Bramy Rzymu to pierwszy tom cyklu, epickiego fresku historycznego o czasach i życiu Juliusza Cezara.


O tym niezwykłym człowieku napisano nieomal wszystko, co możliwe i niemożliwe. I choć nie wstrzymał Słońca, z pewnością poruszył świat w ówczesnych posadach i położył podwaliny pod integrację europejską.

O dzieciństwie i młodości jednego z najbardziej w dziejach znanych ludzi wiadomo bardzo mało. Autor obdarzył swego bohatera takim dzieciństwem, jakie mógł mieć chłopiec ze średnio zamożnej rzymskiej rodziny.

Młody Gajusz wraz z przyjacielem Markiem wspólnie znoszą trudy tradycyjnej edukacji, przygotowując się do kariery politycznej i wojskowej. Później, zmuszeni do szukania własnych dróg w najbardziej ekscytującym mieście świata, doświadczają jego pokus i niebezpieczeństw.

Gajusz – krewny sięgającego po jedynowładztwo konsula Mariusza – nagle znajduje się w samym centrum krwawego konfliktu, który aż po fundamenty wstrząsa republiką.

Conn Iggulden studiował anglistykę na Uniwersytecie Londyńskim, przez kilka lat był nauczycielem, po czym poświęcił się pisarstwu. Jego pierwszy cykl, “Imperator”, od początku cieszył się ogromną popularnością i znalazł się na listach bestsellerów. Obecnie trafia do rąk czytelników jego wznowienie, a w przygotowaniu kolejny tom: “Krew bogów”. W Polsce ukazał się również pierwszy tom cyklu o Czyngis-chanie oraz dwie powieści dla dzieci.

Conn Iggulden
Imperator t.1 – Bramy Rzymu
Przełożyła Bogumiła Malarecka
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 12 sierpnia 2014

Rozdział I

Dwaj chłopcy wędrowali ścieżką przez las. Obaj byli jednakowo oblepieni błotem i żaden nie przypominał istoty ludzkiej. Wyższy niósł skórzany worek rzecznych kamyków. Miał niebieskie oczy, które na tle brązowej skorupy błota wydawały się nienaturalnie jasne.
– Zobaczysz, zabiją nas za to, Marku – odezwał się do niższego i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– To twoja wina, Gajuszu, ty mnie pierwszy popchnąłeś. Nie wierzyłeś, jak ci mówiłem, że dno jeszcze nie wyschło?
Niższy zaśmiał się, pchnął przyjaciela w krzaki i z radosnym wrzaskiem popędził przed siebie. Gajusz wygramolił się na ścieżkę i rzucił w pogoń, wymachując skórzanym workiem jak dyskiem.
– Wypowiadam ci bitwę! – krzyknął wysokim, chłopięcym głosem.
Lanie, jakie mogli oberwać za zniszczenie tunik, było jeszcze wieki przed nimi, i obaj umieli wykręcać się od kłopotów – liczył się tylko pęd leśnymi ścieżkami, do utraty tchu, i płoszenie ptaków. Obaj byli na bosaka i obaj mieli stwardniałe pięty, choć dla każdego było to dopiero ósme lato.
– Tym razem go dopadnę – wysapał Gajusz w biegu. Wciąż nie rozumiał, jak Marek, który miał tyle samo rąk i nóg, potrafi poruszać nimi szybciej. Jak się jest niższym, powinno się stawiać krótsze kroki, to oczywiste.
Roztrącane liście smagały go po ramionach i w piersi zaczynało piec nieznośnie, ale już słyszał kpiący głos Marka, tuż przed sobą.
Zziajany wypadł na leśną polanę i stanął jak wryty. Marek leżał na ziemi, trzymał się za głowę i nieporadnie próbował usiąść, a nad nim pochylało się trzech starszych chłopców.
Gajusz jęknął. Zapędzili się z Markiem za daleko, przekroczyli granice posiadłości ojca i wpadli do lasu sąsiadów. Powinien zauważyć ścieżkę graniczną, ale pochłonęła go chęć złapania Marka, choć raz.
– I co my tu widzimy, przyjaciele? Jakąś parę błotnych rybek, które wypełzły z rzeki, tak?
