Frances Mayes zyskała światową sławę dzięki autobiograficznej powieści „Pod słońcem Toskanii”. Niedawno ukazała się w Polsce jej najnowsza książka „Pod drzewem magnolii”, która przenosi czytelników także na południe, lecz tym razem nie Europy, a Stanów Zjednoczonych.



Cudowne pejzaże, wyjątkowe smaki i perspektywa idealnego życia w sielskiej scenerii Toskanii sprawiły, że wydana w 1996 roku książka „Pod słońcem Toskanii” uczyniła z Frances Mayes międzynarodową gwiazdę literatury kobiecej. Ta popularność przyszła niespodziewanie, tak samo zresztą jak jej przyczyna – toskański dom, który Mayes kupiła pod wpływem impulsu, z pragnieniem by zmienić swoje życie. Upragniona zmiana nadeszła: nie tylko w postaci nowego adresu, ale też książki, którą owa przeprowadzka zainspirowała. Książka zaś wywołała niemałe zamieszanie utrzymując się na liście bestsellerów „New York Times” przez dwa lata.

O takim sukcesie Mayes wcześniej mogła tylko pomarzyć. Po uzyskaniu dyplomu w 1975 roku pozostała na macierzystej uczelni San Francisco State University, gdzie z czasem uzyskała stanowisko profesora na Wydziale Literatury. Zajmowała się analizowaniem wybitnych dzieł prozatorskich, a także poezją – zarówno od strony teoretycznej jak i praktycznej. Wybrana ścieżka kariery nie wydawała się prowadzić Mayes w stronę literatury popularnej i wielomilionowych nakładów w kilkunastu krajach świata. A jednak!

Co ciekawe, pisząc powieści lekkie i przyjemne, autorka nie zrezygnowała z wplatania w nie wątków związanych z jej akademickimi zainteresowaniami. Zarówno w toskańskiej trylogii – po „Pod słońcem Toskanii” powstały jeszcze „Bella Toskania” i „Codzienność w Toskanii” – jak i w najnowszej powieści zatytułowanej „Pod drzewem magnolii” występują obficie nawiązania do klasycznej literatury światowej, a także do filozofii. Nadają one szczególnego klimatu twórczości Mayes, która z jednej strony dostarcza czytelnikowi prostej fabuły, a z drugiej pozwala zatopić się w literackich dygresjach.

Mayes z jednej strony dostarcza czytelnikowi prostej fabuły, a z drugiej pozwala zatopić się w literackich dygresjach

W „Pod drzewem magnolii” Frances Mayes znów zabiera czytelników w podróż na południe, lecz tym razem nie Europy, a Stanów Zjednoczonych. Opowiada o swoim dzieciństwie i młodości zawierając pośród przywoływanych historii refleksje o tym, w jaki sposób miejsca nas definiują, bądź sprawiają, że sami siebie tak a nie inaczej definiujemy. Mayes delektuje się słodyczą Południa, smakami potraw serwowanych przy rodzinnym stole i zapachem drzew rodzinnego miasteczka. Powstaje niezapomniana opowieść o dziewczynce, której wnikliwość i rodząca się samoświadomość kazały opuścić Południe, zjechać resztę świata i wrócić do domu z głębszym zrozumieniem tego, ile dla niej znaczył.

Wanda Pawlik

Więcej informacji na temat Frances Mayes i jej książek znajdziecie na stronie: www.francesmayesbooks.com

Frances Mayes jest znana przede wszystkim jako autorka autobiograficznych książek, w których opisuje swoje podróże i życie we Włoszech. „Pod słońcem Toskanii” i „Bella Toskania” zostały przetłumaczone na kilkanaście języków. Książki o podejmowaniu nowych wyzwań, życiu we Włoszech, o odnawianiu starego włoskiego domu, a także o miłości, kuchni i wszelkich przyjemnościach, uczyniły z niej pisarkę bestsellerową. Mayes jest także poetką, eseistką i autorką znakomitych artykułów na temat kuchni i wina. Dzieli czas między dwa domy: we Włoszech i w Północnej Karolinie.

