Autoportret Marka Hłaski – jedna z najbardziej zakręconych powieści o PRL-u. Kolejna, po świetnie przyjętych „Listach”, książka Hłaski wydana przez Wydawnictwo Agora pod hasłem „Hłasko powraca”.


Seria wznowień dzieł Marka Hłaski ukazuje się w roku, w którym przypada 45 rocznica śmierci pisarza oraz 80 rocznica jego urodzin – w nowej szacie graficznej autorstwa Urszuli Pągowskiej i Andrzeja Pągowskiego.

Wydana trzy lata przed śmiercią autora książka to dzieło z pogranicza wspomnieniowej prozy, biograficznej powieści i literackiej autokreacji. Marek Hłasko snuje w niej opowieść o swoim burzliwym życiu i rozpaczliwych próbach ucieczki od ponurej rzeczywistości. Rozpamiętuje chwile, gdy z pomocą przychodziły mu alkohol, związki z kobietami, a wreszcie literacka i filmowa fikcja.

Znaczną część tych – jak sam o nich mówił Hłasko – „prawdziwych zmyśleń” stanowią powroty do czasów młodości i szkolnych doświadczeń, gdy jako młody chłopak sprzeciwiał się powszechnemu konformizmowi. Często pojawiają się też wspomnienia pracy kierowcy w firmie przewozowej i felietonisty w tygodniku „Po Prostu”. Przez gęstą warstwę słów przenikają skrajne emocje – te, które przywodzą na myśl dramatyczne wizje artysty i obsesyjne napady lęku, oraz te, które obnażają jego najgłębiej skrywane pragnienia.

„Piękni dwudziestoletni” to nie tylko osobisty dziennik Marka Hłaski, lecz także pasjonujące świadectwo epoki. To rodzaj oryginalnego przewodnika po czasach PRL-u, ówczesnych barach i wydarzeniach, które rozpalały wyobraźnię młodych buntowników. Wybuchowi i nieobliczalni mieli swoje sposoby, aby sprzeciwiać się rygorom politycznego systemu. Czy w świecie, w którym przyszło im żyć, byli szczęśliwi? Ta książka przybliży nas do odpowiedzi na to pytanie.

Książka„Piękni dwudziestoletni” powszechnie odbierana jest jako autobiografia. Nawet przez esbeków szukających haków na Marka Hłaskę. Wybrali oni wszystkie przestępcze czyny, które sobie przypisał, i wysłali tę litanię do Komendy Wojewódzkiej MO we Wrocławiu. Milicjanci nie znaleźli jednak żadnych śladów przestępczej działalności młodego pisarza.
„Piękni dwudziestoletni” to również opowieść o czasie i o okolicznościach w których żył Hłasko. I ten opis ówczesnej rzeczywistości jest trafny, gorzki i mądry. Ociera się często o groteskę. Pisany przed pięćdziesięciu laty, jest w wielu fragmentach wciąż aktualny.

Andrzej Czyżewski

Pierwsze ubranie sprawiłem sobie, mając dwadzieścia dwa lata. Dzisiaj niepotrzebne mi nawet i ubranie; i tak nie mam dokąd iść.

Książka Piękni dwudziestoletni po raz pierwszy została wydana przez Instytut Literacki w Paryżu w 1966 roku jako CXXVIII tom Biblioteki Kultury. W komunistycznej Polsce, gdzie po 1958 roku skazano Hłaskę na przemilczenie, utwór nie mógł się ukazać. W latach 1980 i 1981 był publikowany w niewielkich nakładach w drugim obiegu. Miał zostać wydany w 1985 roku nakładem wydawnictwa Czytelnik, jednak ingerencja cenzury przekraczała objętością tekst, który mógłby się ukazać.

Ostatecznie Piękni dwudziestoletni ukazali się w Polsce dopiero w 1988 roku nakładem wydawnictwa Alfa. W ślad za tym poszły inne wydawnictwa. Łączna ilość wydanych i sprzedanych egzemplarzy przekroczyła ćwierć miliona. Obok “Pierwszego kroku w chmurach” jest to najchętniej czytywana i znana książka Marka Hłaski.