To Swetoniusz, najstarszy syn właściciela sąsiedniego majątku. Czternastolatek zabijał czas przed pójściem do wojska. Dwaj młodsi chłopcy mogli tylko pomarzyć o tak wyćwiczonych muskułach. Miał szopę jasnych włosów, policzki i czoło obsypane krostami o białych czubkach, czerwone, groźnie wyglądające wypryski w wycięciu ozdobnej tuniki i długi prosty kij w ręku. No i przyjaciół, by im imponować, oraz wolne długie popołudnie.
Gajusz był przestraszony, wiedział, że pewność siebie nic nie pomoże. Weszli z Markiem na cudzy teren, najlepsze, co ich czekało, to kilka kijów, najgorsze – połamanie kości. Zerknął na Marka i zobaczył, że chłopiec niezdarnie usiłuje stanąć na nogi. Na pewno oberwał czymś porządnie, kiedy wpadł na starszych chłopców.
– Pozwól nam odejść, Toniuszu, czekają na nas w domu.
– Gadająca błotna ryba! Zbijemy majątek, chłopaki! Trzymajcie ich, mam sznurek do wiązania wieprzków, w sam raz przypasuje błotnym rybkom.
Nie zanosiło się na zabawę. Ucieczka, przy takim stanie Marka, nie wchodziła w rachubę. Napastnicy byli okrutni i należało obchodzić się z nimi ostrożnie, jak ze skorpionami.
Dwaj przyjaciele Swetoniusza trzymali swój sprzęt w pogotowiu. Gajusz nie znał ich. Jeden zajął się Markiem, a drugi, przysadzisty, o tępej twarzy, wbił swój kij w jego żołądek. Chłopiec zgiął się wpół, a jego jęki najwyraźniej rozśmieszyły oprawcę.
– O, tu jest mocna gałąź – powiedział Swetoniusz. – Zwiążcie im nogi i powieście obu, niech się huśtają. Urządzimy sobie zawody w rzucie oszczepem i ciskaniu kamieniami.
– Twój ojciec zna mojego. – Gajusz, wciąż trzymając się za brzuch, zaczynał się bronić.
– To prawda, chociaż go nie lubi. Mój jest prawdziwym patrycjuszem. Nie tak jak twój. Gdyby zechciał, twoja rodzina mogłaby być u niego na służbie, a ja bym kazał twojej pomylonej matce szorować podłogi.
– Przynajmniej wdaje się w dyskusję, pomyślał Gajusz. Tymczasem jego oprawca już związał mu stopy sznurkiem z końskiego włosia i był gotowy podciągnąć go w powietrze. Co mógłby powiedzieć, czym zastraszyć Swetoniusza? Jego ojciec nie miał żadnej realnej władzy w mieście. Z rodziny matki wyszło kilku konsulów – właśnie, to było coś. Wujek Mariusz był szanowaną osobistością, tak mówiła matka.
– Jesteśmy nobilitas… mój wujek Mariusz to nie byle…
Przerwał mu krótki piskliwy krzyk – na przerzuconym przez gałąź sznurku huśtał się Marek, nogami do góry.
– Przywiąż końce sznurka do tamtego pnia. Następna rybka – powiedział Toniusz, śmiejąc się od ucha do ucha.
Gajusz zauważył, że obaj przyjaciele Toniusza posłusznie wykonują jego rozkazy. Odwoływanie się do któregokolwiek było bezcelowe.
– Puść nas, ty pryszczaty zaropialcze! – wrzasnął Marek, z pociemniałą od uderzenia krwi twarzą.
Gajusz jęknął. Teraz ich zabiją, to pewne. Idioto, po co wspominasz o krostach, nie rozumiesz, że jest czuły na ich punkcie?!
Przysadzisty, który właśnie przerzucał jego sznurek na gałąź Marka, zastygł z wrażenia. Swetoniusz uniósł brew.
– Och, popełniłaś błąd, rybko – wysyczał. – Decjuszu, podciągnijże go w końcu. Puszczę mu trochę krwi.
Nagle świat przechylił się obrzydliwie. Gajusz usłyszał skrzypienie sznurka i cichy szum w uszach, kiedy krew spłynęła mu do głowy. Obrócił się powoli wokół własnej osi i zobaczył Marka w tej samej niewygodnej pozycji. Nos przyjaciela był zakrwawiony od oberwanych na ziemi razów.
– Myślę, że w tej pozycji przestanę krwawić z nosa, Toniuszu. Dziękuję ci bardzo. – Głos Marka drżał, lecz brawura przyjaciela dodała Gajuszowi ducha.