Frances Mayes
Pod drzewem magnolii
Tłumaczenie: Edyta Jaczewska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 10 lipca 2014

Wstęp

Liść winorośli z altany Faulknera

Kilkakrotnie w życiu nawet nie zdawałam sobie sprawy, że właśnie staję w punkcie oznaczonym wielkim X. Zmiana może w ogóle nie przychodzić mi na myśl. Po co coś zmieniać? Zawsze podziwiałam życie, które rozkwita w bezruchu.
Palowy korzeń sięga w dół aż do warstwy wodonośnej, zawiązują się liście, roślina kwitnie, więdnie i znów odrasta. Lubię, gdy pokolenia następują, jedno po drugim, w tym samym domu, gdzie blask lamp pada z okien, rysując kwadraty światła na śniegu, a czyjś wzrost nadal znaczy kreskami framugę kuchennych drzwi.
Ale oto stoję na wielkim X, nie mając nawet pojęcia, że czas zdobyć się na wielki krok, skoro przecież chciałam tylko przystanąć na chwilę oddechu. W Oxfordzie w stanie Missisipi, w pewien przypadkowy weekend, ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałam, było odmieniające bieg życia objawienie.
Spoglądając w górę na biały budynek plebanii z nieodzownym fotelem na biegunach i paprociami w doniczkach podwieszonych na werandzie, wniosłam podróżną torbę po stopniach i zadzwoniłam do drzwi.
– Może być? Wszystkie przyzwoite miejsca są zajęte ze względu na mecz futbolu – wyjaśniła kobieta, która mnie tu podwiozła.
Przyzwoite, powiedziała. Na Południu ciągle się słyszy to słowo: przyzwoity człowiek, przyzwoity posiłek, przyzwoita ilość czasu, to bardzo z twojej strony przyzwoicie. Nie przypominam sobie, żebym często słyszała je u nas, w Kalifornii. Kiedy odjeżdżała, pomachałam do niej, a jej samochód przyspieszył.
Któraś żaluzja zwisa nieco krzywo, a z pokrytych skorupą farby ram okiennych białe płatki sypią się na podłogę werandy. Biel ołowiowa. Gdybym docisnęła śrubokręt do parapetu, obnażyłabym zgniliznę. Teraz, stojąc po drugiej stronie siatkowych drzwi, przygryzam skórkę wskazującego palca, jak mi się to zdarza, kiedy jestem podenerwowana. Ale dlaczego miałabym się denerwować? Miga mi jakieś wspomnienie o matce, która odwozi mnie na obóz, a jej oldsmobile ucieka stamtąd pędem, gdy tylko mój kuferek letnich ubrań został wyładowany.
Nikogo nie ma za drzwiami, ale na stoliku znajduję kartkę: „Witamy! Numer trzy znajdzie Pani u szczytu schodów, po lewej”. Hol pachnie znajomo. Babka piaskowa? Podpieczony kawałek posmarowany masłem, moja ulubiona przekąska, kiedy byłam jeszcze dzieckiem z Południa.
Łóżko z czterema kolumienkami i supełkowatą białą narzutą niemal w całości wypełnia kwadratowy pokój. Szydełkowe serwetki przyozdabiają obdrapane nocne stoliki, bukietowi sztucznych kwiatów nie udaje się rozjaśnić komody z szufladami.
Unosi się tu jakiś zapach, nie przykry, ale też nie miły, o nie, miły nie jest. Środek do dezynfekcji z nutą sosny, znoszone obuwie i materac, który z pewnością przesiąkł czyimś potem podczas sierpniowych drzemek. Kropki błękitnej pleśni upstrzyły zasłonkę prysznica. Kłębki kurzu. Zalewają mnie nagle tysiące wspomnień.
