Słynny francuski poeta i dramaturg oraz Polka, córka gorliwego patrioty, jednego z dowódców w powstaniu styczniowym. Zakazana miłość w biograficznej opowieści o Paulu Claudelu i Rosalie Ścibor-Rylskiej.


Poznała go na statku w drodze do Chin, dokąd płynęła z mężem, kupcem herbacianym, a Claudel wracał na stanowisko konsula. W Chinach zostali kochankami, Rosalie w ciąży z córką Claudela powróciła do Europy, w drodze poznała mężczyznę, który potem został jej drugim mężem.

Drogi Claudela i Rosalie rozeszły się na długie lata. Claudel ożenił się, miał kilkoro dzieci. Kochankowie spotkali się po latach w Paryżu, Rosalie była już po rozwodzie i miała następnego syna z drugiego małżeństwa, Claudel ją odwiedzał, zajmował się córką, utrzymywał obie, opiekował się jej synami, pomagał im znaleźć pracę. Ale miłość, która ich łączyła, pozostała platoniczna.

Thérèse Mourlevat – historyk literatury, specjalistka od twórczości Paula Claudela. Przyjaźniła się z Louise, córką pisarza i Rosalie ze Ścibor Rylskich, była wykonawcą jej testamentu.

Thérèse Mourlevat
Muza Claudela.
Życie Rosalie Ścibor-Rylskiej

przeł. Małgorzata Kozłowska
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 21 sierpnia 2014

1
Tak się zaczęło

Louise Vetch, córka Paula Claudela i Rosalie, liczyła już sobie prawie dziewięćdziesiąt lat, kiedy powiedziała mi po raz któryś z rzędu, że nie ma kraju, który mogłaby uznać za swój, chociaż ma francuskie obywatelstwo. Urodziła się w 1905 roku w Belgii, mieszkała parę miesięcy w Niemczech, parę lat w Anglii, kilkadziesiąt we Francji. Ale wciąż spoglądała w stronę Polski, kraju dziadka, o którym jej matka nie przestawała mówić. Bardzo wcześnie dała się Polsce zauroczyć. Kiedy słuchało się, jak o niej opowiada, stawało się jasne, jak bardzo dzieło Paula Claudela związane jest z mitycznym krajem tej, która była jego muzą. Louise opowiedziała mi o najstarszym wspomnieniu swojej matki.
Jest późny jesienny wieczór 1873 roku w Krakowie. Mała, dwuletnia Rosie śpi z zaciśniętymi piąstkami u boku niani. Jej ojciec Władysław jest w tym czasie na tajnym zebraniu, które odbywa się w piwnicach jednej z kamienic okalających Rynek Główny. Próbuje podtrzymać na duchu innych konspiratorów, zgnębionych losem „targanej konwulsjami udręczonej Polski”. I oto nagle wyłania się z mroku, jak cień, przemyka pospiesznie wzdłuż ścian budynków i znika w pałacu. Władysław bez słowa chwyta śpiącą córeczkę, otula ją kocem. Wraca szybciutko z tobołkiem do zaintrygowanych mężczyzn. Rozwija koc, unosi do góry wyprostowaną dziewczynkę, przed którą wszyscy obecni składają przysięgę na wierność sprawie.
Ta wzniosła chwila, tylekroć opisywana, została uwieczniona przez Claudela w dramacie Le Pain dur (Twardy chleb): „I uniósł mnie wysoko, jak lubił to czynić, trzymając moje stopy w swoich silnych dłoniach, / Wyprostowaną, odzianą w długą białą koszulę… / A wszyscy dumni mężczyźni wokół, dobywszy szabli, zakrzyknęli ‹‹hurra!››”.
Władysław urodził się w 1837 roku w Warszawie, był drugim synem Pawła Antoniego Ścibora-Rylskiego i Teofili z Marchockich. Paweł Ścibor-Rylski dowodził w wojsku trzecią baterią piechoty lekkiej. Pochodził z drobnej szlachty, był właścicielem ziemskim, ale nie zaliczał się do magnatów. Był inżynierem i inspektorem towarzystw ubezpieczeniowych w obwodzie warszawskim. Teofila miała młodszą siostrę Teresę, która przedwcześnie owdowiała.