Marek Hłasko
Piękni dwudziestoletni
Wydawnictwo Agora
Premiera: 20 sierpnia 2014

Sznurowadełka,
paseczek, krawacik

W roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym, w lutym, wysiadłem na lotnisku Orly z samolotu, który wystartował z Warszawy. Miałem przy sobie osiem dolarów; miałem dwadzieścia cztery lata; byłem autorem wydanego tomu opowiadań oraz dwóch książek, których wydać mi nie chciano. Byłem także laureatem Nagrody Wydawców,którą otrzymałem na kilka tygodni przed wyjazdem z Warszawy.
I jeszcze jedno: zostałem uznany za człowieka skończonego i stwierdzone zostało ponad wszelką wątpliwość, że niczego już nigdy nie napiszę. Jak powiedziałem, miałem wtedy dwadzieścia cztery lata – ci, którzy pogrzebali mnie szybko z wprawą zawodowych grabarzy, byli ludźmi starszymi ode mnie o lat trzydzieści lub więcej. Adolf Rudnicki napisał kiedyś, że najmodniejszym kierunkiem w literaturze polskiej jest miażdżenie i niszczenie. Ten sam Adolf Rudnicki, kiedy wydrukowałem swoje pierwsze opowiadanie, zapytał mnie: „Czy pańscy koledzy mówią już, że pan się skończył?”. „Dlaczego?” – zapytałem. „Bo ja – powiedział Rudnicki – kiedy napisałem »Szczury«, moją pierwszą książkę, spotkałem Karola Irzykowskiego i Irzykowski spytał: »Czy pańscy koledzy mówią już, że pan się skończył?«”.
Wysiadając z samolotu na lotnisku Orly, myślałem, że najpoźniej za rok będę z powrotem w Warszawie. Dzisiaj wiem, że nie wrócę do Polski już nigdy; pisząc to jednak, wiem także, że chciałbym się omylić. Przez wiele lat nie mówiłem po polsku; żona moja jest Niemką; wszyscy moi przyjaciele są Amerykanami lub Szwajcarami i z przerażeniem zauważyłem, że począłem myśleć w obcym języku i tłumaczyć to sobie na polski. Wiem, że to oznacza mój koniec; moi grabarze z Warszawy nie pomylili się. W tym zawodzie człowiek myli się najrzadziej.
Nie mówiłem nigdy nikomu o motywach, które skłoniły mnie do pozostania na Zachodzie. Kiedy pytali mnie dziennikarze – odpowiadałem im najgłupiej, jak tylko umiałem; wreszcie odczepili się ode mnie. Nie umiałem odpowiedzieć, dlaczego opuściłem mój kraj, ponieważ nie opuściłem go nigdy. Spróbuję jednak napisać o tym, dlaczego mieszkam w innym kraju, a właściwie w innych krajach: mieszkałem już w Anglii, Hiszpanii, w Niemczech, w Szwajcarii, we Francji, w Austrii, Danii, Izraelu i jeszcze paru innych.
Zacząłem pisać, mając lat osiemnaście; winna jest moja matka, która dawała mi książki do czytania – tak że stało się to moim drugim nałogiem. Szkoły nie ukończyłem; częściowo na skutek komplikacji rodzinnych, częściowo na skutek idiotyzmu, stwierdzonego przez nauczycieli. Nie jestem pewien do dzisiaj, czy między fizyką, algebrą, matematyką a chemią zachodzi jakakolwiek różnica, i nigdy się tego nie dowiem. Nie wiem, czy czterdzieści dziewięć da się w ogóle podzielić przez jakąkolwiek cyfrę; jeśli to się w ogóle jakimś cudem uda, to na pewno nie mnie. Przez szkołę powszechną przepchałem się tylko dzięki temu, że nauczycielem matematyki był ten sam nauczyciel, który uczył języka polskiego. Kiedy w czasie wojny chodziłem do szkół sióstr zakonnych w Warszawie na Tamce, panował tam zwyczaj, że najgorszemu uczniowi przyczepiano olbrzymie ośle uszy z papieru; nosiłem je przez cały czas. Po wojnie, „jak wybuchła nowa Polska”, sytuacja moja polepszyła się nieco; nie potrzebowałem nosić oślich uszu – po prostu stałem sobie w kącie odwrócony twarzą do ściany.