Już przecież dawno poprzecinałam te więzy. Wyjechałam z Południa milion lat temu. A teraz jestem w połowie trasy promującej książkę, podróży zwycięskiej: to będzie jedynie krótki przerywnik przed wieczorem literackim w słynnej księgarni Square Books w Oxfordzie. Od dwóch tygodni jestem w drodze – radosne ożywienie spotkań z czytelnikami, przeloty wszystkim, poczynając od przeogromnych latających mastodontów po fruwadełka wielkości latawca, wystawne uczty, a czasem późne kolacje przy zawartości minibarków, wszystko to była frajda, na dodatek do ciągłej przyjemności zwiedzania nowych miejsc. Moja energia przezwycięża nawet tę chroniczną bezsenność, która każe mi się przewracać w pościeli, aż zda się, że skórę mam pełną otarć.
Ach, ten spokojny dom na powrót wciska mnie we wnętrze szklanej kuli. Potrząśnij nią, a złoty pył opadnie wokół wróżek. Te wysokie sufity, szlachetne proporcje wnętrza, ten czas zatrzymany – to właśnie to, pokój, w którym płakało nowo narodzone dziecko, niepoprawny wujek odsypiał hulanki, a jakaś kobieta
siadywała w bujanym fotelu, wyszywając monogram na poszewkach na poduszki. Kiedy miałam jedenaście lat i nocowałam w domu dziadka, sypiałam w kwadratowym bladozielonym pokoju, w którym kiedyś moja babka spędzała czas swojej choroby, póki nie umarła. Mateczka Mayes odpoczywała w miękkim fotelu bez podłokietników przy oknie. Pukle jej połyskujących srebrem włosów zwijały się ściśle przy różowej czaszce. Pochwyciłam niewyraźny, obrzydliwy zapaszek jej przesyconych talkiem kwiecistych, pełnych falbanek sukien. Tak, to perfumy Fleur de Rocaille, pudding ryżowy, krochmal, płyn różany, w tle nuta uryny. W szklance obok jej łóżka sztuczna szczęka zdawała się uśmiechać.
Serce mi wali. Jest piekielnie gorąco, chociaż to już druga połowa października.
Kiedy w wieku dwudziestu dwóch lat opuściłam Południe, siła, która pchała mnie na Zachód, była równie potężna jak magnes, który mnie przyciągał z powrotem. Przez długie lata, ilekroć wracałam do domu w odwiedziny, dostawałam pokrzywki. Wewnętrzną stronę ramion wysypywało mi w tym samym miejscu, gdzie w wieku trzynastu lat, jako młodsza druhna tuż przed ślubem mojej siostry Nancy, mocno oparzyłam się trującym bluszczem. Matka była na mnie zła. „Trzymaj te paskudne łapska blisko ciała”. Przypominający łzy żółtawy wyciek plamił różową tiulową sukienkę.
Mówię na głos: potężne juju*.
Nie mam zasięgu w komórce. W holu znajduję telefon stacjonarny i dzwonię po taksówkę. Po jakiejś setce sygnałów odbiera kobieta. Zakrywa dłonią mikrofon słuchawki i słyszę, jak wrzeszczy: „Możesz podjechać po tę panią?”. Czekam na frontowym ganku z torbą podróżną. Staruszek, który przyjeżdża po mnie rozsypującym się gratem, zabiera mnie do motelu w pobliżu śródmieścia.
Potrzebne mi neutralne terytorium. A nie „Przypomnij się, Taro”**. Łut szczęścia – faktycznie, został im jeden ostatni nędzny pokoiczyna. Przynajmniej mogę przejść się do restauracji i nie pogryzać serowych krakersów zamiast obiadu. Przynajmniej nie widzę za oknem żadnych olbrzymich dębów rozpościerających swoje kościste palce, żadnych żywopłotów z gnącej się łukami tawuły, żadnych prostokątnych plam ażurowego światła na wyfroterowanych drewnianych parkietach. Tylko rozdygotany ścienny grzejnik, który huczy tak, jakby zbierał się do odlotu do Atlanty, i rdzawoczerwoną kapę zakrywającą tysiące nocy występków, o których się nie wspomina. Wykładzina podłogowa przypomina zmierzwione włosy.