Kiedy Marek zjawił się w ich domu, był nerwowy z natury i na swój wiek trochę za mały. Gajusz oprowadził go po majątku ojca i na koniec obaj wylądowali w stodole, na samej górze świeżo zwiezionego siana. Popatrzyli w dół, na klepisko, na jakąś pojedynczą kopkę i Gajusz zauważył, że Markowi trzęsą się ręce.
– Zjeżdżam pierwszy. Zobaczysz, jak to się robi – powiedział i z głośnym wrzaskiem zjechał na dół.
Przez kilka sekund, zadzierając głowę, czekał na pojawienie się Marka. I kiedy już zwątpił w odwagę chłopca, drobna figurka wystrzeliła wysoko w powietrze. Gajusz odskoczył na bok, a Marek, zachłystując się własnym oddechem, wpadł w sam środek kopki.
– Myślałem, że nie zjedziesz. Że za bardzo się boisz – powiedział Gajusz do leżącego plackiem i przecierającego podrażnione pyłem oczy chłopca.
– Bałem się – odparł Marek spokojnie – ale więcej nie będę. Po prostu nie będę.
Chropawy głos Swetoniusza sprowadził go na ziemię.
– Panowie, mięso należy zmiękczyć tłuczkiem. Zajmijcie odpowiednie pozycje i przystąpcie do obróbki, o tak.
Zamachnął się kijem i trafił Gajusza w skroń. Świat pobielał, potem poczerniał, a kiedy Gajusz otworzył oczy, wszystko wokół wirowało razem z wirującym sznurkiem. Jeszcze przez chwilę czuł ciosy i słyszał, jak Swetoniusz wykrzykuje: raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy…
Zdawało mu się jeszcze, że słyszy płacz Marka, a potem zemdlał przy akompaniamencie drwin i śmiechu.
Odzyskał przytomność jeszcze za dnia, ale nim do końca uświadomił sobie, co się stało, zapadł zmierzch. Jego prawe oko było niewidoczne pod wielką bryłą zakrzepłej krwi, a twarz napuchnięta i okryta lepką powłoką. Obaj wciąż wisieli głowami w dół i obracali się powoli w podmuchach wiejącego od wzgórz wiatru.
– Marku, obudź się. Marku!
Marek się nie poruszył. Wyglądał potwornie i można go było wziąć za nieziemską zjawę. Twarz, z której odpadła skorupa błota, pokrywały smugi kurzu i purpury. Na skroni sterczał guz. Szczęka była spuchnięta. Lewa ręka też, i w miarę jak gasło światło dzienne, robiła się coraz bardziej fioletowa. Ale przecież on żyje, pomyślał z przerażeniem Gajusz. On musi żyć, muszę go ratować! Muszę stanąć na ziemi! Spróbował poruszyć rękami; były zdrętwiałe. Gajusz zignorował nową falę bólu i zaczął się mocować ze sznurkiem, który je oplątywał.
Najpierw uwolnił jedną. Sięgnął do ziemi i zaczął grzebać palcami w zwiędłych liściach. Na próżno. Kiedy udało mu się uwolnić drugą, zataczając ciałem powolny krąg, poszerzył teren poszukiwań. Jest. Mały kamień z ostrą krawędzią. Teraz trudniejsze zadanie.
– Marku! Słyszysz mnie?! Urwiemy się z tej gałęzi, nic się nie martw. A wtedy zabiję i Swetoniusza, i tych jego tłuściochów.
Marek huśtał się w milczeniu. Usta miał otwarte i obwisłe.
Gajusz wziął głęboki oddech i przygotował się na nową porcję bólu. Przecięcie grubego sznurka kawałkiem kamienia jest trudne, ale kiedy zamiast brzucha ma się masę poobijanego ciała, którą na dodatek trzeba dźwignąć do góry, sprawa wygląda na niewykonalną.
No, dalej.
Udało się! Zgiął się wpół i chwycił rękami za gałąź. Poczuł przeszywający ból w brzuchu. Zrobiło mu się czarno przed oczami i był bliski torsji. Przez kilka chwil kurczowo trzymał się gałęzi. Potem, palec po palcu, oderwał dłoń od gałęzi i odchylił się do tyłu, aby sięgnąć do sznurka i go przeciąć. To było trudne; kamień nie był zbyt ostry, ześlizgiwał się ze sznurka i ranił skórę, a ręka, na której Gajusz wisiał, ześlizgiwała się z gałęzi.