Jej mąż był naczelnikiem ziemskim w gminie Drohiczyn. Nazywał się Pieńkowski, mieszkał z rodziną we dworze, w majątku Narojki, położonym na skraju puszczy w pobliżu Białegostoku. Między świętem Trzech Króli a Środą Popielcową dzieci dowiadywały się, ku swojej wielkiej uciesze, że wyruszają w drogę. Zaprzęgano sanie, pod poduszki i derki upychano wódki, wina, szynki i ciasta.
Państwo i służba, otuleni w futra i kożuchy, udawali się na kulig. Zajeżdżali w orszaku do najbliższego, oddalonego o trzydzieści, czterdzieści wiorst, dworu.
Pan domu częstował gości krupnikiem, podgrzanym, korzennym alkoholem, goście kładli się spać, po czym zabierali gospodarzy do kolejnego majątku, gdzie odbywało się polowanie, a wieczorem, w jasno oświetlonych salach — bal. Jedzenia i napitków było w bród, tyle, ile trzeba, by nakarmić i napoić do syta gości po polowaniu z sokołem i zażyciu ruchu na świeżym powietrzu. Panowie tańczyli ze służącymi, z okolicznych dworów zjeżdżali znajomi i dołączali do zabawy. Władysław i jego bracia mieli na zawsze zapamiętać pokrzykiwania woźniców, dzwonki sań, skrzyp skrzącego się śniegu, huk strzałów oddawanych przez jeźdźców, by odstraszyć wilki.
Po powrocie z wyprawy, tak jak zresztą przez cały rok, Teofila zajmowała się z wielkim oddaniem edukacją młodzieży. Wyszukiwała wśród dzieci dzierżawców te, które wydawały się jej bardziej pojętne, i dołączała je do swoich.
Wychowawcą był Polak, nauczycielką — Francuzka. Dzieci uczyły się historii, literatury i języków: polskiego, rosyjskiego, francuskiego i niemieckiego. Wychodziły na dwór bez względu na pogodę. Często trzeba było rąbać lód w stawie na kąpiel. Ojciec zabierał chłopców do ujeżdżalni. Lepiej było nie spaść z konia, bo można było za to oberwać szpicrutą. Ojciec nie bał się nieujeżdżonych koni. Oszołomiony rączym pędem jednego z takich wierzchowców, wpadł pewnego dnia do wiejskiej chaty, gdzie złożona chorobą staruszka skonała z przerażenia!
Nieco później posłano Władysława do szkoły kadetów w Sankt Petersburgu18, potem do szkoły wojskowej w Turynie. W 1861 roku studiował matematykę na Uniwersytecie Warszawskim, który właśnie ponownie otwarto. Jak inni studenci lubił spiskować. Ale kiedy został adiutantem generała, stracił ochotę na udział w antyrosyjskich manifestacjach, pomny tego, że każdy przejaw buntu jest z góry skazany na przegraną, nawet jeśli uda się czasem oddziałowi patriotów zmusić do odwrotu sotnię kozaków. Zbyt dobrze wiedział, że „ratunku należy szukać wśród chłopów”, a powstania z udziałem samej szlachty będą zawsze skazane na porażkę.
W październiku 1862 roku awansował na pułkownika. Jednak miał już dość nadużywania władzy przez Rosjan i dlatego, wierny swoim ideałom i patriotycznym tradycjom swoich bliskich, stał się jednym z inspiratorów zrywu z 1863 roku. Po powstaniu zanosiło się na surowe represje, Władysław nie miał więc innego wyjścia, jak ratować się ucieczką. Zdecydowany ujść cało z opresji, spiął ostrogami konia i popędził pod osłoną gęstego lasu na południowy zachód. Bojąc się, że ktoś go wypatrzy — koń był biały, a las się przerzedzał — postanowił przywiązać rumaka do drzewa, sam zaś po całonocnej pieszej wędrówce dotarł do przyjaznego domu w nieznanej okolicy. Udało mu się podczas tego krótkiego postoju wymienić mundur na strój robotnika. Został wędrownym ślusarzem, z kompletem narzędzi przemierzył Śląsk, Saksonię, Bawarię i Wirtembergię. Bojąc się, że może go zdradzić akcent, podawał się wszędzie za przybysza z innej prowincji. Żywił się skromnie w tanich zajazdach; gdy tylko trochę zarobił w jakimś miasteczku, od razu ruszał w dalszą drogę.