* Juju – w wierzeniach ludów afrykańskich czary, nadnaturalna moc, tabu (przyp. tłum.).
** Aluzja do Przypomnij się, króliku Johna Updike’a i Tary z Przeminęło z wiatrem Margaret Mitchell (przyp. tłum.).

Późnym popołudniem idę do miasta i dech mi zapiera od ludzkiego wymiaru i harmonii efektownych dziewiętnastowiecznych budynków, białych lub z czerwonej cegły, niektórych z piętrowymi werandami, tak czarująco określanymi na Południu mianem „piazza”. Zacienione ulice stanowią naturalne dopełnienie architektury, która nie przytłacza, lecz odwrotnie, ucieleśnia trafne założenie, iż w podobnym otoczeniu ludzki organizm będzie się czuć dobrze. Pod osłoną mieniącego się słońcem liściastego baldachimu niespodziewanie ogarnia mnie uczucie lekkości. Przesycone zielenią powietrze przyprawia o zawrót głowy. Jakbym na powrót znalazła się wśród drzew mojego rodzinnego miasteczka w Georgii: lagerstermia wspaniała, dąb, palma, sosna długoigielna, magnolia, pekanowiec, platan. Jazda na wrotkach po wyboistych, wypuczonych przez korzenie chodnikach, to w cieniu, to w słońcu, w głąb ulicy niczym w dół zielonej rynny – znałam ten beztroski chłód, a potem – szok odmiany! – wychynięcie na światło. Słońce mogłoby stopić sztabkę złota. W Fitzgerald jest tak wiele zieloności – to w ten sposób chroniliśmy się przez palącym okiem Boga.
Wielki biały budynek sądu dominuje nad tym ładnym placem, który długo omijała obietnica sprawiedliwości. William Faulkner w Requiem dla zakonnicy nazywał ten gmach sądu „zadumanym, złowieszczym, symbolicznym i zastanawiającym”. „Zastanawiający”. Owszem, jest się nad czym zastanawiać. Jak to możliwe, że zaledwie dwanaście tysięcy ludzi w tym niewielkim księstewku potrzebowało aż tyle prawnego wsparcia? Nazwiska na niewielkich, kołyszących się plakietkach – Chaffin, Clisby, Fondren, Percy, Mason, Hatcher – zdają się wysilonymi próbami autorów, by ich postacie zapadały w pamięć. Jedna z wywieszek głosi: „Landon Tallesin Calder”, nazwisko, jakie z łatwością mógłby wymyślić Faulkner. Gdzie ta drogeria, w której brał kryminały z wypożyczalni książek?
Wystawy domu towarowego wyglądają tak, jakby rodziny sprzed drugiej wojny światowej nadal robiły tam zakupy. Robocze kombinezony, zielone bezrękawniki, podkoszulki, podkolanówki. Podkolanówki! W środku nabywam parę czarnych tenisówek, bo pantofle na płaskim obcasie ściskają mi pięty jak dokręcone imadło. Przekłułam oba pęcherze igłą z hotelowego zestawu do szycia, który odkryłam w swoim bagażu. Przesuwam dłonią po stosie szorstkich kraciastych wełnianych koszul – zaczyna się sezon polowań, myśl, jaka nie przeszła mi przez głowę od dziesiątków lat. Nie mój ojciec, lecz ktoś inny będzie przynosił do domu powiązane w pęczki gołębie, które jakaś nieszczęsna kobieta będzie musiała oskubać i poukładać w stos sinoróżowe mięso. Te lekkie piórka unoszące się w powietrzu. Nie pamiętam, ile razy nadgryzłam grubą śrucinę.
Myśląc o obiedzie, zaczynam dostrzegać, że liczne, zachęcające restauracje ożywiają ulice. Chętnie posmakuję uaktualnionej wersji smażonych w głębokim tłuszczu kukurydzianych placuszków z miętą i mięsem kraba oraz polędwiczek wieprzowych pod pekanową skorupką. Na pewno jednak jakiś stary lokal serwuje smażone pierożki tak ciężkie, że mogłyby zatopić łódź wiosłową, pieprzne duszone przepiórki, mamałygę z serem i pachnące dymem barbecue. Ach, tego właśnie chcę. Wszystkiego. Tak jak Cortona, moje ulubione miasto na wzgórzach Toskanii, Oxford w stanie Missisipi zaprasza człowieka do środka, sprawia, że chce się uczestniczyć w powtórkach i wariacjach właściwych tylko temu miejscu tematów. Tak jak na piazza Signorelli stajesz się gwiazdą obsady, wkraczając na plan codziennego spektaklu.
Oddech ci spowalnia, plecy się prostują. Wszystkie proprioreceptory są zgodne: właśnie tak powinno się budować miasto. A jednak, w przeciwieństwie do wszelkich włoskich miast, tutejsze zielone powietrze pod potężnymi drzewami zbija z tropu moje zmysły: świat jak w słoiku. Można się poprzechadzać po tym rozległym terrarium – przynajmniej ja odbierałam to jak terrarium, dorastając w południowej Georgii, w miasteczku o powierzchni jednej mili kwadratowej. W Toskanii z miejsca poczułam się jak u siebie między innymi dzięki takim specyficznym, silnym prądom życia, które przypominały mi Południe. Ludzkie ciepło i nadzwyczajna szczodrość zdawały mi się doskonale znajome i świetnie rozpoznawałam tę identyczną, obejmującą wszystkich bez wyjątku gościnność.