W tych warunkach ciężko nauczyć się czegokolwiek; ale do ósmej klasy dawałem sobie jakoś radę, „jadąc” na wypracowaniach z polskiego. Potem zaczęła się katorga. Ze szkoły ogólnokształcącej wyrzucono mnie za głupotę: była to szkoła numer dwa imienia La Guardii, potem – Marii Konopnickiej. Na wniosek kuratora posłano mnie do poradni – nie jestem pewien, czy dobrze zacytuję nazwę – psychotechnicznej, czy coś w tym rodzaju.Kazano mi układać jakieś klocki, kazano mi do jakichś idiotycznych tekstów wpisywać brakujące słowa, zadawano mi szokujące pytania dotyczące moich rodziców i krewnych; wreszcie kazano mi się rozebrać do naga i uznano za niezdolnego do nauki w szkole typu humanistycznego; posłano mnie do szkoły handlowej we Wrocławiu – czy też do spółdzielczo-handlowej, wychodząc widocznie z założenia, że idioci niezbędni są w handlu; być może chodziło tu o dobro kupujących. Nie wiem.
Kariera moja skończyła się po paru lekcjach matematyki. W tym czasie otworzono w Warszawie szkołę techniczno-teatralną; pojechaliśmy razem z moim bratem Józefem – przez trzy miesiące brat mój odrabiał za mnie zadania z matematyki, chemii i algebry, jednak na skutek tak zwanej waśni rodowej przestał; wyrzucono mnie znowu.
Była to dobra szkoła; mieściła się w gmachu YMCA w Warszawie i mieliśmy basen. Dyrektorem szkoły był – o ile pamiętam – Żmigrodzki, imponujący brodacz, który mógłby grać kapitana statku z opowiadania Conrada „U kresu sił”. Tam też poznałem Basię Świdzińską, ślicznego, rubensowskiego aniołka, i zapałałem ku niej uczuciem. Bez wzajemności.
Wróciłem do Wrocławia, gdzie zacząłem pracować i chodzić jednocześnie do wieczorowej szkoły rzemieślniczej; już nie pamiętam, dlaczego mnie wyrzucono. Wtedy zacząłem grać w klubie sportowym jako środkowy napastnik. Nie byłem utalentowanym graczem; ale na boisku odznaczałem się zwierzęcym okrucieństwem. Jak w tym opowiadaniu Capka, przed każdym meczem sekretarz klubu wzywał mnie, mówiąc: Hłasko – jeśli nie skosicie przynajmniej dwóch, zostaniecie usunięci z klubu dyscyplinarnie. W tymże klubie sportowym nauczyłem się również grać w pokera; tamże poznałem Tadka Mazura, który był „bratankiem” jednego z pisarzy nieulegającego w sposób przesadny wdziękom kobiecym. Tadek sam próbował pisać; przychodziłem czasem do niego i w ten sposób poznałem jego „wuja” – był to pierwszy człowiek piszący, którego poznałem osobiście. Tam też poznałem „Kape”, innego kolegę, który był potem naszym lewym napastnikiem i który umiał kopać przeciwnika najpierw w piszczel, a padającego już – w twarz. Kape – to strzał prawą lub lewą stroną buta; oczywiście zewnętrzną. Kape potrafił tak kopnąć zawodnika, że sędzia nie mógł tego zauważyć. Był przy tym bardzo grzeczny: zawsze podnosił skopanego i kłaniał się sędziemu. Widziałem potem podobnego gościa: był to bokser wagi lekkiej, Debisz z Łodzi, „dżentelmen ringu”: potrafił w mgnieniu oka uderzyć jednocześnie poniżej pasa i doprawić łokciem w łuk brwiowy; po czym ze skruszoną miną kłaniał się sędziemu. Wygrywał dziewięćdziesiąt procent walk przez techniczne k.o.
Tadek, Kape i ja chodziliśmy co niedziela do Hali Stulecia we Wrocławiu, gdzie odbywały się mecze bokserskie. Nie dysponując jednak funduszami, wchodziliśmy przez dach, co nie wykluczało utraty życia. Gospodarzem hali był wówczas sędzia Mikuła – atletyczny grubas, który wyrzucał nas kopniakiem; potem jednak polubił nas wszystkich za fanatyzm i wpuszczał bez biletów. Naszym ideałem był wtedy Ryszard Waluga – chyba z IKS Wrocław. Był to dobry fighter o silnym ciosie i świetnej technice; potem jednak kochaliśmy wszyscy Kasperczaka „Laleczkę”, naszego pierwszego powojennego mistrza Europy. Chodząc na mecze, poznałem – z daleka – dwóch innych pisarzy. Jednym był Staś Dygat, siedzący zawsze w pierwszym rzędzie z miną pełną dezaprobaty; a w czasie mistrzostw Polski w roku 1949 ujrzałem „Strasznego Józia” Prutkowskiego. Widziałem wtedy najpiękniejszą walkę mojego życia: Antkiewicz – Bazarnik w piórkowej. Ale ideałem naszym był „Tolek”. Żeby zobaczyć walkę „Tolka” z Czechosłowakiem, Tormą, jechaliśmy we trójkę bez biletów z Wrocławia do Warszawy; bez biletów weszliśmy na salę i bez biletów wróciliśmy do Wrocławia. My wszyscy, Tadek, Kape i ja, żyliśmy z pokera, grając – jak to się mówiło – na RGO.
