Skończyła się Cicha Wojna. Miasta-państwa na księżycach Jowisza i Saturna przeszły pod władzę Rządu Trzech Mocarstw – Wielkiej Brazylii, Unii Europejskiej i Wspólnoty Pacyficznej. Legły w gruzach osiągnięcia stuletniego oświecenia, racjonalnej utopii i badania nowych dróg rozwoju człowieka.



Ziemianie zapędzili Zewnętrznych do obozów pracy i zmusili do współpracy przy rabunkowej eksploatacji zasobów ich wiedzy naukowej i technicznej, zaczęli szabrować miasta, osiedla i statki, planując także ostateczne rozwiązanie “kwestii Zewnętrznych”.

Zwycięstwo Ziemian ma jednak kruche podstawy, które mogą zburzyć z pozoru drobne zmiany w wewnętrznej polityce. Guru genetyczna Sri Hong-Owen, poszukując i starając się poznać osobliwe ogrody porzucone przez Avernus, największą i genialną uczoną Zewnętrznych, wplątuje się w intrygi i kontrintrygi rodu, który ją zatrudnia. Dyplomata Loc Ifrahim szybko stwierdza, że dorobić się na zwycięstwie nie jest tak łatwo, jak myślał.

A w Wielkiej Brazylii nasiona demokratycznej tradycji Zewnętrznych znajdują podatny grunt wśród ludności, pragnącej uciec spod jarzma tyranii wielkich rodów.

Dobiegł końca konflikt, którego celem było poskromienie ekspansjonistycznych, postludzkich dążeń Zewnętrznych, mimo to przyszłość jest niepewna jak nigdy. Jasne jest tylko jedno: konsekwencji wojny nie uniknie nikt. A zwłaszcza zwycięzcy.

Paul J. McAuley
Ogrody słońca
Tłumaczenie: Wojciech Próchniewicz
Wydawnictwo MAG
Premiera: 18 lipca 2014