– Niezdrowo jest jadać samemu. My gotujemy co wieczór, więc zachodźcie do nas – zapowiedział nam już na samym wstępie sąsiad. Nauczyłam się, że postawa wobec jedzenia stanowi nie tyle jakiś powierzchowny obyczaj, ile – jak na Południu – istotny kulturowy klucz do tego, w jaki sposób ludzie wspólnie tkają swoje życie.
Rozbrzmiewa cichy odgłos kościelnych dzwonów i przyłącza się do mnie jakiś żwawy terier. Choć w Fitzgerald dzwon nikomu nie bił, dysponowaliśmy tam tym toskańskim poczuciem campanilismo, więzi pomiędzy ludźmi zamieszkującymi obszar w zasięgu głosu dzwonów bijących w parafialnym kościele. Ci, którzy słyszą te pięć „bim” i trzy „bom”, mieszkają w samym centrum świata, ci poza zasięgiem ich dźwięku zamieszkują terra incognita. Fitzgerald nie odgraniczały żadne widzialne bramy miejskie, choć przecież i tak istniały. Kiedy południowcy spotykają się w Meksyku, w Cleveland czy na Sri Lance, w pewien sposób nawzajem się rozpoznają.
– Czyżbym słyszała akcent z Południa? – pyta pomoc dentystyczna w San Francisco, usuwając kamień. Przerywa. To tak, jakbyśmy uczęszczały do tego samego college’u albo wspólnie przetrwały trzęsienie ziemi. – Ja wprawdzie jestem z Louisville – przyznaje. – Ale moja matka pochodzi z Chapel Hill.
Złożone powiązania pokrewieństwa i przyjaźni, prawdziwa wzajemna troska, niekończące się rozmowy, nacisk kładziony na pochodzenie, krzykliwy humor, wyrozumiałość dla dziwactw, gawędziarstwo, fatalizm, składanie wizyt, wielkie towarzyskie wydarzenia – zarówno w Toskanii, jak i na Południu te cechy oferują skomplikowaną ciągłość jednostkom samotniczym. Odznaczający się głęboką wiarą w przeznaczenie południowcy – znów tak jak Toskańczycy – bywają najbardziej zamkniętymi w sobie ludźmi na ziemi.
Toskańczycy żyją w zgodzie z przeszłością, a kiedy byłam dzieckiem, my, tam u nas, też odczuwaliśmy podobny psychiczny komfort.
– Więc tak, twoja prababcia, Sarah America Gray… – zaczynała moja ciotka. Miała jednak tylko niewielki zapas historyjek o tej, jak ją nazywano, Mericky. Półksiężyce paznokci Mericky powróciły w moich, a przynajmniej tak mi mówiła ciotka. Nauka może jeszcze odkryje prawdę o czasie wstecznym. Południowcy i Toskańczycy już ją znają. Przenika ich do szpiku kości. Potrafię leżeć bezsennie o trzeciej nad ranem i roić sobie, że leżę bezsennie o trzeciej nad ranem we wszystkich tych miejscach, w których dokuczała mi bezsenność. Jestem wciąż w tamtym domku kempingowym, wciąż na jachcie „Primavera”, wciąż w moim starym domu w Somers, wciąż w pokoju na górze w Toskanii. Przemieszczam się z łóżka do łóżka, rok po roku, symultanicznie pomnażam samą siebie, aż zaczynam istnieć we wszystkich tych czasach i miejscach i we wszystkich nie śpię.
Człowiek może świetnie egzystować, może nigdy nawet nie próbować wspiąć się po śliskich szklanych ścianach terrarium i nigdy nie odlecieć, a ten zamknięty i najzieleńszy z zielonych światów jest tak piękny, że wielu nigdy nie zdarza się tego choćby zachcieć. Pies zauważa kobietę pchającą dziecięcy wózek i rusza za nią truchtem, nawet już na mnie nie spojrzawszy. W Square Books, miejscu pielgrzymek czytelników i pisarzy, snuję się po szacownych działach, zdejmuję z półki Absalomie, Absalomie… i na chybił trafił kładę palec na jakimś akapicie:
„Czy zwrócił Quentin uwagę, jak wistaria pod naporem słońca tu na tej ścianie przesącza się do pokoju i […] jakimś tajemnym, usilnym nękaniem przenika każdy najdrobniejszy pyłek […]? To jest właśnie istota wspominania – wrażenie, widok, zapach – przyjmują to mięśnie, którymi widzimy i słyszymy, i czujemy – a nie umysł, nie myśl, i nie ma takiej rzeczy jak pamięć. Mózg przypomina sobie tylko to, co wymacają mięśnie […]. Więc kiedyś było (tego też oni Quentinowi nie mogli opowiedzieć) lato wistarii.
Wistaria przenikała wszędzie (miałam wtedy czternaście lat), tak jakby te wszystkie moje wiosny, które jeszcze nie nadeszły, które miały skapitulować dopiero w przyszłości, skondensowane zostały w jedną wiosnę, w jedno lato…”*.

