Zbiór opowiadań, który był literackim debiutem bułgarskiego pisarza Emila Andreeva. Mimo że od czasu powstania książki minęło niemal dwadzieścia lat, historie w niej zawarte nadal są aktualne.


Jest to pierwsze wydanie, nie licząc pojedynczych opowiadań, twórczości Emila Andreeva w języku polskim, stanowiące kolejną pozycję tworząca serię wydawniczą NA POŁUDNIE, poświęconą literaturze bałkańskiej. Literaturze przesiąkniętej aurą surrealizmu, przepełnionej fantasmagoriami, z bohaterami żyjącymi na granicy dwóch światów – rzeczywistego i wyobrażonego.

Światem rzeczywistym bohaterów „Łomskich opowieści” jest Łom, małe miasto nad rzeką Dunaj, miejsce w którym autor się urodził, do którego często wraca i z którego czerpie inspiracje. W opowiadaniach Andreeva widać mocne przywiązanie do czasów dzieciństwa, do tego miejsca na ziemi, gdzie żadna twarz nie jest obca, a każdy kamień ma własne imię, gdzie wciąż żywe jest przekazywanie tradycji, legend, mitów czy zwykłych ludzkich historii. Autor odnosi się do tego co mityczne i tajemnicze, ale jest jednocześnie częścią codziennego życia.

Obrazując mieszkańców Łomu, wskazuje jednocześnie, że mały Łom, jest jak cały świat, z uniwersalną niezwykłością życia i ludzkich charakterów. Losy bohaterów umykają prawidłom realnego świata, wkraczamy w ich wewnętrzny świat, niedostępny, bądź niezrozumiały dla postronnego obserwatora. Sam pisarz nazywa ich jawnie śniącymi, przeplatając jednocześnie zwykłe szaleństwo ze skrywanymi pragnieniami, a magię z nieprzewidywalnością ludzkiego życia.

Emil Andreev (ur. w 1956 r.) bułgarski pisarz, dramaturg i scenarzysta. Absolwent filologii angielskiej na Uniwersytecie Wielkotyrnowskim im. świętych Cyryla i Metodego. Jeden z najbardziej znanych i popularnych pisarzy bułgarskich średniego pokolenia, autor zbiorów opowiadań: „Łomskie opowieści” (1996), „Wyspa pijaków” (1998), powieści: „Szklana rzeka” (2004), „Przekleństwo żaby” (2006), „Szalony Luka” (2010) oraz sztuk teatralnych: „Zabić premiera” (2002), „Poszukiwacze skarbów” (2003), „Magiczna łódka J” (2005). Za powieść „Szklana rzeka” z 2004 roku, otrzymał nagrodę Fundacji VICK’a, przyznawaną co roku najlepszym bułgarskim powieściom.
Mieszka i pracuje we wsi Poibrene, w okolicy Sofii. Tam wyłącza telefon i pozwala się ponieść twórczej wyobraźni. Miejscem z którego dodatkowo czerpie inspiracje jest Łom, małe miasto nad rzekami Dunaj i Łom, miejsce w którym się urodził i do którego często wraca. Esencją jego twórczości jako połączenie czegoś bardzo lokalnego z wartościami uniwersalnymi, globalnymi. W swoich dziełach odnosi się do tego co mityczne i tajemnicze, a jest zarazem częścią codziennego życia. Jak sam mawia „książka jest jak taniec słów, wabi duszę do tańca”.

Polskie wydanie książki, jest wynikiem współpracy Wydawnictwa Toczka z Radą Kół Naukowych Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Emil Andreev
Łomskie opowieści
Przekład: Katarzyna Fijołek, Marta Kowalska, Anna Król, Marzena Magdziorz, Bartłomiej Rusin, Magdalena Zuba
Seria wydawnicza: Na Południe
Wydawnictwo Toczka
Premiera: 22 lipca 2014

Wstęp do książki:

Tłum. Magdalena Pytlak

Nazwy wiosek i ludzi

Każdy z nas, nawet jeśli nie pozostało mu nic innego, posiada przynajmniej swoją wieczną wioskę. Nie, nie tę, w której się urodził albo mieszka, lecz wieś własnych wspomnień i snów. Mieszkają tam zazwyczaj najróżniejsze obrazy i cienie, prześcigają się namiętności i pragnienia, zwierzęta i ludzie, roznoszą się melodie, a nawet zapachy. Czasem pojawiają się przypadkowe słowa, dzwonią nieznane znaki i dzwony, kłębią się takie energie, że człowiek długo nie może oprzytomnieć na jawie. A jeśli nie zdoła się powstrzymać – lub raczej będzie wolał swoją wieczną wioskę niż tę, w której się urodził albo mieszka – wtedy zmienia się w jawnie śniącego i podświadomie kieruje się w stronę nieba.
Te opowiadania opisują właśnie takich ludzi. Nie wiem, jak nazywa się ich wieczna wieś, ale miastem, w którym ich spotkałem, był Łom, znikający obecnie nad rzeką o tej samej nazwie i mitycznym Dunajem. Gdybym się urodził w Rzymie, bez wątpienia spotkałbym ich w Wiecznym Mieście – nie uciekliby mi, ale… Poza imionami ludzie mają na tym świecie także dolę. Czy więc to nie ona wskazuje im, gdzie mają się pojawić i zniknąć? Kto wie, a może to Bóg?
Pewne jest jedno: wszystko jest marnością. I po wioskach, i po ludziach prędzej czy później zostają tylko nazwy i imiona. Oczywiście istnieją także i inne kamienie podania na temat przeszłości czy kości przesłania dla przyszłości. Odnajdujemy je po dziś dzień: w Babilonie i Egipcie, w Troi i Tiahuanaco, w Rzymie i Berlinie, a nawet i w Łomie. Czy jednak możemy wykopać czyjś sen lub wspomnienie bez jakiegoś znaku, słowa, bez początkowego światła boskiej woli? Zdecydowanie nie! To tak, jakby sobie wyobrazić Rzym bez Tybru lub Łom bez Dunaju.
Dlatego nazwałem ten zbiór Łomskimi opowieściami. Zawarte w nim obrazy są, można by powiedzieć, zbiorcze. Podobnie do Dunaju, który zbiera wody w Szwarcwaldzie i niesie je do oceanu światowego, przez lata starałem się zbierać drobinka po drobince z wiecznych wiosek moich bohaterów.
Dziś, kiedy i moja ojczyzna jest na drodze, aby stać się jedynie wspomnieniem i jak każdy śniący niezauważalnie wznieść się do nieba, właśnie dziś te drobinki coraz bardziej przypominają mi wielkie odłamy skalne, które nie przestają się toczyć i odbijać echem w pustoszejącej wiosce zwanej Bułgarią.

Do polskiego czytelnika

Polska to duży i wielki kraj – jestem przekonany, że żyje tam wielu śniących, podobnych do bohaterów moich małych Łomskich opowieści. Wierzę, że mają wspólną wioskę. W niej zawsze będą śnić wieczny sen miłości i dobra. Niechaj pamięć o nich nie opuszcza nas niezależnie od języka, w którym mówimy i piszemy.
Emil Andreev