W końcu dotarł w Szwajcarii do miejsca, w którym osiadło wielu uchodźców. Był październik 1864 roku. Jesienią 1866 roku kupił trafikę w Lucernie i zatrudnił ekspedientkę. Był już właściwie skazany na banicję i musiał pogodzić się z losem emigranta. W oczekiwaniu na lepsze czasy zajmował się głównie polowaniem i pieszymi wędrówkami. Zamieszkał w pensjonacie Süter, tuż przy lesie Gütsch, na wzgórzu nad Jeziorem Czterech Kantonów. Zatrzymała się tam też amerykańska rodzina: matka i dwie córki. Władysław, owiany aurą buntownika, mógł stanowić dobrą partię dla starszej siostry. Ale on wybrał wkrótce młodą Angielkę, Agnès, która okazała się wspaniałą amazonką.
Była córką generała Hamiltona Vetcha, pełniącego w ostatnim okresie swego życia funkcję gubernatora stanu Asam w Indiach. Tam, przy granicy z Afganistanem, urodziła się Agnès, w namiocie, do którego jej matka, Louisa z domu Colebrook Campbell, ściągnęła gobeliny, zastawę stołową i srebra, by umilić sobie czas oczekiwania na męża, uczestniczącego w operacjach wojskowych. Rodzice Agnès wiedli pełne przepychu życie w Lucknow, kosmopolitycznym mieście położonym w środkowej części doliny Gangesu, gdzie Brytyjczycy z miejscowego garnizonu mogli się rozkoszować zdumiewającym, niewyobrażalnym w Europie luksusem.
Kilka lat później ciężko chora młoda matka musiała wrócić do Anglii, gdzie zmarła w wieku dwudziestu siedmiu lat, powierzywszy dzieci opiece krewnych, którzy zapewnili Agnès wyjątkową jak na owe czasy edukację.
Hamilton, przeszedłszy na emeryturę, czekał na powrót córki do Asamu, gdzie zamierzał dobrze wydać ją za mąż. Od 1860 roku doglądał troskliwie tea-gardens, które otrzymał w podziękowaniu za służbę. Kiedy zmarł w 1865 roku, Agnès miała zaledwie dwadzieścia lat. Po roku spędzonym na pensji dla dziewcząt w Paryżu udała się do Drezna, do rodziny pastora. Do protestanckiego obyczaju należała podróż do Szwajcarii — była przypieczętowaniem zakończenia nauki. W 1866 roku Agnès zamieszkała więc ze starszą kuzynką jako przyzwoitką w pensjonacie Süter w Lucernie.
Dwoje młodych, ku rozczuleniu kuzynki, zaczęło snuć wspólne plany na przyszłość. Każde z nich napisało do rodziny. Ale szkockie ciotki wcale nie były uradowane tym pomysłem. Banita bez majątku i na dodatek katolik! Teofila też się martwiła, nie mieściło jej się w głowie, że mogłaby mieć synową protestantkę. Mimo tych zastrzeżeń Władysław i Agnès, których nic nie było w stanie odwieść od ich planów, uroczyście zaręczyli się jesienią 1869 roku. Władysław wpatrywał się zauroczony w wytworną młodą pannę, potrafiącą równie dobrze mówić po niemiecku, jak po francusku i angielsku. Ona zachwycała się romantycznym banitą. Był polskim szlachcicem, podobno hrabią. Zresztą nie przywiązywała do tego większej wagi, bo jak pisał Balzak, „każdy Polak jest hrabią”!
Zorganizował dla niej nocny bankiet nad jeziorem, zakończony pokazem sztucznych ogni. Po wielu sporach i sprzeczkach zakochani ustalili w końcu, że ślub wezmą na południu Francji, a dokładniej w Anglet, nieopodal Cambo, w Kraju Basków. Mieszkająca tam z mężem kuzynka Ina Onslow mogła im pomóc w przygotowaniach do uroczystości. Narzeczeni wyjechali na początku marca 1870 roku z Lucerny do Biarritz, po blisko dwóch tygodniach dotarli do Anglet.
Władysław chciał podpisać umowę małżeńską z klauzulą rozdzielności majątkowej, ale Agnès nie przystała na to, uradowana, że może się z nim wszystkim podzielić.
