70 lat temu Polacy odnosili jedne z najchwalebniejszych zwycięstw w historii oręża polskiego. Walczyli z tymi, którzy zabrali im ojczyznę, za wolność zniewolonych narodów płacąc swą krwią pod Monte Cassino, Falaise, Arnhem, a wcześniej w obronie Francji, pod Narwikiem, w Bitwie o Anglię i pod Tobrukiem.


Książka o epopei polskich żołnierzy walczących na frontach północy, zachodu i południa Europy oraz Afryki Północnej. Przedstawia losy obrońców Ojczyzny z września 1939 r., którzy po klęsce nie złożyli broni, formując polskie oddziały wojskowe we Francji, Wielkiej Brytanii, na Bliskim Wschodzie.

Ocaleli po hitlerowskiej i sowieckiej agresji, by później ze zdwojoną siłą i zaciętością podjąć walkę na wszystkich frontach, widząc przed sobą tylko jeden cel – wolną Polskę. To opowieść o polskim żołnierzu tułaczu, którego krew znaczyła szlak zwycięstw w drodze do wymarzonej, wolnej Ojczyzny.

Prof. dr hab. Ryszard Terlecki o książce:
Nigdy wcześniej, ani nigdy później Polska nie miała takiej armii. Wyposażonej w najnowocześniejszy sprzęt, świetnie wyszkolonej, ostrzelanej w walce, odnoszącej efektowne zwycięstwa. A przy tym tak bardzo ideowej, oddanej sprawie Polski, głęboko religijnej, przywiązanej do swoich dowódców. Ta armia, która zasługiwała na swój Dzień Zwycięstwa, na triumfalny powrót do kraju, na zazdrość pokoleń i kombatanckie przywileje, została zdradzona i rozproszona po świecie. Jej dowódcy cierpieli biedę i poniżenie, jej żołnierze płakali, gdy rozdrapywano ich ojczyznę i oddawano w niewolę pozostawione w kraju rodziny. Taki był koniec wielkiej armii.A przecież nie zaparli się wolnej Polski, nie załamali, nie sprzeniewierzyli ojczystej ziemi. W różnych stronach świata zbudowali niepodległą Polskę ze swoich organizacji, parafii, bibliotek, stowarzyszeń, szkół, wydawnictw, klubów, czasopism. Zbudowali na emigracji własne państwo. Przechowali w swoich sercach i w tysiącach instytucji przywiązanie do wolności, a następnie zaszczepili je kolejnym pokoleniom w kraju i na uchodźstwie. Swoją wiarą i pracą dobrze przysłużyli się Rzeczypospolitej.
 
Dr Joanna Wieliczka-Szarkowa, historyk, autorka książek: Czarna Księga Kresów (Kraków 2012 r.), Żołnierze Wyklęci Niezłomni Bohaterowie (Kraków 2013 r.), Wołyń we krwi (Kraków 2013 r.), Żołnierze Niepodległości (Kraków 2013 r.), III Rzesza. Narodziny i zmierzch szaleństwa (Kraków 2006); Józef Piłsudski 1867-1935. Ilustrowana biografia (Kraków 2007); Współautorka książki W cieniu czerwonej gwiazdy. Zbrodnie sowieckie na Polakach (1917-1956) (Kraków 2010) oraz serii książek historycznych dla dzieci Kocham Polskę.

Joanna Wieliczka-Szarkowa
Bitwy polskich żołnierzy 1940 – 1944
Wstęp: Prezydentowa Karolina Kaczorowska
Wydawnictwo AA
Premiera: maj 2014

Do książki dołączono płytę CD z pieśniami Reprezentacyjnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego „Czerwone maki na Monte Cassino”


Karolina Kaczorowska

PRZEDMOWA

Nie pogodzili się z wrześniową przegraną w 1939 roku po niemiecko-sowieckiej agresji. Nie złożyli broni po kapitulacji sojuszniczej Francji. Dalej marzyli, aby w polskim mundurze walczyć z wrogiem. Jakże różnymi drogami podążali ku temu celowi.