Pomału interesy zaczęły się psuć: za hazard usunięto nas z klubu; Tadek poszedł do więzienia, a ja z Kapem wzięliśmy się za bandytyzm. Pierwszą poważną pracę przeprowadziliśmy w szkole handlowej; o możliwościach tej imprezy poinformował nas inny kolega klubowy, „Kaczor”. Kaczor wybił, niby to niechcący, okno w szatni szkolnej wychodzące na sąsiednią ulicę. Następnego dnia Kape czekał już tam, a ja, wziąwszy teczkę, wszedłem z innymi uczniami do szatni i ukryłem się za paltami. Byłem wtedy chłopcem małym o szczerym spojrzeniu Słowianina, który kłamie. Lekcja się zaczęła; woźny szkolny zamknął szatnię na klucz, a wtedy ja wybierałem co celniejsze sztuki z garderoby i podawałem je Kapemu; potem wyszedłem sam przez okno i już po godzinie sprzedaliśmy wszystko na placu Biskupa Nankiera, gdzie mieścił się czarny rynek. Dowiedzieliśmy się pewnego dnia, że w drugim ogólnokształcącym gimnazjum przy ulicy Stalina odbędzie się zabawa szkolna i że przyjdzie tam porucznik UB, który kochał się w jednej z uczennic. Wierzyliśmy głęboko, że porucznik zostawi pistolet w szatni, a ja już tam byłem. Broń przydała nam się parę razy; potem jednak Kape upił się, zgubił pistolet i rozwiązaliśmy spółkę.
Skończyłem wtedy szesnaście lat i ustawowo, jako nieuczący się, musiałem zacząć pracować. Pracowałem jako pomocnik szofera w PPB; potem w firmie Paged, w bazie Bystrzyca Kłodzka. Napisałem o tym książkę; w wiele lat później Krzysztof Toeplitz w swym artykule „Święci młodziankowie” napisał, że jest to opowieść o ludziach, jak to sobie wyobraża mały Mareczek. Pytano mnie wielokrotnie, czy rzeczywiście było tam tak, jak o tym napisałem. Nie, nie było tak. Było owiele gorzej: wstawaliśmy rano o czwartej, a o dziesiątej wieczór kończyliśmy rozładunek na stacji; potem jechało się jeszcze czterdzieści kilometrów do domu, co przy samochodzie typu GMC z przyczepą, po górskich drogach, zabierało około dwóch godzin. Potem jeszcze gotowaliśmy sobie jeść, a potem dopiero kładliśmy się spać. Niedziel i świąt nie było; pod koniec miesiąca kierownik bazy w Bystrzycy Kłodzkiej oświadczał nam, że wyrobiliśmy około czterdziestu, czasami około czterdziestu pięciu procent normy. Pracowałem tam stosunkowo niedługo; odszedłem, gdyż groziło mi więzienie za sabotaż gospodarczy.
W tym czasie widziałem dwa wypadki śmiertelne i jeden wypadek złamania kręgosłupa; zresztą ten też zdaje się umarł już w szpitalu, gdyż nie byliśmy w stanie odtransportować go natychmiast; nasze samochody przystosowane były do przewozu kłonic, więc nie można go było położyć. Zarabiałem wtedy około siedmiuset złotych miesięcznie.
Tadeusz Konwicki powiedział mi: to nie jest książka, to jest western. Miał rację. Nigdy nie mogłem zrozumieć, na czym polega nieszczęście literatury polskiej. Logicznie rzecz biorąc, mało który naród ma tak wiele szans na dobrą literaturę jak my, Polacy. Mamy wszystko: nieszczęścia, mordy polityczne, wieczną okupację, donosicielstwo, nędzę, rozpacz, pijaństwo – czegóż jeszcze trzeba, na Boga? Żyjąc w Izraelu, mieszkałem z najgorszymi szumowinami, nigdy jednak nie spotkałem ludzi tak zrozpaczonych, zwierzęcych i nieszczęśliwych jak w Polsce. Genezą westernu jest obsesja sprawiedliwości: samotny człowiek, który musi niszczyć zło i przemoc. To nieważne, że robi się tysiące szmir, ale Jesse James, Earp i inni szybkoręcy są postaciami prawdziwymi. Taką postacią mógłby być komunista; człowiek, który wprowadza ład i spokój w spalonym kraju i wśród ludzi zdeprawowanych nieszczęściami – gdyby o to chodziło commies*.