– Nie poddawaj się – mruknął do siebie. – Jeszcze masz ten kamień. Próbuj od nowa; tylko patrzeć, jak Swetoniusz wróci.
Nagle przestraszyło go coś całkiem innego. Mógł wrócić ojciec z Rzymu. Spodziewali się go każdego dnia. Robiło się coraz ciemniej i mógł się niepokoić. Może już ich szuka, może już jest blisko, może ich woła. Nie znajdzie ich w takim stanie. To byłoby zbyt poniżające.
– Marku? Powiemy wszystkim, że spadliśmy z drzewa. Nie chcę, by ojciec wiedział o tym.
Marek poskrzypywał, zataczając kółka, nieświadom niczego. Cztery razy Gajusz podrywał się do góry i cztery razy opadał w dół, wisząc na sznurku, dopiero za piątym sznurek się poddał. Gajusz uderzył o ziemię płasko i drżąc na całym zmaltretowanym ciele, rozpłakał się. Próbował Markowi zaoszczędzić podobnego doświadczenia, ale przeliczył się z siłami i Marek wylądował na ziemi z głuchym łoskotem.
Wyrwał go z odrętwienia nowy ból. Otworzył oczy i wyszeptał łamiącym się głosem:
– Moja ręka.
– Ręka? Złamana, powiedziałbym. Nie poruszaj nią. Wynosimy się stąd, i to już. Nie możemy czekać na powrót Swetoniusza ani dać się znaleźć mojemu ojcu. Już prawie noc. Wstaniesz sam?
– Chyba tak, choć nie czuję nóg. Toniusz to śmieć – wyseplenił przez spuchnięte i popękane wargi Marek.
– To prawda – przytaknął ponuro Gajusz. – Mamy z nim porachunki, jak myślę.
Marek raczej się skrzywił, niż uśmiechnął.
– Ale nie od razu, dobrze? Nie dałbym mu teraz rady.
Podpierając jeden drugiego, chłopcy powlekli się do domu, wśród łanów zbóż, obok kwater dla niewolników pracujących na polach, aż do głównych budynków. Jak mogli się spodziewać, lampy oliwne jeszcze się paliły, oświetlając ściany domostwa.
– Tubruk będzie na nas czekał, on nigdy nie śpi – mruknął Gajusz, kiedy przechodzili pod łukiem zewnętrznej bramy, i jak na zawołanie, z cienia dobiegł ich znajomy głos:
– No, wreszcie. Nie przebolałbym, gdyby mnie ominęło podobne widowisko. Macie szczęście, że nie ma ojca, złoiłby wam skórę za powrót do domu w takim stanie. Co to było tym razem?
Tubruk wszedł w krąg żółtego światła lampy i pochylił się nad chłopcami. Potężnie zbudowany były gladiator kupił posadę nadzorcy małego majątku pod Rzymem i zamknął za sobą przeszłość. Ojciec Gajusza uważał, że to niezwykły talent organizacyjny. Niewolnicy pracowali przy nim bez narzekania, jedni ze strachu, drudzy z czystej sympatii. Teraz starannie obwąchiwał obu malców.
– Wpadło się do rzeki, a jakże. To przecież czuć.
Kiwnęli głowami skwapliwie, zadowoleni z takiego wytłumaczenia.
– Choć śladów kija nie złowiło się na jej dnie, jak myślę. Swe-toniusz, tak? Powinienem mu skopać zadek dawno temu, kiedy się do tego nadawał, byłoby po równo. No więc?
– Nie, Tubruku, pokłóciliśmy się obaj, a potem pobili. Nikt inny do tego się nie mieszał, a nawet gdyby, wolelibyśmy załatwić to sami, rozumiesz?
Tubruk wyszczerzył się. Taki mały chłopiec, a takie duże słowa? Miał czterdzieści pięć lat. Włosy siwe od piętnastu. Był legionistą w Afryce w Trzecim Legionie Cyrenejskim i walczył jako gladiator w blisko stu pojedynkach, zarabiając bliznę po bliźnie. Wyciągnął wielką jak łopata dłoń i kwadratowymi palcami zwichrzył włosy Gajusza.