„Myśmy tutaj szli z Narwiku,
My przez Węgry, a my z Czech
Nas tu z Syrii jest bez liku,
A nas z Niemiec zwiało trzech.
My przez morza, a my z Flandrii,
My górami, my przez las.
Teraz wszyscy, w Aleksandrii
Teraz my już wszyscy wraz”.

Tak pisał Marian Hemar w jednej z najpiękniejszych polskich pieśni wojskowych – Karpackiej Brygadzie. Ale przecież, pomimo że Autor poświęcił te słowa bohaterskim dziejom Karpatczyków, zawarł w niej uniwersalne przesłanie wszystkich żołnierzy podążających w szeregi Wojska Polskiego formowanego u boku zachodnich aliantów: „do Polski idziemy przez cały świat, nie zbraknie na świecie bezdroży i dróg…”.
I szli bezdrożami nieludzkiej ziemi, ludzkie strzępy wyrwane z sowieckich łagrów, aby przywdziać żołnierski mundur, a potem zapisać tak bohaterską kartę na ziemi włoskiej, gdzie maki były czerwieńsze, bo z „polskiej wzrosły krwi”.
Nie spełniły się jednak słowa polskiego hymnu i droga do Polski okazała się jeszcze bardzo długa. Nie dane było do niej dotrzeć polskim lotnikom, marynarzom, pancerniakom generała Maczka i tym, którzy marzyli, iż wrócą „najkrótszą drogą” – spadochroniarzom generała Sosabowskiego.

W 1944 roku – przed 70 laty – mieli jeszcze nadzieję, że pod Monte Cassino, Falaise, Arnhem wywalczą drogę do Polski. Jeszcze nie wiedzieli, że już w Teheranie wydano na nich wyrok, przypieczętowany w Jałcie. W rozkazie wydanym po ogłoszeniu decyzji krymskich, gen. Władysław Anders pisał: „Nie uznajemy i nigdy nie uznamy jednostronnych decyzji oddających nasz Kraj na pastwę bolszewikom. Naród Polski w tej wojnie wzniósł się na szczyty bohaterstwa. Pojęcie Honoru, Wolności i Sprawiedliwości jest jednakie dla wszystkich cywilizowanych narodów. Za te świętości przelaliśmy morze krwi”. Mimo tej zdrady krew polskich żołnierzy lała się dalej. Żołnierze, którzy przeszli sowieckie piekło, którym odebrano dom rodzinny, nie porzucili karabinów, ale walczyli do końca, wyzwalając jeszcze Bolonię czy przyjmując kapitulację niemieckiej bazy w Wilhelmshaven.
A potem przyszedł czas niezasłużonych upokorzeń i krzywd. Jakże wielu nie mogło wrócić do swych domów, nie było dla nich defilady. A komunistyczny rząd odebrał 76 dowódcom „polskie obywatelstwo”. Tylko że generałowie: Anders, Maczek, Kopański – Polskę mieli w sercach, a dla milionów rodaków w zniewolonej ojczyźnie pozostali do końca symbolem najpiękniejszych kart Wojska Polskiego.