Zapisy poczynione przez generała Vetcha były bardzo korzystne dla niej i dla jej braci, mogła liczyć na całkiem przyzwoity stały dochód, zabezpieczający materialnie jej bliskich. Rodzina Vetchów przeprowadziła dochodzenie na temat przyszłego męża Agnès. W listach, które nadeszły od polskich emigrantów, pisano, że jest on człowiekiem zacnym i uczciwym, prawdziwym patriotą, tyle że nieco nonszalanckim w obyciu. Utrzymywano, że jest bardzo brzydki, ale nie było w tym nic złego, skoro podobał się Agnès. Odbyły się dwie uroczystości kościelne, co w okolicy, w której mieszkało sporo Anglików, było dość częstym obyczajem, odkąd zawitał do Biarritz w 1852 roku pierwszy ksiądz anglikański. Ślub katolicki odbył się w kościele Saint-Léon w Anglet, ślub anglikański w kościele Saint-Andrew w Biarritz 3 września 1870 roku. Agnès powie potem córce, że dwukrotnie poślubiła tego samego mężczyznę. Dekret wydany przez Rzym i Święte Oficjum zezwalał na takie małżeństwo pod jednym warunkiem: Agnès musiała się zobowiązać pod przysięgą, że wychowa dzieci w wierze katolickiej i pozwoli mężowi na swobodne praktykowanie jego religii. Dekrety soboru trydenckiego stanowiły, że ślub ma mieć charakter szczególnie uroczysty, nawet jeśli jest udzielany w zakrystii, a nie w samym kościele. Suknię wybrano w maju, w Paryżu u Wortha. Uszyta ze zdobionej koronkami satyny, miała krój podkreślający smukłą talię panny młodej.
Państwo młodzi przyjechali 4 września do Bordeaux, skąd udali się do rodziny Agnès w Anglii. Przebywali tam do końca października, po czym wyruszyli do Krakowa, gdzie mieli zamieszkać na stałe.
Szóstego listopada Władysław podążał z żoną kiepską drogą skromnej polskiej wsi, skąd widać już było imponujący Wawel. Agnès ujrzała „na karpackim wzgórzu średniowieczno-barokowe miasto, u którego stóp wiła się Wisła”. Cóż za urzekający widok! Na lewym brzegu rzeki wznosił się niecierpliwie wyglądany zamek królewski. Miejsce pogrzebów królów i pełnych przepychu ceremonii koronacyjnych. Wjechała do Złotego Krakowa, który nie zdążył się jeszcze otrząsnąć po wydarzeniach 1863 roku. Miała tu zamieszkać w zimnym, surowym z wyglądu pałacu, należącym do zaprzyjaźnionej rodziny. Okna pałacu wychodziły na Rynek Główny, ogromny średniowieczny plac targowy rozciągający się wokół starych Sukiennic, które w minionych wiekach były świadkiem historii, ale teraz popadały w ruinę. Oczom uważnie rozglądającej się po mieście młodej mężatki ukazały się liczne gotyckie kościoły i renesansowe pałace. Zaciekawił ją zamek, zaskoczyło piękno królewskich grobowców. Przemierzała wzdłuż i wszerz ulice Starego Miasta. Lubiła chodzić do ogrodu botanicznego i do bogatej w zbiory biblioteki. Zwiedziła wiele kościołów, patrzyła z podziwem na monumentalny ołtarz w kościele Mariackim i z zadziwieniem na postacie o prostych, ludowych twarzach. Słuchała strażaka co godzinę grającego hejnał z wieży świątyni. Gwałtownie urywająca się melodia przypomina do dziś o dramatycznym wydarzeniu z XIII wieku. Zuchwali Tatarzy postanowili wspiąć się po murach obronnych i dostać nocą do pogrążonego we śnie miasta. Dzielny strażak zaczął trąbić na alarm, lecz nagle umilkł, przeszyty strzałą. Te dawne historie, o których pamięć była wciąż żywa, rozczulały Agnès, ale i budziły niepokój.
Władysław często zostawiał ją na parę dni samą. Jeździł na polowania do galicyjskich lasów z krewnymi i przyjaciółmi, z którymi mógł się wreszcie znowu widywać. Brzemienna, znużona Agnès nie przepadała za bigosem ani za barszczem, pierwszy był dla niej za tłusty, drugi za kwaśny. Bywała na przyjęciach, rozmawiała po francusku z hrabinami, ale często się nudziła. Z trudem dostosowywała się do tutejszego sposobu myślenia. Do zamków było daleko, a krajobraz wydawał się jej posępny. Same zaniedbane pola i rozlewiska. Patrzyła ze zgrozą z powozu na zapadające się, niebieskawe chałupy — czasem bez kominów i okien — w których mieszkali kudłaci wieśniacy odziani w łachmany. Zaczęła z lękiem myśleć o przyszłości. Wiedziała, że Władysław chodzi na nielegalne zebrania, że spiskuje wieczorami w labiryncie podziemnych lochów tworzących pod miastem osobny świat.