Wybrane opowiadanie:
Tłum. Marta Kowalska

Wspomnienia z Sofii

Faktion1

Przez cały rok nie byłem w stolicy. I oto dziś, dwa dni po dawnym Bożym Narodzeniu, znów jestem tutaj, w jednej przytulnej kawiarni przy ulicy Rakowskiego. Towarzystwo mamy świetne i międzynarodowe – prawdziwi ludzie, w prawdziwym otoczeniu – i co najważniejsze – wszyscy mówią po bułgarsku. Przedstawię wam ich w kolejności alfabetycznej.
Pierwszy, Blažo z Kosowskiej Kamenicy (Serbia), władający ośmioma językami, grający na gitarze i nagrywający filmy (lub siebie w nich). Prawdziwy kosmopolita i mieszkaniec Bałkanów, na głowie beret w stylu Che Guevary. Kolejny, Gunar z Trondheim (Norwegia), kawaler i poeta, wysoki i łysy, należy zachwycać się tym, jak pięknie mówi po bułgarsku. Studiuje filologię bułgarską (!) i od kilku lat odwiedza nasz kraj, aby badać jego język i kulturę. Ostatnio nie jest zbyt zachwycony. Towarzyszy mu Dobri z miasta Sliwen – wyjątkowo schludny i inteligentny chłopak, mieszkający dotychczas u siostry w Stanach. Młody i będący kawalerem Dobri nosi rzadkie nazwisko Batinkow, ale nie ma nic wspólnego z amerykańskim aktorem Randallem Batinkoffem. Jest z nami także czarujący Ogi, celnik i niezwykły żartowniś (zobaczycie później), obdarzony talentem do opowiadania. Nie mogę pominąć i Rusiego z Sofii (podejrzewam, że pochodzi z Ruse), który posiada fundację swojego imienia, pisze sztuki dramatyczne i ostatnio czytał Historię pierwszego państwa bułgarskiego Runcimana. Ostatni, ale nie pod względem ważności, jest Jurij z Krasnojarska (Rosja), obywatel honorowy Jugosławii, który walczył po stronie Serbów w Bośni. Był ranny, ma żonę Bułgarkę. Jurij, żołnierz zawodowy, emanuje siłą i niezłomnością, ale to on opuścił towarzystwo pierwszy, jeszcze zanim przyszło żebrzące dziecko. O tym później.
I tak oto sobie siedzimy, siedmiu mężczyzn (siedmiu multietnicznych Apostołów Słowian), pijemy i, oczywiście, opowiadamy wesołe zdarzenia. Celnikowi Ogiemu udaje się rozśmieszyć nas do łez historią swojego przyjaciela kawalarza, który ma stare BMW i nieopisane poczucie humoru. Pewnego dnia, jadąc swoim BMW… Albo może posłuchajmy opowieści Ogiego:
– A więc jedzie sobie nasz człowiek i widzi na drodze autostopowicza z pustą torbą przy nodze. Bierze człowieczynę. Ten siada z przodu obok niego i kładzie torbę na kolanach. Milczy, taki otępiały i patrzy przed siebie. Po jakiejś względnie długiej chwili autostopowicz otwiera powoli torbę i wyjmuje stamtąd, no nie broń, ale zwykłą kierownicę, taką najzwyklejszą, z łady. Bierze ją w dłonie, zaczyna spokojny warkot i „prowadzi” BMW z moim przyjacielem. Ten zaś się zdziwił, ale cóż – kolejny utajony świr. Niech się człowiek cieszy. Takie hobby! Jadą tak we dwóch i oto napotykają wartburga, dokładnie przed stromym wzgórzem. Mój znajomy wrzuca kierunkowskaz i dodaje gazu, żeby go wyprzedzić, ale kierowca wartburga nie odpuszcza – też naciska na gaz. Dwa auta jadą równo i poruszają się z porównywalną prędkością. Nasi gazu, tamten – gazu. Opa! BMW jest starusieńkie i nie może przeskoczyć nawet pagórka. Ten z wartburga patrzy przez okno i nie może uwierzyć własnym oczom: dwie osoby z dwiema kierownicami. Kpiny jakieś? Który z nich prowadzi? Autostopowicz najnormalniej w świecie warkocze, skupiony na drodze, a biedne BMW męczy się, ale nie! Wtedy rzekomy kierowca powoli obraca się w stronę ambitnego kierowcy wartburga, mierzy go chłodnym wzrokiem i gwałtownie skręca kierownicą łady w prawo. Ten drugi, zaskoczony, ze strachu przed zderzeniem – bum w barierkę. Pełne szaleństwo!