Tak było. Mogę to potwierdzić jako córka, siostra i żona polskich mężczyzn ubranych w tamten wojenny czas w mundury II Korpusu. Już nie w łachmany zesłańców Sybiru, nie w strzępy ubrań, pozostałe jak wspomnienia po „pańskiej” Polsce, ale właśnie w żołnierskie mundury, które dawały nadzieję, że walka trwa i nie jest jeszcze skończona, które przywracały godność Polakom, budowały ich morale, kazały wierzyć niezachwianie w Polskę wolną i niepodległą.
Jako mała dziewczynka przeżyłam w lutym 1940 roku wywózkę do łagrów w Republice Komi, przeżyłam niewyobrażalne trudy w stepach Kazachstanu i konieczną ewakuację do Persji w sierpniu 1942 roku. Potem były jeszcze Indie i pobyt w Afryce, a od lutego 1948 roku emigracja na angielskiej ziemi.
W tle tej mojej wojennej tułaczki działy się wydarzenia, które pięknie opisuje ta książka. Wiadomości z europejskich frontów docierały do mnie z pewnym opóźnieniem, ale najbardziej wsłuchiwaliśmy się wszyscy w informacje o walkach polskich oddziałów. Czekaliśmy na listy najbliższych, mojego ojca – byłego żołnierza Legionów Polskich i brata Józefa, w 1944 roku osiemnastoletniego, obu wojujących w oddziałach generała Władysława Andersa. Tam też w tym czasie, poprzez 7 Dywizję Piechoty stacjonującą w Księstwie Sangro, starał się jak najszybciej znaleźć na linii frontu pod Monte Cassino mój przyszły mąż, Ryszard Kaczorowski.
Wiem, co znaczyło być wówczas polską dziewczyną, kobietą, zatroskaną o los najbliższych mężczyzn. Wiem, jak czekało się na wieści z frontu. Nigdy jednak nie opuszczała nas myśl wznioślejsza, wykraczająca poza wąskie rodzinne sprawy, myśl kierująca wektor nadziei na kwestie związane z losem naszej Ojczyzny. W tym cywile jak i żołnierze byli jednym. Byliśmy wszyscy jak ów mickiewiczowski pielgrzym, co „uczynił ślub wędrówki do Ojczyzny wolnej, co ślubował wędrować póty aż ją znajdzie”. W tym sensie nie byliśmy tułaczami błądzącymi bez celu ani wygnańcami przepędzonymi wyrokiem urzędu, ani emigracją za chlebem. Byliśmy i jesteśmy do dziś – Ci, którzy na obczyźnie pozostali – pielgrzymami w służbie Ojczyzny, którzy za igłę kompasu mają stale miłość do niej…

Książka ta daje znakomite świadectwo o tamtych zmaganiach polskich oddziałów w latach II wojny światowej. Pokazuje wysiłek polskiego żołnierza, jego wierność przysiędze i najwyższym ludzkim ideałom. Mówi o jego losie, o zdradzie aliantów, o utracie swojej kresowej Ojczyzny przez większość żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Ale mówi także o czymś równie ważnym – o tym jak nie do przecenienia jest pamięć narodowa, jak ważne jest budowanie teraźniejszości i przyszłości na fundamencie wzniesionym przez pokolenia dziadów i ojców.

Warto zatem ofiarować tę książkę młodym Polakom. Niech dowiedzą się o bohaterskich czynach i tragicznych losach tamtych wojennych pokoleń, niech rośnie w nich duma z tego, czego brakuje nam dzisiaj we współczesnym świecie, niech uczą się przeżywać swą polskość poprzez życie rodzinne, gorącą wiarę i głęboki patriotyzm.

***

fragment o bitwie pod Falais, stoczonej w dniach 7-21 sierpnia 1944:

Piekielna walka

„W ciągu całego dnia (20 sierpnia) Niemcy podejmowali rozpaczliwe, i jednocześnie bardzo silnie zmontowane natarcia, by wydostać się z zamkniętego kotła Falaise. Zacięte walki piechoty wsparte grupami czołgów, ogniem artylerii i moździerzy wielolufowych [niewłaściwe określenie Nebelwerferów] prowadzone były z zachodu, od wewnątrz kotła, celem wydostania się na wschód, oraz ze wschodu celem otwarcia drogi otoczonym oddziałom. Własna artyleria, wraz z kanadyjskim pułkiem artylerii ciężkiej, ogniem o niespotykanym dotąd zużyciu amunicji (200–300 pocisków na działo w tym dniu), wstrzymywała i niszczyła przeciw uderzającego nieprzyjaciela”.