W siódmym miesiącu ciąży, 10 lipca 1871 roku, wydała na świat pierwsze dziecko. Małą, wątłą, ale kształtną dziewczynkę o delikatnej cerze i jasnych, gęstych włosach, które, jak opowiadano później, sięgały jej prawie do ramion. Dziecko karmiono powoli łyżeczką, początkowo nie chciało pić mleka, uznawało tylko ziółka! Zaangażowano do niego nianię, wdowę w średnim wieku przybyłą ze Śląska. Chociaż pies Wagram czuwał przy młodej matce i kołysce, Agnès nie czuła się bezpiecznie w mieście, w którym roiło się od szpiegów, więc poprosiła męża, by ochrzcili dziecko w ambasadzie brytyjskiej w Wiedniu.
Trzeba było podjąć wyprawę przed początkiem zimy. Wyruszyli w podróż z ogromnym bagażem, zatrzymywali się raz po raz na parę dni w przypominających orle gniazda zamkach zawieszonych na trudno dostępnych skałach. Pierwszy postój był około trzydziestu kilometrów od Krakowa, w zamku w Pieskowej Skale, położonym na jednym z bursztynowych szlaków.
Ceremonia chrztu odbyła się 24 września w kaplicy anglikańskiej przy Reinerstrasse 40. Akt chrztu miał w przyszłości służyć za akt urodzenia, ponieważ narodzin Rosie nie zgłoszono wcześniej w Krakowie. Dziecko uzyskiwało w ten sposób automatycznie obywatelstwo austriackie, jako że ambasada brytyjska nie miała statusu eksterytorialnego. Rodzice bardzo się bali, żeby ich córka nie otrzymała obywatelstwa Władysława, który w wyniku ostatniego rozbioru Polski stał się obywatelem rosyjskim.
Dziewczynce dano na pierwsze imię Rosalie, po jej chrzestnej matce, a przyjaciółce Agnès z lat młodzieńczych, Rosalie Caswell, na drugie Agnès — po matce, na trzecie Teresa — po ukochanej ciotce ojca.
Młodzi zamieszkali we wschodniej Galicji, we Lwowie, gdzie po straszliwej zimie nastąpiło upalne lato. Odwiedzili ich rodzice Władysława, którzy chcieli poznać synową i wnuczkę. Szarmancki Paweł od razu wprawił Agnès w dobry nastrój. Za to surowa Teofila peszyła dziewczynę, zwłaszcza kiedy mówiła do niej: „moje biedne dziecko”, stwierdzając, że popełniła „wielkie głupstwo”. W 1873 roku Agnès znowu zaszła w ciążę. Coraz bardziej dokuczała jej samotność. Korzystając z odwiedzin brata Hamiltona, wybrała się z nim do Francji. Postanowiono, że pojedzie do kuzynki Iny, pozostawiając chwilowo cór3kę pod opieką męża. Władysław popadł w przygnębienie: zrozumiał, że żona nie będzie w stanie mieszkać w Polsce na stałe.
Mała Rosalie, którą nazywano Rózią, stawała się coraz bardziej podobna do ojca. Była rozbrajająca, kiedy wyznawała po udawanym płaczu: „To są tylko żarty”. Promieniała radością, siedząc na kolanach ojca, ale potrafiła też być uparta. Nie doskwierała jej chyba zanadto nieobecność matki, miała bowiem kochającą nianię. Tymczasem 25 października 1873 roku Agnès wydała na świat w Anglet Kazimierza Louisa Hamiltona. Pierwsze imię było imieniem polskich królów, pozostałe — imionami szkockich dziadków. Ojciec dziecka, „zamieszkały w Anglet”, ale „przebywający” we Lwowie, został zgłoszony jako „chwilowo nieobecny”. Prawdopodobnie w styczniu 1874 roku Władysław i Rózia, wraz z nianią, psem, papugą i kuframi, zjechali do Anglet. Był to ze strony Władysława dowód wielkiego poświęcenia.
