjnego czasopisma „The Tiger”; w piśmie „Nassau Lit” zaczął drukować opowiadania i wiersze.

A później, z początkiem trzeciego roku studiów, jego świat legł w gruzach. Młody człowiek, który napisze o bohaterze swej autobiograficznej pierwszej powieści: „Zawsze marzył o tym, żeby się stawać, nigdy o tym, żeby być”, oblał łacinę i chemię i znów nie mógł sięgnąć po nagrody zdobyte z takim uporem i wytrwałością. W listopadzie 1916 roku choroba zmusiła go do wyjazdu z Princeton. Pisał później: „Ale postradałem niektóre stanowiska, w tym najważniejsze – stanowisko prezesa klubu Triangle… Dla mnie uczelnia nigdy już nie byłaby tym samym. Miano zresztą skasować odznaki honorowe i medale… Utraciłem absolutnie wszystko, czego pragnąłem – i tego wieczoru po raz pierwszy zacząłem ścigać widmo kobiecości, które na czas pewien sprawia, że cała reszta wydaje się nieważna”.

Chociaż wrócił do Princeton następnej jesieni z niezłomnym postanowieniem, że zacznie od nowa, rana była głęboka. Po latach pisał: „Człowiek nie przychodzi do siebie po takich wstrząsach – staje się kimś innym i w końcu ta nowa osoba znajduje nowe przedmioty zainteresowania”. W styczniu przeżył ostatni cios, zerwanie z Ginewrą King, i to także boleśnie go dotknęło. Próbując zapomnieć o tym, co stracił, znalazł coś nowego, co zaprzątnęło jego myśli; czytał więcej niż dotychczas: Shawa, Tarkingtona, Wellsa, Swinburne’a, Comptona Mackenzie. I postanowił zostać pisarzem. Do końca roku akademickiego napisał i zamieścił w „Nassau Lit” dziewięć wierszy, pięć recenzji i osiem opowiadań.

 
Wesprzyj nas