– Rozumiem, mały wilczku. Nieodrodny syn swojego ojca. Ale jeszcze za wcześnie, byś poradził sobie ze wszystkim, jesteś małym chłopcem, a Swetoniusz… on to był czy nie… wyrasta na wspaniałego młodego wojownika, tak mówią. Racz także zauważyć, że jego ojciec jest zbyt potężny jak na wroga w senacie.
Gajusz wyciągnął się na całą długość i usiłując postawić na swoim, powiedział jak mógł najdoroślej:
– To dobrze się składa, że tego Swetoniusza absolutnie nic z nami nie łączy.
Tubruk, powstrzymując uśmiech, skinął głową, jakby wziął jego słowa za dobrą monetę.
Gajusz ciągnął śmielej:
– Przyślij do mnie Lucjusza, niech obejrzy nasze rany. Złamałem nos, a Marek na pewno ma złamaną rękę.
Tubruk popatrzył za nimi, kiedy podpierając jeden drugiego, weszli do domu, i wsunął się z powrotem w cień, na swoje conocne stanowisko przy bramie, na pierwszej warcie. Niedługo lato będzie w pełni i dni staną się nieznośnie gorące. Dobrze jest żyć, mając nad głową czyste niebo, a przed sobą uczciwą pracę.

Następny ranek przyniósł koszmar obolałych mięśni i stawów, siniaków i skaleczeń; dwa dni później było jeszcze gorzej. Marek dostał gorączki, jak powiedział lekarz, od złamania ręki, która teraz, w łubkach i na temblaku, spuchła do zadziwiających rozmiarów. Przez wiele dni chłopiec był rozpalony i musiał przebywać w zaciemnionym pomieszczeniu, gdy tymczasem Gajusz gryzł się i zamartwiał na schodach na zewnątrz.
Od wydarzeń w lesie minął tydzień. Marek przesypiał dni i choć wciąż był słaby, wyraźnie szło na lepsze. Gajusza ciągle bolały wszystkie mięśnie, na twarzy miał różnobarwną mozaikę siniaków, skórę błyszczącą i napiętą. Przyszła jednakże pora, by odnaleźć Swetoniusza.
Szedł przez las rodzinnej posiadłości, z głową nabitą strasznymi myślami. A jeśli Swetoniusz się nie pokaże? Przecież chyba nie odbywa regularnych wycieczek do lasu. A jeśli znów przyjdzie ze swoimi przyjaciółmi? Zabiją go, to pewne. Tym razem Gajusz zabrał ze sobą łuk i maszerując, napinał go dla wprawy. Łuk nie był na jego wzrost i siły, ale chłopak wymyślił sobie, że oprze go o ziemię i odciągnie strzałę przynajmniej na tyle, by przestraszyć Swetoniusza i zmusić go do odwrotu.
– Swetoniuszu, ty zaropiały worze gnoju! Jak cię złapię na ziemi mojego ojca, przeszyję ci łeb strzałą – powiedział na cały głos.
Dzień był piękny. Gajusz uwielbiał włóczyć się po lesie, ale teraz sprowadzał go tutaj poważny cel. Był ubrany w proste, luźne szaty i miał namaszczone oliwą, gładko przyczesane włosy. Tym razem nie był błotną rybą.
Znajdował się wciąż po swojej stronie granicy, kiedy usłyszał odgłos czyichś kroków i zobaczył Swetoniusza i nieznajomą, chichoczącą dziewczynę, idących szerokim leśnym duktem. Starszy chłopiec, skupiony na mocowaniu się ze swoją towarzyszką, nie od razu go zauważył.
– Wszedłeś na obcy teren – rzucił ostrzegawczo Gajusz piskliwym, ale pewnym głosem. – Jesteś w posiadłości mojego ojca.
Zaskoczony Swetoniusz podskoczył i zaklął, lecz kiedy zobaczył, że Gajusz wbija koniec łuku w ścieżkę, zaczął się śmiać.
– Patrzcie, patrzcie, tym razem mamy małego wilczka! Wielokształtne stworzenie, jak mi się zdaje. Czy jeszcze nie dość ci wlałem, wilczku?
Dziewczyna wydała się Gajuszowi ładna, lecz nie wyobrażał sobie porachunków ze Swetoniuszem w jej obecności. Czy ten drań szykuje jakąś nową pułapkę!
Swetoniusz objął dziewczynę, udając zatroskanie.
