Wyśmienita opowieść o chciwości, miłości, sławie i pieniądzach



Jest upalne lato roku 1929, w olśniewającej scenerii wzgórz Hollywood wielu właśnie realizuje swoje wielkie filmowe marzenia.

Maximilian i Eleanor Beecham – aktorka i reżyser, oboje eleganccy, czarujący, wytworni – należą do śmietanki towarzyskiej „Fabryki Snów”. Pod pozorami wyrafinowania i luksusu skrywają jednak poważny kryzys małżeński oraz kłopoty finansowe spowodowane niepowodzeniem ich ostatnich filmów. Kiedy wierzyciele przejmują ich dom, Maksowi i Eleanor nie pozostaje nic innego, jak tylko rozstać się i rzucić w ramiona kochanków. Ostatnim, co ich łączy – a może dzieli? – jest skrywana od lat tajemnica.

Wtedy właśnie przychodzi list. Małżeństwo zostaje zaproszone na weekend do legendarnej posiadłości Hearst Castle, gdzie na hucznych przyjęciach spotykają się grube ryby hollywoodzkiego przemysłu filmowego. Eleanor i Max nie mogą zrezygnować z ostatniej szansy na ponowne zaistnienie w tym hermetycznym światku.

Pełne plotek, przepychu, skandali i zepsucia przyjęcie jest kwintesencją złotej ery Hollywood. Beechamowie muszą podjąć decyzję, która zaważy na ich przyszłości.

Nie można się oderwać od tej powieści
„Daily Mail”

Finezyjnie skonstruowana fabuła trzyma w napięciu do samego końca… Waugh w swojej ekscytującej, pomysłowo napisanej i poruszającej powieści z werwą i przekonująco maluje obraz wczesnych lat Hollywood.
„TLS”

Waugh w tej wciągającej historii o życiu pod warstwą blasku okrywającą Hollywood splata ze sobą rzeczywistość i fikcję
„Daily Record”

Wyśmienita opowieść o chciwości, miłości, sławie i pieniądzach.
„Heat”

Niesamowicie sugestywna historia.
„Sunday Times”

Daisy Waugh – pisarka i dziennikarka, pracowała też w radiu i telewizji, od wielu lat prowadzi swoją stałą rubrykę w „The Sunday Times”. Mieszka z rodziną w Londynie. „Na Hester Street topnieje śnieg” to jej szósta powieść.

Daisy Waugh
Na Hester Street topnieje śnieg
Tłumaczenie: Paulina Błaszczykiewicz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 3 lipca 2014