Małej Rosie, na którą niecierpliwie wyczekiwano we Francji, towarzyszyła sława znamienitej rodziny Rylskich. Bliscy Agnès dowiedzieli się od krewnej, że dziewczynki o mało nie nazwano Wandą. Wandą! Jakby miała w niej ożyć postać legendarnej, pięknej księżniczki, córki króla Kraka, władcy z pradawnych czasów, którego śmierć opłakiwał cały naród. Kiedy Wanda została królową, jak to opowiadano Rosie, wymknęła się po cichu z Wawelu w wianku z kwiatów na głowie, stanęła na czele długiego pochodu, doszła do łodzi zacumowanej na Wiśle i rzuciła się w nurt rzeki, by uniknąć ślubu ze starającym się o jej rękę obcym księciem.
Mała Rosie o długich włosach, jasnych jak łany galicyjskich zbóż, była podobna do Wandy. Też urodziła się w Krakowie, a przybywała z jeszcze bardziej oddalonego miejsca, z miasta Lemberg. W Kraju Basków nie wiedziano dokładnie, czy powinno się mówić Lemberg, Leopol czy Lwów. Tajemnicza dziewczynka rozumiała trochę po angielsku, sama mówiła po polsku. Kiedy chciała coś komuś powiedzieć, korzystała z pomocy ojca, który z żoną rozmawiał głównie po niemiecku. Zarówno Władysław, jak i wszyscy inni mieli wrażenie, że dziewczynka czuje się dość obco w nieznanym świecie. A w Rosie zaczęło narastać przekonanie, że mimo pięknej scenerii, jaka ją otacza, i okazywanej jej serdeczności prawdziwe życie toczy się gdzie indziej. Chociaż długo niewidziana matka była dla niej czuła i opiekuńcza, dziewczynka najbardziej lubiła towarzystwo ojca i niani. Przeczuwała niejasno, że ma do odegrania w życiu jakąś ważną rolę.
Tymczasem lubiła przesiadywać u boku ojca. Jak mówi stare porzekadło: każdy Polak rodzi się z szablą w prawej ręce, z cegłą w lewej, jest jednocześnie wojownikiem i budowniczym. Rosie przypatrywała się, jak ojciec, siedząc przy stole w Anglet, rysuje zawzięcie plany wymarzonego domu, który chciał wybudować kiedyś w Galicji, w odrodzonej wreszcie Polsce.
Dochody Agnès zapewniały im dostatnie życie, Władysław mógł ulokować rodzinę w przestronnej willi L’Espérance w Bajonnie. Rosie, rozpieszczana przez liczną, oddaną służbę, dorastała w przepięknym domu. Na ścianie w jadalni wisiała skóra tygrysa: łeb dzikiego zwierza spoczywał między rogami bawołu, dziadkowego trofeum z polowań w Indiach. Na meblach i konsolach lśniły srebra, tajemniczy gong wydawał po uderzeniu wspaniałe dźwięki. Sztychy na ścianach mówiły o tym, jak polscy patrioci przygotowywali się do zrywu narodowego i jak potem, po przegranej z Rosjanami, spędzeni w jedno miejsce przed zsyłką na Syberię, patrzyli na szlochające żony, które błagały, by im także założono kajdanki i pozwolono dzielić los zesłańców. Były jeszcze inne ryciny i broń, tworzące wokół Rosie wyimaginowany świat, którego czuła się bohaterką, pomimo że ją przerastał. Wyobrażała sobie, że jest muzą Polaka wygnańca ogarniętego obsesyjnymi marzeniami.
Przez dom przewijało się mnóstwo życzliwych ludzi: wujowie i ciotki, na przykład Frédéric i Nina Onslowowie, przybyłe z Anglii kuzynki Kathie i Maggie, przyjaciele — Réginald Thorold, Gurdon, Lucien Le Beuf — i paru znajomych Polaków. Czasem zjawiały się znienacka dziwne postacie, jak pewien polski artysta, dobywający czarowne dźwięki z zamkniętego zazwyczaj na klucz pianina, czy inny Polak, wiecznie rozczochrany, odziany w łachmany ksiądz, który uciekł z katorgi na Syberii i chełpił się tym — ku przerażeniu słuchających go dzieci — że sam zjadł dwanaście kruków razem z upierzeniem i kośćmi. W powszednie dni stół w jadalni zamieniał się w scenę teatralną. Władysław inscenizował na nim przy deserze ruchy wojsk napoleońskich. Nakrycia występowały w coraz to nowej bitwie rozgrywającej się na oczach małych widzów. Po skończonym posiłku ukoronowanym przedstawieniem dzieci przed wyjściem z pokoju żegnały się z rodzicami. Dziewczynki lekko skłaniały głowę, chłopcy całowali matkę w rękę.