Wyobrażacie sobie te salwy śmiechu w przytulnej kawiarence przy Rakowskiej?
– Ej, stary, wykończyłeś nas tą historią – mówi Blažo, podczas gdy my ciągle nie możemy się uspokoić.
– Jeśli to nawet nie jest prawda, to nieźle wymyślone – dodaje Rusi.
– To ci, kurna, metafora! – podsumowuje Dobri, na co Jurij z Krasnojarska:
– Eta stary ruski dowcip. – Jurij zbiera się do wyjścia. – Dobra, na mnie już czas.
Wszystko wskazuje na to, że już mu się z nami nudzi. Wychodzi, a my jeszcze cmokamy i chichoczemy. Pa, pa, dobrego roku i oby bez wojen!
Obok Blaža właśnie zatrzymało się jakieś żebrzące dziecko i natarczywie nalega:
– Daj, panie, daj na chleb!
– Spadaj – odpędza go bezceremonialnie Ogi.
Mały żebrak nie przestaje.
– Teraz zacznie nas przeklinać, jeśli nic nie dostanie – obawia się Rusi.
– Weźcie, dajcie coś – zachęca Blažo i sam wrzuca stotinkę w brudną dłoń dziecka.
Zebrawszy jałmużnę, dziecko, zadowolone, wychodzi i pozostawia nam możliwość komentowania.
– Ech, jacy są bezczelni – oburza się Ogi. – Jak muchy.
– Tutaj przynajmniej nie zabijamy ich jak w Brazylii – broni ich Dobri. – Gunar, opowiedz im, co robią nasi Romowie w Norwegii!
– Nic miłego, ale nie tylko Siganie, wasi Bułgarzy także.
– Wyrzucacie ich z kraju? – pyta retorycznie Rusi.
– Ale jak mogą ich tak zabijać? – nie wytrzymuję.
– No tak. – Ogi jest obeznany. – Specjalne oddziały strzelają do nich nocą jak do bezdomnych psów. No nie, Blažo? Mówił mi Kolio Stanczow.
– A to kto? – pytają równocześnie Blažo i Dobri.
Tutaj gadatliwy celnik Ogi przypuszcza genealogiczny szturm i wygłasza niedokształconym Bułgarom i Serbowi krótki historyczny referat, niemniej nieustannie zwraca się do Gunara – niech wie i on!
– No więc, jego babka to grafini…
I bez czekania na logiczne: „Jak to?” tenże złotousty celnik historyk zaczyna jeszcze od końca XIX wieku, od wielkiego patrioty i kosmopolity Dymitra Stanczowa (1864-1940), wybranego przez księcia Ferdynanda na osobistego sekretarza w 1887 roku. Stanczow żeni się więc w 1889 roku ze znakomitą lingwistką, artystką i muzykiem grafinią Anną du Greno, która była równocześnie nadworną damą księżniczki Klementyny Orleańskiej, matki Ferdynanda. I tak rodzą im się dzieci – Iwan w 1897 roku. Tenże Iwan, poza tym, że jest bliskim przyjacielem cara Borysa III, żeni się z utalentowaną Marion Mitchell, która rodzi Iwana (Johna) Młodszego, ten zaś jest ojcem wspomnianego Kolia, id est Nicholasa.
– Pamiętacie Iwana Stanczowa, prawda? – kończy Ogi. – Był ministrem spraw wewnętrznych w gabinecie Indżowej. Bliski jednego z naszych premierów. Gunar, wiesz, że mieliśmy cara premiera?
Norweg uśmiecha się, potwierdzając, a Rusi patrzy znudzony.
– Ej, ty, Ogi, skąd ty to, bracie, wszystko wiesz? – pyta Blažo.
– No cóż, bracie, czytam. Spytaj Rusiego, czy nie mam racji!
Człowiek fundacja potwierdza, nawet przytacza krótki epizod o brytyjskim historyku, sir Stevenie Runcimanie, który, swoją drogą, wiedzą o Bułgarii oczarował i Stanczowów, i cara Borysa III.