Październikowe przyjęcie u Maksa i Eleanor Beechamów

1
Santa Monica, 17 października 1929 roku

– I co on powiedział, Charlie? Powiedział, że wszystko będzie d-dobrze? Powiedział, że jest okej?
Siedziała na blacie swojej toaletki i przyglądała się Charliemu z lękiem w oczach niebieskich jak sznur szafirów oplatających jej szyję. Charlie nie odpowiedział od razu. Myślał o tym, jak pełna wdzięku jest linia jej szyi – kark, tak to się chyba nazywa… Powolnym krokiem zmierzał w jej kierunku przez prawdopodobnie jedną z najelegantszych sypialni w całej Ameryce. Odgłos uderzających o brzeg fal dobiegał przez otwarte okna, wychodzące na długą białą i lśniącą we wczesnowieczornym blasku księżyca plażę. Nieźle, pomyślał, jak miał to w zwyczaju. Całkiem nieźle jak na chłopaka z przytułku. Tylko ta tu rewiowa tancerka nie jest tak młoda, za jaką chce uchodzić.
Przez słodkie wonie niezliczonych kosmetyków oraz perfum, sprowadzonych tu aż ze wzgórz Toskanii, przebijał lekki zapach nowości – nowych tkanin i farb, bibelotów i mebli… Plażowy dom (jeśli można to było nazwać domem) Marion dopiero niedawno został ukończony.
W sumie sto osiemnaście pokoi, które jej kochanek wybudował dla niej. Trzydzieści pięć sypialni, pięćdziesiąt pięć łazienek, kilka basenów, własny kinoteatr… Wszystko, naprawdę wszystko, czego mogło pragnąć serce kobiety, jak wierzył, a raczej chciał wierzyć. Marion jednak w jakiś sposób zdołała zmienić tego niedorzecznego białego słonia w… może nie do końca w dom, ale w miejsce pełne radości i ciepła. Miejsce, w którym mimo marmurów, złota, wysokich sufitów i wijących się wielkich schodów ludzie mogli poczuć się dobrze. W którym mogli się odprężyć. Charlie Chaplin czuł się w plażowym pałacu Marion Davies swobodnie. Może nawet bardziej swobodnie, niż chciałby tego długoletni kochanek Marion.
Cóż jednak można było na to poradzić?
Charlie zatrzymał się obok Marion i, wdychając znajomy zapach, w roztargnieniu złożył pocałunek na tej części jej… – na karku? – która go tak bardzo rozpraszała.
– Nie zapytałem – odpowiedział w końcu.
– Nie zapytałeś? Charlie! Dlaczego nie?
Pocałował ją znów i znów poczuł woń jej skóry.
– Jesteś naprawdę bardzo… urocza – wymamrotał.
– Dlaczego go nie spytałeś, Charlie? Myślałam, że to zrobisz. Ja się już p-przecież p-przebrałam i jestem g-gotowa do wyjścia, no sam zobacz! Myślałam, że go zapytasz!
– Nie zapytałem, ale go poinformowałem. Powiedziałem, że przyjdziesz ze mną.
– O nie!
– Chociaż w zasadzie, kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że nie zrobiłem nawet tego… Poinformowałem osobę, która odebrała telefon. To była pokojówka, jak sądzę.
– Charlie, na litość boską!
– Kochanie, to jest małe przyjęcie. Max i Eleanor Beechamowie to naprawdę wspaniali ludzie… z klasą. Znasz ich sama wystarczająco dobrze. Cóż będą mogli powiedzieć? Największa gwiazda w historii kina chce przyprowadzić na ich bankiet obecną królową Hollywood…
– To wcale nie jest śmieszne!
– …najlepszą z gospodyń, najbardziej utalentowaną i najpiękniejszą aktorkę…
– Nie śmieję się, Charlie, bo wcale nie jesteś zabawny. Dlaczego dla ciebie wszystko musi być żartem?
– …i gwiazdę filmową, rzecz jasna, która własnymi siłami…
– Ha! Jeśli nie liczyć W. R., który płaci za te wszystkie filmy.
– …oraz, nie oszukujmy się, uwielbianą kochankę najpotężniejszego człowieka w najpotężniejszym narodzie… świata…
– Och, Charlie, wcale nie!
– Cóż, może ty tak nie sądzisz…
– On jest d-drugim n-najpotężniejszym człowiekiem. Tak przynajmniej mówi. Zaraz po prezydencie Hooverze. W. R. mówi, że…
– Ha! Mówi tak o sobie. Prawda, że mówi?
– To dlatego, że jest skromniejszy niż pan, panie Chaplin. Nie ma się z czego śmiać. Nie lubię, kiedy mówisz w taki sposób. Jesteś wtedy ordynarny i wcale mi się to nie podoba. A zresztą kto niby powiedział, że jesteś największą gwiazdą Ameryki? – rzuciła mu prowokacyjny uśmieszek. – Twój stary przyjaciel Douglas Fairbanks z pewnością nie zgodziłby się z tobą…
– Bo mój stary przyjaciel Dougie jest głupcem…
– Mary Pickford też by się nie zgodziła.
– To lafirynda.
– Jack Gilbert, John Barrymore, Gary Cooper, Thomas Mix…
Charlie roześmiał się w głos:
– Słonko, ty mi ubliżasz!
– …Rudolph Valentino…
– Ach, ależ jesteś złośliwa, Marion. Bezlitosna. Okrutna. Rudy’ego może i kiedyś bardziej wielbiono niż mnie, ale jeśli o tym zapomniałaś, kochanie, to przypominam: Rudy nie żyje!
Marion westchnęła zmęczona już tą grą.
– Domyślam się, że skoro nie zapytałeś, czy mogę przyjść, to powinnam już zdjąć te wyjściowe ubrania, a ty pójdziesz na przyjęcie sam. Wcale mi nie zależy…
Ale Marion zależało. Zależało jej bardziej, niż odważyłaby się przyznać czy to swojemu starzejącemu się kochankowi – magnatowi prasowemu, multimilionerowi i prawdopodobnie drugiemu najpotężniejszemu człowiekowi w Ameryce Williamowi Randolphowi Hearstowi – czy nawet Charliemu Chaplinowi, który potrafił utrzymać tajemnicę, nawet własną, i był jej najlepszym przyjacielem. Nie. Nie cierpiała się skarżyć i nigdy tego nie robiła. Była ostrożna. Nawet w tym wariackim mieście nie było wiadomo, kto co sobie myśli o sprawach innych.
Obecność Marion w społeczności Hollywood – jakakolwiek ona była, bo, nie ukrywajmy tego, jej zła sława obiegała cały świat – narażała ją stale na ryzyko, dlatego wolała raczej nie pojawiać się tam, gdzie mogły zdarzyć się jakieś awantury. Rzadko więc bywała na cudzych przyjęciach, a ponieważ jej były, jak o nich mówiono, najdziksze, najbardziej ekstrawaganckie i olśniewające, nie miała wcale wrażenia, że coś z tego powodu traci.
Ale coroczna balanga u Maksa i Eleanor Beechamów miała świetną opinię, a Marion nigdy jeszcze na niej nie była. Para wydawała przyjęcie każdego siedemnastego października w swoim domu, odkąd osiem długich lat temu skończono jego budowę. Hollywood widziało w tej imprezie niemal tradycję i dlatego przywiązywało do niej wielką wagę.
Nikt nie mógł konkurować z Marion, jeśli idzie o skalę przyjęć, i Beechamowie nawet nie próbowali. Ich bankiety były wyrafinowane i ekskluzywne – nigdy więcej niż pięćdziesiąt osób, ale zawsze tylko najlepsi z gości: grube ryby i gwiazdy filmowe, czasem kilku przedstawicieli europejskich rodzin królewskich. Jednego roku udało im się nawet w jakiś sposób ściągnąć Alberta Einsteina z żoną.
Marion Davies wyobrażała sobie, że będzie znała wszystkie z zaproszonych osób. Poza tym W. R. wyjechał, a ona była już zmęczona siedzeniem w domu. Miała ochotę się wystroić, a potem upić w dobrym towarzystwie. Ale żaden z tych powodów nie był jeszcze wystarczającym wytłumaczeniem dla tego, że Marion tak zależało na przyjęciu.
W zeszłym tygodniu przeczytała coś, co zainteresowało ją do tego stopnia, że zapragnęła dowiedzieć się jeszcze więcej. Większość gwiazd nawet nie tyka listów od fanów. Marion Davies, co było powszechnie wiadomo i o czym dużo się mówiło, czytała i odpowiadała na każdy z nich. Ten konkretny dostarczono jak zwykle z cotygodniową pocztą do jej domku na terenie studia MGM. Marion czekała właśnie, aż wezwą ją na plan, a list leżał na samym szczycie sporej kupki kopert, piętrzącej się na biurku jej asystentki. „Droga Panno Davies” – stało w nagłówku – „mam szczerą nadzieję, że wybaczy mi Pani, że zabieram jej cenny czas… Od dawna już jestem wielbicielką Pani filmów, uwielbiam zwłaszcza Tillie the Toiler”… Zaczynało się niewinnie, może trochę szalenie – bo przecież każdy, kto pisał, musiał być szaleńcem – ale wystarczająco grzecznie, by chciała czytać dalej.
„…Jednakowoż nie dlatego pozwalam sobie pisać. Mam do Pani bardzo niezwykłą prośbę…”
Gdy Marion skończyła lekturę, zaczęła się zastanawiać, czy to zwykły przypadek, czy też jakieś złowieszcze siły kazały nadawczyni listu napisać właśnie do niej. Marion i Eleanor miały wspólne zdjęcia z kilku hollywoodzkich imprez i w zasadzie nawet się lubiły, były też w podobnym wieku – obie nieco starsze niż większość sławnych aktorek, ale ponieważ obie także kłamały na ten temat, trudno uznać, że to właśnie pokierowało autorką listu.
Krążyły też oczywiście plotki, które mogłyby tłumaczyć wybór adresata, ale przecież ani słówko z nich nie mogło przedostać się do publicznej wiadomości. Fani nie mieli prawa wiedzieć ani o niej, ani o Eleanor nic ponad to, co oficjalnie ujawniało ich studio. Oczywiście to możliwe, że setki podobnych nieprzeczytanych listów zalegały biurka asystentów gwiazd na całym mieście. Ale autorka tego nie mogła lepiej wybrać odbiorcy.