Wśród tysięcy śmieci, które przeczytałem o commies, nie spotkałem takiego człowieka. Tylko jeden Jerzy Andrzejewski pokazał komunistę: to Podgórski z „Popiołu i diamentu”. Podgórski sądzi człowieka, który był kapo w obozie, ale ten pierwszy pojedynek przegrywa. Jest jeszcze człowiekiem; w parę lat później stałby się prawdopodobnie majorem z arcydzieła Andrzeja Mandaliana. Lub sędzią Gletkinem z Koestlera. Ale najprawdopodobniej Rubaszowem, którego sądzi Gletkin.
Jeśli o mnie chodzi, nie mam nic przeciw commies. Tak długo, jak oni popełniają świństwa, a ja mogę o tym pisać – wszystko jest dla mnie OK. Jestem tylko świadkiem w procesie oskarżenia; sprawa jest dla mnie obojętna, byleby proces był ciekawy. To wszystko. Życie, które mi dano, jest tylko opowieścią; ale jak ja ją opowiem, to już moja sprawa. Jedynie o to mi chodzi.
Pisząc to, zapytałem jednego ze swych przyjaciół, czy mam rację, mówiąc, że my, Polacy, mamy wszystko co trzeba, żeby dobrze mówić. Powiedział, że nie; powiedział, że Polacy są zbyt zmęczeni i ogłupieni; i zbyt zrezygnowani. Nie rozumiem; czy chirurg ma prawo do zmęczenia, jeśli przywiozą mu kogoś, kogo trzeba operować. Nie wiem.
Pamiętam, że stojąc kiedyś z Pawłem Hertzem w barze, skarżyłem mu się na kłopoty, na brak pieniędzy, na trudności z redaktorami. Hertz spojrzał na mnie z niesmakiem. Powiedział: „O ile pana dobrze zrozumiałem, pan chce się zająć pisaniem. To nie jest zajęcie przyjemne ani dla pana, ani dla ludzi, którzy będą pana czytać. Czegóż pan oczekuje?”. Odwrócił się, wzruszywszy uprzednio ramionami; nasza rozmowa była zakończona.
Więc odszedłem wtedy z lasu i wróciłem do Warszawy; zacząłem pracować w firmie Metrobudowa. Pracowałem jako ładowacz; po jakimś czasie zacząłem pracować w dziale zaopatrzenia. Była to świetna praca; po prostu chodziłem po mieście z zamówieniami na części samochodowe do rozmaitych firm i tam przybijano mi pieczątkę: CZĘŚCI BRAK. Potem szło się do tak zwanego sektora uspołecznionego – czyli do małych wytwórni rzemieślniczych. Jedyna różnica między sektorem państwowym a uspołecznionym polegała na tym, że w państwowym przybijali pieczątkę CZĘŚCI BRAK, a w uspołecznionym CZĘŚCI NIE MA. To wszystko. Wtedy robiło się tak zwany „protokół konieczności zakupu”, który podpisywali kierownik zaopatrzenia, kierownik rady zakładowej i sekretarz partii oraz kierowca unieruchomionego samochodu, jak również kierownik warsztatu. Potem ja brałem butelkę wódki i jechałem do znajomego magazyniera z innej firmy, który mi dawał brakującą część. Następnie szedłem do sklepu komisowego na Chmielnej, gdzie część tę zastawiałem; mój wspólnik przychodził za godzinę i wykupywał; potem urządzało się przyjęcie towarzyskie. Był to mój własny system: wtedy nauczyłem się myśleć dramatycznie.
Któregoś dnia przyszła jakaś straszna baba i wezwał mnie kierownik bazy.
– Do partii należysz?
– Nie.
– Do TPPR?
– Nie.
– Do związków zawodowych?
– Nie.
– To będziesz korespondentem robotniczym.
Ta straszna baba była z „Trybuny Ludu”. „Trybuna Ludu” miała swoich tak zwanych „korespondentów terenowych”, którzy pisali o bolączkach i osiągnięciach zakładów pracy. Zacząłem więc pisać o tym, że brakuje części zamiennych, że samochody mają zbyt długie przestoje, ponieważ jest zbyt mało pomp benzynowych, które w dodatku nie są automatyczne, i o tego rodzaju sprawach. Pewnego dnia wezwano mnie do „Trybuny Ludu”. Dostałem nagrodę; była to powieść Anatola Rybakowa pt. „Kierowcy”. Tej nie zapomnę.
Była to pierwsza socrealistyczna książka, jaką przeczytałem; muszę przyznać, że wpadłem w osłupienie. Tak głupio i ja potrafię, powiedziałem sobie.