* William Faulkner, Absalomie, Absalomie…, przeł. Zofia Kierszys, PIW, Warszawa 1959, s. 128 (przyp. tłum.).

Jako dzieci otwieraliśmy Biblię i dźgaliśmy palcem w werset, który odczytywaliśmy potem jako osobistą wiadomość od Boga. Wyjmuję więc notes i przepisuję ten urywek z Faulknera. Uwielbiam liczne myślniki, które wszystko tak zgrabnie łączą. Wistaria. „Więc kiedyś było lato wistarii”.
Wkrótce Oxford znów wywabia mnie na zewnątrz. Chętnie spacerowałabym całymi dniami. Muszę się dowiedzieć: dlaczego zaatakowały mnie entuzjazm i melancholia, skąd te raptowne drgnienia serca, skąd pierwotne wzbudzenie pamięci, skąd ten fizyczny pociąg, który zdaje się czymś niebezpiecznym… „Nie ma takiej rzeczy jak pamięć. Mózg przypomina sobie tylko to, co wymacają mięśnie…”. Trafił w samo sedno. Intensywna fizyczność pobytu w tym miejscu zdaje się elektryzować synapsy w moim mózgu. Przywrócono mnie własnej dłoni, sięgającej do wody z lodem po napój Nehi, własnym stopom omijającym szpary w chodniku, bo: „Kto na linii stanie, skręci kark swej mamie”, ramionom czującym wspinaczkę po zaopatrzonej w węzły linie na drzewo pekanowca, wszystkie mięśnie prostowniki pracują, mój wyprostowany kręgosłup staje się mięśniem, który pamięta.
Powietrze dotknięte jesienią smakuje domem. Nie tym domem, który znałam, ale ideą kryjącą się pod pojęciem domu. Czy to brzmi sensownie, panie Faulkner? I właściwie dlaczego pisał pan „wistaria” właśnie tak*?

* William Faulkner stosował pisownię „wistaria”, choć w języku angielskim pisze się to słowo: „vistaria” (przyp. tłum.).

Poranek przynosi niepewność. Wielkie szare jak kamień kłęby chmur grożą już raczej spuszczeniem lawiny niż mżawką, która zaczyna teraz wilżyć mi twarz. Niech pada – mój płaszcz przeciwdeszczowy ma kaptur, a ja robię sobie dzień wolny na poszukiwanie Faulknera.
Niech podświetlone liście rysują niebo filigranem.
Faulkner nie należał nawet do moich ulubieńców. W szkole średniej potrafiłam zapadać się w te zdania, które meandrują niczym stare rzeki, to zawracając, to wijąc się w dal. Większość z jego postaci wydawała się równie znajoma jak czerwona gliniasta ziemia, po której uczyły się chodzić moje stopy, jak ci ludzie – zawzięci, osobliwi, tacy zwróceni ku samym sobie – znani mi jako jedyny realny świat, ci ludzie, którzy mogli nosić sztuczne oko z wygrawerowanym monogramem RG (to znaczy: „rewelacyjny gość”, szczerzy się pożądliwie właściciel oka) albo potrafili rozwodzić się bez końca o kimś, kto połknął muchę, czy nosić tenisówki do szyfonu w kolorze morskiej wody. Mój chłopak z czasów liceum namiętnie łowił skalniki o posępnych pyskach i trujących kolcach na grzbiecie. Prawie nigdy nie udawało mu się żadnego złapać, ale sporadycznie wyławiał takie stare monstrum z tuzinem przerdzewiałych, obwieszonych glonami haczyków u dolnej wargi. Te plamiaste stwory z dna oceanu jakimś cudem potrafiły zawrócić w górę słonawych strumieni i zaszyć się w najczarniejszych zakolach rzeki na dwieście lat, dorastając do dwóch stóp długości.
Ponieważ w czasach mojej młodości Faulkner był tak poczytny, często zdarzało mi się cisnąć w kąt Światłość w sierpniu czy Kiedy umieram z myślą: nie chcę. W pomieszanie wprawiała mnie właśnie transcendencja, którą Faulkner potrafił osiągać – niczym nagły przeskok cyrkowego lwa na wyższe siedzisko – ach, ten magiczny lwi pysk, beznamiętny, monarszy, spoglądający z góry na tresera z mizernym bacikiem w dłoni. Południe, które ja znałam, nie bywało transcendentne. Chciałam się stamtąd wydostać.
Poniżej południowej linii płaskowyżu nie miała miejsca żadna wyobrażalna dla mnie przyszłość*. „Złapała pierwsze lepsze latadło kołujące na pas startowy, byle stąd zwiać”, lubią wspominać moi krewni. Zapominają o czymś: żadnego pasa startowego nie było.

* Przebiegająca od Columbus do Augusty w Georgii „southern fall line”, południowa linia płaskowyżu, wyznacza skraj mezozoicznego wybrzeża Oceanu Atlantyckiego. Oddziela gleby piaszczyste i skały osadowe od skał krystalicznych i gleb gliniastych płaskowyżu Piedmontu, na północ od tej dawnej linii brzegowej. „Fall” (spadek) odnosi się do wodospadów, które powstają wzdłuż granicy pierwszych wychodni skał krystalicznych (przyp. aut.).