Czytając go, Marion czuła, jak słowa trafiają w jej czuły punkt, jak otwiera się zabliźniona rana. I zrobiła coś, co nie zdarzało się jej często, a poza tym wyłącznie w samotności: rozpłakała się. Nie ze swojego powodu.
Płakała nad Beechamami. Gdy chwilę później wezwano ją na plan, schowała list w pudełku na biżuterię i postanowiła nie wspominać o nim nikomu.
– Co my właściwie wiemy o M-Maksie i Eleanor Beechamach, Charlie? – spytała nagle. – Na p-przykład, czy myślisz, że to jest ich p-prawdziwe nazwisko?
– Beecham? – roześmiał się Charlie. – Byłoby to jedyne prawdziwe nazwisko w całym mieście. Czemu ich dzisiaj sama o to nie spytasz?
– M-mogłabym…
Charlie nie ciągnął tematu. Wiedział, że Marion nie zrobi tego. Cokolwiek o niej mówiono – a ludzie naprawdę gadali – nigdy nie była celowo niegrzeczna lub nieuprzejma. Zauważył jednak, że dzisiaj jest wyraźnie nieswoja. Coś ją dręczyło.
– O co chodzi?
– O nic, Charlie. Mam przecież chyba prawo być czasem trochę ciekawska. To wszystko… Nie zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego k-każdy z nas chciałby czasami rzucić to miejsce i tę robotę? W-weźmy Beechamów. Są tutaj… sama już nie wiem jak długo. Pamiętasz, jak przyjechali? Gdy zobaczyłeś ich pierwszy raz? Oni tu zawsze byli. Piękni, mądrzy, królowie życia… No, ale skąd oni są tak naprawdę?
– Kiedy przyjechałem do Hollywood, Max pracował dla Keystone. Grał na pianinie na planie… Wszyscy go tam uwielbiali.
– No, ma się rozumieć.
– A potem Beechamowie spiknęli się chyba z Butchem Menkenem, prawda? I zrobili w trójkę kilka naprawdę świetnych filmów. Nie można powiedzieć, że nie mają talentu…
– N-nie miałam tego na myśli, Charlie. Oczywiście, że mają! Max jest świetny. Wiadomo przecież, że jest jednym z najlepszy na świecie…
– Żebyś się nie zapędziła!
– Ale naprawdę! Myślę, że jest wspaniałym reżyserem. I nawet jeśli ostatnio mu nie idzie, to „Beautiful Day” był najlepszym filmem… najlepszym dź-dźwiękowym filmem zeszłego roku. Lepszym niż te, które ja zrobiłam. I niż twoje też, Charlie. I zwróć uwagę, że mówię o filmach dźwiękowych. Mogę chyba tak uważać?
– Oczywiście, kochanie.
– I uważam też, że Eleanor jest w-wspaniałą aktorką.
– Nie jest lepsza niż ty, Marion.
– No, ale skąd oni się tu wzięli? Kim oni, u licha, są? Wydają się tacy… zżyci. Wszyscy wiedzą, że się kochają. Są chyba najszczęśliwszą parą w całym Hollywood…
– Może tak być.
– Jak oni na siebie patrzą!
– Wydaje się… – Charlie szukał odpowiedniego wyrażenia. – Tak, wydaje się, że im na sobie naprawdę zależy.
– A nie sądzisz, że coś się za tym kryje? Jakaś tajemnica? – Zamilkła na chwilę. – Zastanawiałam się…
– Zastanawiałaś się nad Beechamami czy tak w ogóle?
– Nie rozumiem.
– Przecież wszyscy mamy sekrety.
– Hm, wydawało mi się, że akurat ty i ja jesteśmy z sobą blisko.
– Och, oczywiście, że jesteśmy, ale przecież nie wiemy o sobie wszystkiego.
– No mam nadzieję!
– Właśnie! Trochę ubarwiamy swoje historie. Bez tego byłoby nudno. Weźmy choćby von Stroheima! Jeden z największych reżyserów, to prawda. Ale myślisz, że naprawdę jest hrabią, jak twierdzi?
– Daj spokój. – Marion nagle posmutniała. – To i tak n-nie ma znaczenia.
– A czemu niby nie?
– Nie powinnam była w ogóle zaczynać tego tematu. Eleanor Beecham to wspaniała kobieta i tyle. Czy możemy się już zbierać? Zabierzesz mnie w końcu na to głupie przyjęcie czy nie?
Charlie zerknął na swój zegarek. Złoty cartier, prezent od Marion. Całkiem niezły jak na chłopaka z przytułku.
– Jeszcze za wcześnie. Zresztą, kochana, w tym twoim dzisiejszym nastroju nie pójdziesz ze mną nigdzie. Jesteś dziś tak cholernie przybita, że w kilka sekund potopiłabyś wszystkich na tej imprezie w swoich łzach.
– Ha, wcale nie!
– Nikt nie chciałby z tobą rozmawiać.
– Bardzo śmieszne…
– Poza mną, oczywiście. Ja zawsze chcę z tobą rozmawiać.
– To akurat nie jest prawda. Och… Wiesz, Charlie, czego nam trzeba?! – wykrzyknęła nagle i od razu się rozpogodziła. – K-koktajli! Nie sądzisz, k-kotku? Napijemy się i na pewno nastroje będą lepsze.

 
Wesprzyj nas