Rosie dobrze pamiętała, jak w L’Espérance bawiła się z innymi dziećmi w chowanego i jak niezwykłe dźwięki docierały wówczas z sąsiedztwa. W cudownym ogrodzie rozbrzmiewały na przemian niebiańskie głosy sióstr karmelitanek, zajmujących zachodnią część posiadłości, i dziecięce chóry z sierocińca, położonego w części wschodniej. Wiatr niósł utrzymywane w niskich rejestrach śpiewy kleryków odprawiających nabożeństwa w ogromnych, wysuniętych bardziej na północ budynkach za wysokimi drzewami. Każda godzina tworzyła odrębną, harmonijną całość, wyznaczając rytm dnia, którego nikt nie miał prawa naginać do własnych zachcianek. Było trochę tak jak w sztuce teatralnej, której akcja powinna się toczyć według wskazówek niewidzialnego reżysera.
Miała na zawsze zapamiętać młode lata spędzone w krainie szczęśliwości, w której wszystko zdawało się stworzone po to, by mała księżniczka i jej bliscy mogli żyć w cudownym świecie urządzonym na miarę ich marzeń. W bajecznej L’Espérance, w której kwiaty mieniły się wszystkimi barwami tęczy, owoce dojrzewały szybciej i były smaczniejsze niż gdzie indziej, w prawdziwym raju, z którego pochodziły również wonne bukiety na ołtarze i owoce dla sierot sióstr szarytek. W bajecznej L’Espérance, której Claudel będzie Rosie niemal zazdrościł, gdy w Fukien, w Chinach, mimo piękna bujnej przyrody będzie mu opowiadała z zapałem o tamtym, niezapomnianym krajobrazie. W świecie, który pewnego dnia zniknie niczym dekoracja za bezlitosną kurtyną.
Dziewczynka w dalszym ciągu rozmawiała z ojcem po polsku. Nadal nim zauroczona, potrzebowała jego czułości i bliskości, wciąż się o nie dopominała. Uczyła się od matki angielskiego, od służących i rówieśnic francuskiego, a od obojga rodziców, rozmawiających ze sobą po niemiecku, także tego języka. Władysław siadywał przy niej przed zaśnięciem, śpiewał jej polskie piosenki z czasów młodości.
Bardzo był przywiązany do swojego „polskiego” dziecka, swojej małej księżniczki, o wiele bardziej niż do reszty dzieci. Była do końca jego ulubienicą. Dzięki niej wiecznie udręczony banita nie upadał, mimo wszystko, na duchu. Rosie spoglądała wraz z nim tęsknie w stronę kraju, który tak ją pociągał, choć ledwie czuła jego obecność. Domyślała się, że droga, która do niego wiedzie, będzie długa. Ojciec nie miał poza nią nikogo, z kim mógłby porozmawiać o Polsce, z której wprawdzie wyjechał, ale nie zamierzał przestać o nią walczyć. Zjednał tym sobie małą na zawsze. Z czasem pisarz Paul Claudel dostrzeże w Rosie uosobienie tej wyśnionej Polski. Ujrzy ją olśniewającą „w promieniu ziemskiego księżyca, światła nocy”.
Ojciec bez przerwy powtarzał małej Rosie: „Nie jesteśmy tu u siebie”. To wskazuje, jak obco się czuł we Francji. Często mówił o majątku w Galicji. Rosie zaczynała się natychmiast szykować do wyjazdu, pakowała lalczyne ubranka, nie rozstawała się z ukochaną lalką Barbarą, w każdej chwili gotowa do drogi. W końcu jednak wracała do zabawy, tylko trochę zawiedziona.
„Chcesz jechać do Polski?
— Tak… do Polski… wyjechać.
— Czyż nie miałaś zawsze zamiaru ze mną wrócić?
— Jaki głos cię tam wzywa?”.
Agnès nie dała się przekonać do powrotu do Galicji, nie miała ochoty rezygnować z wygodnego domu, z anglikańskich nabożeństw odprawianych w kościele Saint-Andrew w Biarritz. No i jak wyglądałaby tam edukacja dzieci? Wyrzeczenie się wszystkiego dla niepewnego majątku w zimnym, zacofanym kraju, w którym tajna działalność grozi prześladowaniami, wydawało się jej czystym szaleństwem.

 
Wesprzyj nas