– Uważaj, moja droga. To groźny przeciwnik. Jest szczególnie niebezpieczny w pozycji do góry nogami! – Zaśmiał się z własnego żartu, a dziewczyna mu zawtórowała.
– Czy to ten, o którym wspominałeś, Toniuszu? Popatrz na ten mały rozzłoszczony pyszczek!
– Jak jeszcze raz pokażesz mi się na oczy, przeszyję cię strzałą – syknął Gajusz bez zastanowienia. Odciągnął drzewce o kilka cali. – Odejdź albo padniesz na miejscu.
Swetoniusz przestał się śmiać; szacował swoje szanse.
– W porządku, parve lupe, dostaniesz więc to, o co najwyraźniej prosisz.
Ruszył na Gajusza bez ostrzeżenia i chłopiec zwolnił cięciwę, nim zdążył pomyśleć. Wypuszczona strzała jedynie zawadziła o tunikę starszego chłopca, ale oczy Swetoniusza zrobiły się jak szparki; rozpostarł ramiona, wrzasnął triumfalnie i skoczył do przodu. Gajusz poderwał łuk do góry i wyrżnął napastnika prosto w nos. Trysnęła krew, Swetoniusz ryknął ze złości. Kiedy Gajusz jeszcze raz poderwał łuk, Swetoniusz jedną dłonią schwycił drewniany kabłąk, drugą zacisnął na gardle chłopca.
– Jeszcze jakieś groźby? – warknął rozwścieczony, zaciskając dłoń mocniej. Z nosa płynęła mu krew i plamiła tunikę. Wyrwał łuk Gajuszowi i zasypał go gradem uderzeń.
– On chce mnie zabić i udać, że to był wypadek, pomyślał Gajusz ze zgrozą. Widzę to w jego oczach. Nie mogę oddychać.
Rzucił się na przeciwnika z pięściami, lecz zasięg ciosów był za krótki, by wyrządzić prawdziwą krzywdę. Obrazy przed oczami Gajusza straciły kolory; uszy stały się głuche na dźwięki. Był nieprzytomny, kiedy Toniusz cisnął nim między wilgotne liście.
Tubruk znalazł Gajusza na ścieżce godzinę później. Głowa chłopca była poobijana ze wszystkich stron. Na twarzy zasychały świeże strupy. Oko było spuchnięte i zasklepione ropą. Nos powtórnie złamany, a cała reszta w siniakach.
– Tubruk? – szepnął Gajusz, kiedy przyszedł do siebie. – Spadłem z drzewa.
Śmiech olbrzyma odbił się echem o ścianę lasu.
– Chłopcze, nikt nie wątpi w twoją odwagę. Nie jestem tylko pewien twoich umiejętności walki. Pora, by cię czegoś nauczono, nim dasz się zabić. Kiedy ojciec wróci z miasta, pomówię z nim o tym.
– A nie powiesz mu o… o upadku z drzewa? Spadając, uderzyłem o parę gałęzi. – Gajusz poczuł smak krwi spływającej ze złamanego nosa.
– A czy w drzewo udało ci się uderzyć? Choćby raz? – spytał Tubruk, patrząc na zdeptane liście i wyczytując z nich odpowiedź. – Drzewo, jak mi się zdaje, ma taki nos jak mój. – Gajusz starał się uśmiechnąć, ale zwymiotował w krzaki.
– Hmm. Czy na tym będzie koniec, jak myślisz? Nie mogę pozwolić, byś robił to dalej. Nie chcę cię zobaczyć okaleczonego czy martwego. Ojciec zostawia cię pod moją opieką i spodziewa się, że uczę jego spadkobiercę i przyszłego patrycjusza odpowiedzialności, a nie, że pozwalam mu wyrastać na urwipołcia wdającego się w bezsensowne bijatyki. – Tubruk przerwał, podniósł z ziemi połamany łuk i potrząsnął nim z irytacją. – Wziąłeś go bez pozwolenia. Już tylko za to powinienem ci wygarbować skórę.
Gajusz spuścił głowę potulnie.
– Żadnych bijatyk więcej, zrozumiano? – Tubruk postawił go na nogi i otrzepał z ziemi i liści.
– Żadnych bijatyk więcej. Dziękuję, żeś po mnie przyszedł – odpowiedział Gajusz.
Chłopiec zatoczył się i omal nie upadł. Stary gladiator westchnął, zarzucił go sobie na ramię i poniósł do domu.