Niemcom nie udało się zaskoczyć 10 Pułku Strzelców Konnych w Chambois i pod nawałą ognia karabinów maszynowych musieli się poddać. Do niewoli dostało się 30 oficerów i 800 szeregowych. Jeńcem został dowódca LXXXIV Korpusu, gen. Otto Elfeldt. Jak zapisał gen. Maczek, pojmany oficer powiedział do dowódcy szwadronu rtm. Gutowskiego „szkoda, że nie udało mi się uderzyć więcej na południe od Chambois, bo byłbym się przerwał, gdyż tam są Amerykanie, a oni umierać nie umieją. Nie wiedziałem, że tu walczą Polacy” Jednak rano, około 8.30 zginął dowódca 10 Pułku, mjr Jan Maciejowski, trafiony najprawdopodobniej kulą snajpera. „Po nocnej walce wręcz z patrolami niemieckimi, robi się jasno. Strzelanina ze wszystkich rodzajów broni. Na bezpośrednim przedpolu bucha snop światła i widać kłąb czarnego dymu. Czyżby nam ustrzelili czołg? Nie, to wysunięty pluton B szwadronu wali pociskami ppanc. do Panter, chyba na 100 metrów. Z krzaków wychodzą jeńcy. ‘Maciej’ [mjr Jan Maciejowski] kiwa żeby się poddawali i posyła po nich Bronka na scoucie. Po chwili trzy dymy na przedpolu. To Antek uporał się z drugą i trzecią Panterą. ‘Maciej’ daje mi jakieś polecenia, już nie pamiętam, o co chodziło, więc wychodzę z czołga. Po chwili wracam. ‘Macieja’ nie ma. Pytam Pestka – kierowcy: Gdzie major? Major ranny. Wyszedł z czołga dać rozkazy niszczycielom. Leży, o tam, pod żywopłotem. Idę do zastępcy dowódcy pułku mjr. E. [Otton Eysymont] Patrzę na polanę. Grupa około 40 Niemców z podniesionymi rękami idzie w naszym kierunku. Za nimi Bronek na scoucie. Na czele maszeruje sprężyście oficer niemiecki. Widzę jego czerwone lampasy. Pewno generał – myślę. Wracam do ‘Macieja’. Nie żyje. Idę ponownie do majora E. i melduję: Dowódca pułku poległ. Myślę, jak to teraz będzie. Zaopatrzenia nie ma, bitwa może potrwać jeszcze długo. Od Dywizji jesteśmy odcięci. Z innymi oddziałami i z Amerykanami bezpośredniej łączności nie mamy. Przecież trzeba, żeby wszystko było tak jakby ‘Maciej’ żył. Walka trwa…” – wspominał adiutant pułku, por. Jan Rozwadowski.

Walka trwała także na Maczudze i dla jednostek pancernych, jak wspominał ppłk Koszutski, była ona „dość niezwykła”. W falistym, zadrzewionym (sady) i zalesionym terenie, z ograniczoną widocznością, przez co Niemcy mogli podchodzić prawie pod polskie czołgi, dochodziło do walki wręcz. Piechota walczyła na bagnety, załogi czołgów strzelały z pistoletów, karabinów maszynowych i dział. Walczyć musieli wszyscy – kierowcy i sanitariusze, (kapelan z kierowcą wzięli do niewoli 72 jeńców). Czołgi stały cały czas na miejscu, skupione i zwrócone na wszystkie strony jak w średniowiecznym taborze. Nie można było ewakuować ani rannych, ani jeńców, ich położenie było straszne – leżeli na przedpolu między walczącymi oddziałami. Zaopatrzenie nie dochodziło. Ogień artylerii o niebywałym natężeniu nie ustawał. Na przedpolu leżała masa rozkładających się w upale trupów. „Smród byt taki, że nie można było absolutnie nic przełknąć, śmierdziała również woda. (…) Prawie wszystkie oddziały polskie spały po raz ostatni kilka godzin w nocy z dnia 16 na 17 sierpnia. Żołnierze byli piekielnie zmęczeni. Siedem dni bezustannych walk i pięć nocy bezsennego czuwania i marszów, musiały zrobić swoje. Dowódcy nakazali użycie pastylek benzedrynowych na podtrzymanie bezsenności. U niektórych żołnierzy wywołało to efekt oszałamiający zupełnego otępienia, u innych – odwrotnie, nerwowego podniecenia. Wszyscy wyglądali jak upiory. Czarni od kurzu. Zapadnięte policzki. Czerwone, zaognione oczy. W kombinezonach poplamionych krwią własną i rannych kolegów. (…) Ale im więcej zmęczenia, im więcej nieprzespanych nocy, im więcej ognia, im częstsze ataki Niemców – tym większa zaciętość i determinacja żołnierzy l Dywizji Pancernej na Coudehard i pod Chambois.
– Nie przejdą sk…syny! – mówili po każdym odpartym ataku.