I zacząłem.
Z Metrobudowy wyrzucono mnie. Nie mogłem znaleźć pracy; za dużo było kierowców, za mało wozów. „Trybuna Ludu” wsadziła mnie do Warszawskiej Spółdzielni Spożywców; kiedy zorientowałem się, że jestem konfidentem policji, było już za późno.
Praca wWSS była bardzo ciężka: baza mieściła się przy ulicy Sokołowskiej – ja mieszkałem tuż przy Marymoncie. O czwartej rano musiałem być już „na bazie”, jak to się mówiło; wstawałem często o drugiej i maszerowałem przez Powązki. Szedłem, śpiąc; można nawet i tak. Potem zaczynał się koszmar; silnik nie chciał zaskoczyć; trzeba się było kłaść pod karterem z zapaloną lampą benzynową, gdyż gorąca woda grzana dla nas przez nocnych kierowców pomagała tyleż co wyskakującemu bez spadochronu odmawianie pacierza. Wreszcie jechało się na „zieleniak” – tam już czekali chłopi badylarze, którzy jechali przez noc; Warszawa musiała mieć o siódmej rano warzywa. Jechaliśmy zawsze w czterech: ja, mój pomocnik, konwojent i ładowacz. Konwojent płacił chłopu gotówką, warzywa dzielono na trzy kategorie. Kategoria pierwsza była płatna najwyżej: konwojent wypisywał chłopu kwit na pierwszą i płacił za trzecią. Chłop nie miał wyboru; nasi konwojenci z WSS mieli umowę z konwojentami MHD. Jeśli chłop nie chciał sprzedać – nie kupił nikt i musiał wracać do domu i wyrzucić warzywa. Zmowy tej nikt nie złamał: ani nasi z WSS, ani tamci z MHD; za to groziła, jak to nazywają gazety, „rozprawa nożowa”. Bardzo słuszna nazwa.
W ten sposób dorabiało się nieco na boku; kiedy wracaliśmy około godziny siódmej na bazę – czekała tam zawsze policja i sprawdzała, czy nie jesteśmy pijani; to już był punkt zahaczenia. Zajęcie ich o tyle było pozbawione sensu, że kierowca WSS – jak powiadają chłopi – „nie miał prawa” być trzeźwy. W tym celu zakupowano butelkę wódki, którą wręczało się policjantom czekającym „na bramie”. Tak robiliśmy my, kierowcy z „zieleniaka”. Kierowcy z Ząbkowskiej, czyli „monopolowi”, dawali sobie radę na swój sposób. Wódkę ciężko jest ukraść, w wypadku stłuczenia butelki należy pokazać szyjkę z zalakowaną główką i załączyć protokół zniszczenia; ale na to szkoda było czasu. Nabywało się więc strzykawkę lekarską z igłą do zastrzyków domięśniowych; wyciągało się z każdej butelki setkę wódki i uzupełniało wodą.
Potem przeniesiono mnie z „zieleniaka” na „rzeźnię”. Tam najciężej było kraść; ale kradło się i tam. Przy wjeździe na wagę kierownik rzeźni wypisywał wagę wozu, potem jechało się na halę okrężną drogą. Ja stawałem i mówiłem do pomocnika: „Zdzisiek, spuszczaj wachę”. Pomocnik kładł się pod wóz i otwierał kurek chłodnicy: w ten sposób wóz kładł się lżejszy o dwadzieścia kilo, tę różnicę inkasowaliśmy w mięsie. Potem, tuż za bramą rzeźni, nalewało się znów wody. Wreszcie ci z rzeźni skapowali; wtedy spuszczało się benzynę. Gdzie „odpalało” się mięso – te dwadzieścia kilo – pozostanie moją tajemnicą.
Przekleństwem naszym, kierowców z WSS, była tak zwana „akcja ziemniaczana”. Jechało się wtedy po kartofle na wieś; ale kartofli sprzedać nie było komu. My, warszawscy kierowcy, i tu znaleźliśmy kolorowego ptaka. Jechało się „na akcję” w kilkanaście wozów; lepsze wozy ciągnęły słabsze; licznik wybijał kilometry, a potem benzynę sprzedawało się taksówkarzom prywatnym. Miałem wtedy osiemnaście lat; pisząc o tym dzisiaj, nie wstydzę się tego.Niech się wstydzą ci, którzy mnie do tego zmusili. Pracując po czternaście godzin dziennie, włącznie z niedzielami i świętami, zarabiałem około siedmiuset złotych miesięcznie. Nie miałem mieszkania, mieszkałem na korytarzu.
Pierwsze ubranie sprawiłem sobie, mając dwadzieścia dwa lata. Dzisiaj niepotrzebne mi nawet i ubranie; i tak nie mam dokąd iść.