Cmentarz Świętego Piotra nie byłby takim złym miejscem spoczynku, gdyby ktoś spocząć już musiał. Pomiędzy nagrobkami stoją obeliski, kamienne ukwiecone urny, złamane kolumny i smutne, pochylające się nad grobami postacie kobiece, odwieczny symbol. Słowo „obelisk” pierwotnie oznaczało rożen. Ofiarne ochłapy nadziewano na drągi i czczono. No cóż, śmierć nadziewa nas na swój szpikulec, czyż nie? Mijam kilku Falknerów, ale nie tego ważniaka, który zmienił pisownię rodowego nazwiska. Jeden z nich, zgodnie z tym, co mówi kamień nagrobny, został „uniesiony na skrzydłach anielskich” na tamten świat. Ach, mityczne Południe, jedyny obszar Ameryki niezduszony śmiertelnie przyziemną umysłowością.
Przechadzając się po cmentarzu, dostrzegam jakiś nagrobek, na którym stoi pusta butelka po Jacku Danielsie. I tam właśnie odnajduję Williama Cuthberta Faulknera. Po prawej w ziemię zapada się płyta nagrobna Estelle, jego żony. Tutejsi zmarli wydają się rzeczywiście martwi i całkiem opuszczeni, inaczej niż na włoskich cmentarzach, gdzie groby przybrane są świeżymi kwiatami, czerwonymi lampkami wotywnymi i fotografiami nieboszczyków. Zawsze sobie wyobrażam, że nocą wstają z grobów i odwiedzają się nawzajem, tak jak kiedyś przy piazza.
Faktycznie płakałam nad Absalomie, Absalomie… Może jednak go lubiłam, może i trafiłam do tego grobu okrężną drogą. Jego towarzysze w śmierci to ludzie, których musiał znać. W pobliżu leży Maggie Sue Lewis. Może była nauczycielką muzyki, która biła po kłykciach leniwych uczniów? Opal Miller Worthy, a niedaleko Haley Dewey Worthy, Malcolm Argyle Franklin – czy oni czytywali Kiedy umieram? Thomas Somerville Cully – oto iście faulknerowskie nazwisko – a potem dziecinnych rozmiarów przerywnik, którego dawno zapomniana mieszkanka nazywała się Maleńka Alabama.
Po lunchu, w trakcie którego kelner mówi do mnie: – Tak, ludzie często idą tam, wypić jednego ze swoim starym kumplem Billem – zmierzam do domu Faulknera, Rowan Oak. Po drodze mijam uroczy dom w południowym stylu, wystawiony na sprzedaż. Ta rozłożysta budowla z drewnianym szalowaniem i werandą osłoniętą siatką wygląda, jakby unosiła się na tratwie z różaneczników, które wiosną na pewno kwitną na różowo. Gęsty klosz platanów i dębów rzuca podwodne światło na białe deski i trawę niebieską w cieniu. Partnerka mojej babki od gry w misjonarskiego pokera, pani Ricker, mogłaby siedzieć w środku i malować kamelie na białej porcelanie. Czy też może widzę tam siebie, wycinającą foremką babeczki na żółtym laminowanym blacie? Nie – piszącą powieść w gościnnym pokoju i spokojnie żyjącą południowym życiem, które stałoby się moim udziałem, gdybym nie wyruszyła na Zachód, wyszarpnięta stąd jakąś przemożną potrzebą poszukiwania nieznanego. A zamiast tego, przez wszystkie lata życia w Kalifornii, czułam, że szczęśliwie balansuję na skraju skorupy Stanów Zjednoczonych, tuż obok nicości Pacyfiku.
Pani Ricker zamieniła się w odludka. Przez ażurowe firanki, które zaczynały drzeć się w strzępy, podglądałam ją z koleżankami. Widziałyśmy, jak przysiada na drzwiczkach własnego piecyka, żeby się ogrzać. Wymizerowana, w białej nocnej koszuli, z kosmykami pobielałych włosów sterczącymi wokół twarzy, obróciła się na pięcie w stronę okna i utkwiła sowie oczy w trzech szeroko uśmiechniętych twarzyczkach. O Jezu miłosierny… Przedzierałyśmy się przez krzewy tawuły z krzykiem i śmiechem. Obrzeżona cedrami aleja prowadząca pod Rowan Oak przypomina włoską, chociaż przerośnięte drzewa są zapuszczone. Podjazd przegradza pomarańczowa taśma ochronna. Kelner powiedział mi, że niedługo rozpocznie się renowacja. Ponieważ okolica wydaje się opustoszała, i tak wchodzę. Proszę to dodać do mojego życiorysu: bezprawnie wtargnęła do domu Faulknera. Podszczypujący chwasty jeleń czarnoogoniasty obserwuje moje nadejście z umiarkowanym zaciekawieniem. Rowan Oak – odrapany, skromny piętrowy dom plantacyjny – wygląda po ludzku samotnie. Koncentrycznie ułożone cegły znaczą zarys starego ogrodu. Może zerwać różę dla Emilii*?