I może w całej tej walce to było najważniejsze. To stanowisko każdego strzelca i każdej załogi czołgu, od tych bowiem poszczególnych ludzi zależał los zgrupowania. (…) 56 godzin spędzonych w czołgu lub jak w piechocie w niewielkiej jamie w ziemi, w dusznym smrodzie gnijących trupów i gazów powybuchowych, bez możności zrywu, w gorącu wież rozgrzanych pracą silnika (dla utrzymania pracy radia) i w upale sierpniowym, często z trupem kolegi w czołgu, którego następnie wyrzucało się jak psa na zewnątrz, aby rozkładał się na ziemi – oto warunki tej piekielnej walki. (…) Ponad tymi przeżyciami górowała jednak absolutna pewność. Niemcy nie przejdą, zanim nie wybiją wszystkich obrońców Maczugi i Chambois. Aby zwyciężyć, musieli by zabić wszystkich”3 – pisał ppłk Koszutski.

Przed południem, następnego dnia, na Maczugę wjechał pierwszy czołg kanadyjski. 4 Kanadyjska Dywizja Pancerna nadeszła nareszcie z pomocą. Niemieckie czołgi i grenadierzy zaczęli wycofywać się na Vimoutiers. Z tego pierwszego czołgu wyszedł kpt. Pierre Sevigny i jak wspomina ppłk Koszutski, ze łzami w oczach podszedł do polskich brudnych, oberwanych i wyczerpanych zwycięzców – stanął na baczność i zasalutował: „What a bloody spectacle! This is a real Polish Battlefield. My God! (Co za krwawe przedstawienie! To jest prawdziwe polskie pole bitwy. Mój Boże!). Jeden ze strzelców 8 Batalionu spojrzał na niego, wypluł papierosa i „rzekł bez emocji do kolegów: – Czemu ten cyrkowiec nie przyjechał tu trzy dni temu? – a do mjr. Savigny: – Thank you major!”4. Ale Kanadyjczyk był bardzo dzielnym żołnierzem i prawym człowiekiem, jak zaświadczał ppłk Koszutski, i towarzyszył 1 Pułkowi Pancernemu od 19 sierpnia.

O godzinie 14.00, 21 sierpnia bój o Maczugę był skończony. W dzienniku bojowym jednego z kanadyjskich pułków zapisano: „Obraz wzgórza 262 był najdzikszy ze wszystkich napotkanych dotychczas przez pułk. Polacy nie dostawali zaopatrzenia od trzech dni. Mieli wiele setek rannych, którzy nie mogli być ewakuowani. Droga była zatłoczona spalonymi pojazdami zarówno naszymi, jak i nieprzyjacielskimi. Wszędzie trupy jeszcze nie pochowane, kawałki trupów…”. Generał Simonds, oglądając pole bitwy na północny wschód od Chambois stwierdził, że nigdy w swoim życiu nie widział takiego całkowitego spustoszenia. „A jednak najpiękniej wyrazili swe uznanie dla Polaków żołnierze 4 Kanadyjskiej Dywizji Pancernej. Przejeżdżając przez pole walki na Maczudze, na widok ‘szlachtuza’ [rzeźnia] w wąwozie szosy pod Coudehard, powiedzieli, kiwając z uznaniem głowami: ‘Bloody Poles, what a job!’ (Cholerni Polacy, co za robota!)”.

 
Wesprzyj nas