Siła commies polega na tandecie ich ideologii; robotnik niemiecki oblicza sobie, że z chwilą, kiedy majątek Thyssenów czy Kruppów zostanie upaństwowiony, jego dochody wzrosną o tysiąc procent. Siła commies polega na fantastyczności zjawiska. Gdybym powiedział robotnikowi niemieckiemu, że pracując czterysta dwadzieścia godzin w miesiącu, mogłem sobie za to kupić kiepską parę butów – wzruszyłby ramionami i odszedł. I teraz, gdybym powiedział swojemu pomocnikowi: „Zdzisiek, niemiecki kierowca może w ciągu roku kupić sobie samochód; za swoją miesięczną pracę cztery ubrania; może pojechać do Włoch na urlop” – dostałbym w zęby tak, jak nigdy jeszcze nie dostałem.
Dziennikarze niemieccy zawsze mówili do mnie: „Niech pan nie zapomina o tym, że to oni pierwsi weszli na niebo”. Nie jestem inżynierem; ale wydaje mi się, że o sukcesie technicznym można mówić tylko wtedy, jeśli zna się koszty inwestycji. Jeśli kosztem tysięcy drzew wyprodukuje się tysiąc wykałaczek, to wtedy jest tylko zabawa. Kennedy czy Johnson musi się wykłócać z Kongresem o każdy grosz, który idzie na space-action; naród amerykański zna te cyfry z prasy i z telewizji; przez lata śmieli się, siedząc przy telewizorach i obserwując pociski spadające po trzech sekundach lotu. Nie wiem, ilu ludzi zamęczono i zlikwidowano, zanim Gagarin ukazał światu swoją twarz; i nie wiem, ile było nieudanych prób. Dopóki nie dowiem się tego, nie będę umiał cieszyć się z sukcesów moich kapryśnych braci.
Ale wtedy, w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim, nie myślałem jeszcze o tym. Myślałem o zupełnie innych rzeczach tego dnia,kiedy stałem w Pałacu Mostowskich, a dyżurny milicjant powiedział do mnie:
– Paseczek. Sznurowadełka. I krawat.
– Nie noszę krawatu – powiedziałem i podpisałem kwit.

 
Wesprzyj nas