– Temu o dzieciach w Brazylii trudno dać wiarę. – Jestem pełen zdumienia i pytam sam siebie, czy (jeśli tak naprawdę jest) także w Bułgarii wkrótce zaczną w ten sam sposób troszczyć się o bezdomne istoty ludzkie. Koszmar!
– Cóż, możesz w to wierzyć, jeśli chcesz! – odpowiada mi celnik.
Dobri cmoka językiem i pyta Gunara, co myśli. Norweg mówi, że nie był w Brazylii, ale nie wyklucza tego typu możliwości.
– Ale co mi się przytrafiło, nie do wiary! – podchwytuje wątek Dobri. – Zanim wyjechałem do Ameryki, spotykam jedno żebrzące dziecko, które woła: „Panie, daj lewa, powiem ci wierszyk”. „Serio? No chciałbym widzieć”. Wyjmuję lewa, a ono: „Z Bataku jestem, Panie. Czy wiesz, gdzie to jest? Hen, tam za lasami… bardzo daleko, nie mam ojca ni matki: sam jestem jak pies, zima już nadeszła, więc drżę lekko”. I klepie wierszyk do samego końca – całe osiem ośmiowersowych zwrotek. Szczęka mi opadła. Ja, zbity z pantałyku, daję mu lewa i pytam: „A znasz też inne?”. „Znam, mówi, ale tе – jutro”. Odchodzę zdumiony. Jeszcze następnego dnia po południu przychodzę na tę samą ulicę, a żebrzące dziecko znów tam jest. Zapomniało mnie, myślę sobie, ale ono nie powtarza tego samego wierszyka. Tym razem – Az sym bułgarcze. I zaczyna od początku: „Jestem małym Bułgarem i silna matka mnie urodziła”, a nie: „Jestem małym Bułgarem, kocham”, jak zna to większość ludzi…
– Bo bardzo kochamy, prawda, Blažo? – przerywa mu Ogi, mruga i szczerzy w uśmiechu swoją delikatną, wręcz wygładzoną twarz.
– Zamknij się, stary! I co? – Nie zwraca na niego uwagi bałkański kosmopolita.
– Daję mu znów dwa lewy, a ono na to: „Wczoraj też mi dałeś tyle”. To znaczy, zapamiętało mnie. „Jaki wierszyk powiesz jutro?”, pytam, głaszczę dziecko po głowie i odchodzę. Nie mogę wam opisać, jak się czułem. No, ale tak się złożyło, że jeszcze tego wieczora miałem spotkanie z Gunarem w jednej kawiarni na tej samej ulicy. Gdy szedłem, małego recytatora nie było. Wchodzę do knajpki, znajduję stolik i oglądając się za siebie, co widzę? Chłopczyka, i to w kawiarni. Siedząc plecami do mnie, swobodnie rozmawia z człowiekiem w średnim wieku. No, nie wytrzymuję i podsłuchuję… „Tato, dobrze dziś nam poszło? Jutro zarobię więcej”. Mężczyzna patrzy na niego radośnie, a dziecko kontynuuje: „Jak nie pójdę jutro do szkoły, zarobię dwa razy tyle, co nie? Uzbieramy tyle co twoja tygodniowa pensja, prawda?”. Nie wierzę własnym uszom. O co chodziło? Ojciec – nauczyciel, syn – jego uczeń, zarabiają uczciwie pieniądze na poezji, jak śpiewający i grający w przejściach podziemnych, tyle że dzięki wierszom Wazowa. Jak chytrze to obmyślili, to pewnie pomysł ojca. Potem przyszedł Gunar i on także nie mógł się nadziwić ich pomysłowości.
Pierwszy odzywa się Blažo:
– Stary, ta historia nadaje się na film.
– Rozbroiłeś mnie tym, nie Rusi? – śmieje się Ogi. – Jak ty to wymyśliłeś, co?
– Ta przygoda z twoim żartownisiem jest absurdalna, a Dobriemu przydarzyła się realna sytuacja – odpowiada mu rozsądnie człowiek czytający Runcimana.
Gunar myśli coś po norwesku, a ja gapię się tępo przez okno przytulnej kawiarni przy Rakowskiego. Dobrze, że nie było Jurija z Krasnojarska. Byłby i to nazwał starym rosyjskim dowcipem?

 
Wesprzyj nas