Marek jeszcze miał rękę w łubkach, ale w ciągu następnego tygodnia wrócił do siebie. Był brązowowłosym chłopcem, niższym od Gajusza o pół głowy. Miał silne nogi i równie silne, nieproporcjonalnie długie ramiona, ale dzięki temu miał w przyszłości zostać doskonałym szermierzem, przynajmniej tak twierdził. Żonglował czterema jabłkami i zaczął próbować tej samej sztuczki z nożami, lecz niewolnicy z kuchni donieśli o jego wyczynach Aurelii, matce Gajusza. Aurelia skrzyczała go, a on, rad nie rad, obiecał zostawić noże w spokoju.
Kiedy Tubruk przyniósł do domu Gajusza, Marek, któremu udało się po kryjomu wyjść z łóżka i przekraść do obszernego kompleksu kuchni, był pochłonięty maczaniem chleba w zastygającym w żeliwnych rondlach tłuszczu. Usłyszawszy harmider, przegalopował obok rzędów opasłych ceglanych pieców i wpadł do pokoju dla chorych, do królestwa Lucjusza.
Lucjusz, lekarz niewolnik, opiekował się zarówno niewolnikami z majątku ojca Gajusza, jak i samą rodziną. Bandażował opuchlizny, stosował okłady z larw ścierwic na infekcje, wyrywał zęby szczypcami i zszywał rany. Był cichym, cierpliwym mężczyzną i zawsze kiedy nad czymś się skupiał, oddychał przez nos. Delikatny świst powietrza ze starzejących się płuc lekarza dawał obu chłopcom poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Gajusz wiedział, że po śmierci ojca Lucjusz zostanie wyzwoleńcem w nagrodę za cierpliwą opiekę nad matką.
Gdy medyk powtórnie nastawiał złamany nos Gajusza, Marek siedział i przeżuwał chleb z tłuszczem.
– Znów Swetoniusz? – zapytał.
Gajusz poruszył głową. Nie mógł nic powiedzieć, ale też, przez załzawione oczy, nic nie widział.
– Czemu nie zaczekałeś na mnie?
Gajusz milczał. Lucjusz kończył obmacywanie nosa i w pewnej chwili mocno go pociągnął, aby nastawić luźną część. Na zakrzepłe strupy spłynęła świeża krew.
– Lucjuszu, na wszystkie moce podziemi, ostrożnie! Urwiesz mi nos!
Lucjusz uśmiechnął się i nic nie mówiąc, zaczął ciąć czyste płótno na pasy, aby obwiązać chłopcu głowę.
Gajusz skorzystał z chwili przerwy i odpowiedział przyjacielowi.
– Masz rękę w łubkach i poobijane żebra. Nie możesz się bić.
Marek popatrzył na niego w zamyśleniu.
– Możliwe. Spróbujesz raz jeszcze? On cię zabije, wiesz o tym.
Gajusz odczekał, aż Lucjusz spakuje swoje przybory i zbierze się do wyjścia. Podziękował mu i zwrócił się do Marka:
– Nie zabije mnie, ponieważ najpierw ja go zabiję. Muszę tylko pomyśleć nad strategią.
– Zabije cię – powtórzył Marek, wgryzając się w suszone jabłko, ukradzione z zimowych zapasów.
Tydzień później Marek wstał o świcie i przystąpił do zaprawy wyrabiającej refleks niezbędny wspaniałemu szermierzowi. Jego pokój miał białe kamienne ściany, stały w nim tylko łóżko i szafa na rzeczy osobiste. Gajusz zajmował sąsiedni pokój i, w drodze do toalety, Marek zapukał do drzwi przyjaciela, aby go obudzić. Następnie wszedł do małego pomieszczenia i wybrał jeden z czterech obmurowanych kamieniem otworów prowadzących do ścieku z bieżącą wodą, cudownego urządzenia, które eliminowało nieprzyjemne zapachy, wypłukując nocą zanieczyszczoną ziemię do płynącej przez dolinę rzeki. Chłopiec odsunął pokrywę i podciągnął nocną koszulę.
Kiedy wracał, u Gajusza wciąż panowała cisza. Otworzył drzwi, żeby mu wytknąć lenistwo, ale w środku nie było nikogo. Powinieneś mnie ze sobą zabrać, przyjacielu, pomyślał rozgoryczony. Nie musisz tak wyraźnie okazywać, że nie jestem ci potrzebny.