* Aluzja do opowiadania Williama Faulknera Róża dla Emilii (przyp. tłum.).

Klomby porasta wyłącznie mech. Spośród wszystkiego, co pozostaje po miejscach porzuconych, ogród okazuje się mniej efemeryczny, niżby się mogło zdawać. Najbardziej wyraziste znaki, takie jak chylący się ceglany murek, zachowują swoją spoistość. Nawet i rozłożysty krzew kamelii czy kępa żółtych irysów przy podjeździe potrafią przetrwać dłużej niż wspomnienie o mieszkańcach domu. Z samolotu architektura fundamentów ogrodu pozostaje czasem widoczna po upływie stuleci. Jakiś napis ostrzega uprzejmie: „Prosimy nie wspinać się na drzewo”. Ale samego drzewa już nie ma.
Faulkner mieszkał tu od roku 1930 aż do śmierci, choć w późniejszych latach życia długo bawił w Wirginii. Zastanawiam się, czy miał wtedy dosyć tego wszystkiego tutaj. Pod osłoną deszczu czuję się odważniejsza niż zwykle. Sięgam nawet do klamki drzwi. Otwierał je tysiące razy… Zamknięte. Osłaniam twarz dłońmi, żeby zredukować odblask. Zaglądam do okien domu Williama Faulknera! Kiedy dostrzegam proste schody wiodące na piętro, jego obecność staje się namacalna. Wchodził tędy – na bosaka, w wysokich butach albo w filcowych kapciach, w drodze do łóżka.
Schodził rano na dół, zawiązując w pasie szlafrok, na filiżankę czego, Jacka Danielsa? Kakao? Co go podtrzymywało przez te wszystkie zagmatwane książki? Na jednej ze ścian planował rozdziały, sporządzając notatki ołówkiem. Czyżby faktycznie chciał patrzeć na „odręczne pismo na ścianie”*?

* W języku angielskim symbol nagłego końca lub zagłady, aluzja do napisu „Mane, tekel, fares”, który pojawił się na ścianie podczas biblijnej uczty Baltazara (przyp. tłum.).

Podjazd dla powozów i werandy na piętrze tworzą ramy domu. Pewnie się tu oblewali potem w czasach sprzed klimatyzacji. Każdy niosący ze sobą komary podmuch wiatru musiał być mile widziany. W naszym domu obracające się łopaty wentylatora na poddaszu zasysały powietrze z obszernego holu, wciągając przez okna chłód. Prawie widzę firanki unoszące się w sypialni, gdzie ojciec drzemał, a matka odpoczywała w satynowym czepeczku, żeby nie zepsuć sobie fryzury. Ustawiałam swoje lalki rzędem na parapecie i karmiłam je rodzynkami, żeby było im chłodno i słodko.
Ciekawe, czy w Rowan Oak był taki wentylator na poddaszu, który wciągałby do wnętrza domu parne powietrze i rozkoszne nocne wonie. Nic na Południu nie porusza mnie tak, jak te upajające zapachy ziemi, jaśminu, lilii imbirowych, gardenii i kapryfolium, przemieszane, odrażające i słodkie. Ich aromat przeplata się z miłym dla ucha chórem rzekotek, kontrapunktowanych rechoczącym, szczekliwym barytonem żab błotnych. Tylko tutaj jestem w stanie wyjść na zewnątrz i najzwyczajniej wdychając powietrze, westchnąć: „Dobry Boże!”.
Urodziłam się pod koniec marca, w Wielką Sobotę i na pewno wdychałam tę wionącą od okna szczególną mieszankę, która nadal jest dla mnie zapachem domu. Czy to woń przed chwilą umytego noworodka, a może lisa wśród psich róż albo skóry grzechotnika zrzuconej w stosie drewna na opał? A może soki sosny skapujące do źródlanej wody? „Boziu, miej litość”, jak wzdychał wuj Remus*. Tak musi brzmieć pieśń Południa.

* Fikcyjny narrator ludowych afroamerykańskich baśni zebranych i wydanych w 1881 roku przez Joela Chandlera Harrisa (przyp. tłum.).

 
Wesprzyj nas