Ubrał się szybko i ruszył za Gajuszem w momencie, kiedy zza brzegów doliny wychylił się rąbek słońca, oświetlając budynki i pole, a na nim niewolników już pochylonych przy pracy.
Mgły się podniosły i w lesie natychmiast zrobiło się jaśniej.
Marek znalazł Gajusza na granicy obu posiadłości. Chłopiec nie miał żadnej broni. Odwrócił się, słysząc za sobą kroki, wyraźnie przestraszony, ale na widok przyjaciela odetchnął z ulgą.
– Cieszę się, że jesteś, Marku. Nie wiedziałem, kiedy on się pokaże, więc wcześnie wyszedłem z domu i sterczę tu od dawna. W pierwszej chwili myślałem, że to on.
– Dlaczego przyszedłeś sam? Jesteś moim przyjacielem, a poza tym należy mu się lanie także ode mnie.
– Masz złamaną rękę, a poza tym ode mnie należą mu się dwa.
– To prawda, ale mógłbym skoczyć na niego z drzewa albo podstawić mu nogę.
– Sztuczkami nie wygrywa się bitew. Pokonam go własną siłą.
Marek milczał. W zwykle pogodnym towarzyszu zabaw, który stał naprzeciw niego, teraz wyczuwał chłód i zaciętość.
Słońce podnosiło się powoli, cienie wędrowały. Gajusz był chyba skłonny stać godzinami, ale nie Marek. Najpierw przysiadł w kucki, potem rozsiadł się wygodniej i wyciągnął przed siebie nogi. Cienie wędrowały dalej. Marek znaczył ich pozycje kijami i ocenił, że czekają trzy godziny, kiedy na ścieżce pojawił się Swetoniusz. Uśmiechnął się kącikiem ust i przystanął.
– Zaczynasz mi się podobać, mały wilczku. Mam cię w końcu zabić czy tylko połamać nogi? Jak sądzisz, co będzie lepsze?
Gajusz uśmiechnął się i wyprostował.
– Zabij mnie, inaczej będę z tobą walczył tak długo, aż dorosnę i zabiję ciebie. A potem twoją żoną podzielę się z moim przyjacielem.
Marek z przerażeniem słuchał słów Gajusza. Może po prostu powinni uciec. Swetoniusz popatrzył na chłopców zmrużonymi oczyma i wyciągnął zza paska krótki, złowrogi nóż.
– Mały wilczku, rzeczna rybko… ktoś tak głupi jak ty nie wyprowadzi mnie z równowagi. Ale ujadasz jak szczenię, więc uciszę cię raz jeszcze.
Rzucił się prosto na nich, lecz w tej samej chwili ziemia rozstąpiła się z trzaskiem, a on zniknął im z oczu w tumanie kurzu i liści.
– Wykopałem ci pułapkę na wilki, Swetoniuszu! – krzyknął radośnie Gajusz.
Czternastolatek rzucał się w głębokim dole na wszystkie strony i miotał przekleństwa, a dwóch ośmiolatków przeżywało swój triumf.
– Myślałem, by rzucić ci na głowę wielki głaz, tak jak robią z wilkami na północy – powiedział Gajusz spokojnie, kiedy Swetoniusz zaprzestał obelg i powarkiwał ponuro. – Ale nie zabiłeś mnie, więc i ja cię nie zabiję. I nikomu się nie pochwalę, że schwytaliśmy Swetoniusza w pułapkę na wilki. Wydostań się z niej sam.
Nagle wzniósł wojenny okrzyk, a Marek szybko mu zawtórował i ich wrzaski poniosły się przez las, kiedy szczęśliwi jak nikt na świecie pędzili coraz dalej i dalej od wilczej jamy.
W pewnej chwili Marek zawołał przez ramię:
– Powiedziałeś, że go pokonasz własną siłą!
– No przecież kopałem tę jamę przez całą noc.
Słońce świeciło przez drzewa, a im się zdawało, że mogliby tak biec przez cały dzień.
Pozostawiony sam sobie Swetoniusz rozejrzał się spokojnie po swojej pułapce, chwycił się krawędzi i wydźwignął na górę. Przez chwilę siedział tam i kontemplował brud na ozdobnej tunice. Marszczył brwi prawie przez całą drogę do domu, ale kiedy wyszedł z lasu w pełne słońce, zaczął się śmiać.

 
Wesprzyj nas