Część I
Straty wojenne

Rozdział 1

Wokół Saturna krążyło po nieskończonych orbitach sto zamordowanych statków. Smukłe frachtowce i krępe holowniki. Wahadłowce, niegdyś kreślące ciągle zmieniające się kursy między zamieszkanymi księżycami. Pająkowate promy latające z powierzchni na orbitę. Złoty półksiężyc klipra, zbudowanego przez spółdzielnię zaledwie dwa lata temu, żeby kursować między Saturnem i Jowiszem, spadający niczym zgubiony księżyc z bajki ponad przepięknym łukiem pierścieni. Ofiary niedawno zakończonej wojny.
Większość była tylko z pozoru nietknięta, została bowiem beznadziejnie okaleczona – AI obłąkane od demonów podrzuconych przez brazylijskich szpiegów, silniki termojądrowe, układy sterowania i podtrzymywania życia spalone przez impulsy mikrofalowe lub miny elektromagnetyczne. W gorączkowych godzinach po uszkodzeniu statków, ocalałe załogi i pasażerowie próbowali je naprawiać, wzywać pomoc laserami wyprutymi z nieżywych układów łącznościowych albo poddawali się, w różnym stopniu, rozpaczy, gniewowi i rezygnacji, pisząc listy pożegnalne do rodzin i przyjaciół. Poetka Lexis Parrander, w chłodzie wnęki sypialnej na pokładzie frachtowca sunącego wzdłuż kajmakowych pasm saturnowego równika, napisała krwią na niedziałającym ekranie swojego tabletu: „Jesteśmy umarli”.
Bo byli umarli. Na wołania o pomoc wycelowane w zamieszkane księżyce albo statki wroga nikt nie reagował. Niektórzy zapinali się we wnękach sypialnych i przedawkowywali leki, podcinali sobie żyły, albo nasadzali na głowę plastikowe torby. Inni, licząc, że przetrwają do przybycia pomocy, wkładali skafandry próżniowe i zapadali w głęboki, powolny sen hibernacji. Na którymś ze statków pobili się i pozabijali nawzajem, bo skafandrów nie wystarczyłoby dla wszystkich. W innym kulili się wokół opornościowego grzejnika skleconego z przewodów i ogniw paliwowych w daremnej próbie przetrwania nieubłaganego zimna.
Wiele z tych statków, zniszczonych, kiedy uciekały w stronę Urana, planowało zyskać szybkość manewrem asysty grawitacyjnej wokół Saturna. Teraz orbitowały po samotnych ścieżkach, z jednej strony zbliżających je mocno do gazowego olbrzyma, z drugiej wyrzucających je wysoko ponad układ pierścieni i orbity wewnętrznych księżyców – tam osiągały apogeum i spadały z powrotem. Parę krążyło jeszcze dalej, poza orbitami Tytana, Hyperiona, nawet Japeta.
A oto czarny grot strzały, brazylijski jednoosobowy okręt, solówka, zbliżający się do najdalszego punktu swojej elipsy, mocno nachylonej wobec równika, wynoszącej go na przeszło dwadzieścia milionów kilometrów ponad Saturna, w samotny świat, gdzie po długich, mimośrodowych orbitach krążą rozproszone maleńkie księżyce. W jego smukłym kadłubie, niewielki prąd z litowo-jonowego ogniwa ciągle utrzymywał temperaturę 4°C w podobnym do trumny systemie podtrzymywania życia, w środku zaś poza zasięgiem jakichkolwiek snów spał śmiertelnie ranny pilot.
Za rufą solówki w rozgwieżdżonej czerni błysnęła iskra termojądrowego płomienia. Zbliżał się statek, automatyczny holownik, składający się głównie ze zbiornika paliwa i silnika. Podszedł blisko, krótkimi jak fajerwerki salwami silniczków korekcyjnych dopasował się do mimośrodowych obrotów osiowych uszkodzonej solówki, póki oba statki nie zaczęły wirować synchronicznie, jak komicznie nieprzystający do siebie wzrostem, ale idealnie zgrani łyżwiarze figurowi. Przysunął się jeszcze bliżej i nawiązał kontakt, dokując do zaczepów pośrodku płaskiego brzucha solówki. Wykonał serię testów diagnostycznych, po czym wyhamował obrót swojego ładunku, przekręcił go o sto osiemdziesiąt stopni i uruchomił potężny termojądrowy silnik. Białoniebieski płomień wylotowy ciągnął się za spiętymi statkami na całe kilometry, zmieniając ich deltę v i wysoką, zamaszystą orbitę, spychając ich w stronę Dione i okrętu flagowego floty Wielkiej Brazylii.

Rozdział 2

Sri Hong-Owen była na Janusie i wchodziła na zewnętrzne zbocze wielkiego krateru odciśniętego w odsaturnowej półkuli tego księżyca, kiedy skontaktował się z nią generał Arvam Peixoto.
– Wracaj jak najszybciej na Dumę Gai – powiedział. – Mam drobne zadanko, które idealnie pasuje do twojego specyficznego doświadczenia.
– Mam tu dużo pracy. Ważnej – odpowiedziała Sri, ale mówiła w próżnię. Generał już się rozłączył. Wiedziała, że jeśli spróbuje oddzwonić, nie przebije się przez jego aroganckich adiutantów, wiedziała także, że nie może zaryzykować konsekwencji nieusłuchania go; tutaj, po Cichej Wojnie, słowo Arvama Peixoto było prawem. Przełączyła więc na wspólny kanał i powiedziała trojgu ludzi ze swojej ekipy, że ją wzywają.
– Rzucić wszystko i pakować się. Wylatujemy za godzinę.
– Już zaczęliśmy, szefowo – odparł Vander Reece. – Też dostaliśmy wiadomość.
– Tak myślałam – powiedziała Sri i wyłączyła odbiornik.
Mimo obciążenia skafandrem, w śladowym ciążeniu maleńkiego księżyca przybierała pozy niczym baletnica, przypięta do liny bezpieczeństwa, wzdłuż której szła po jasnym stoku. W dole rozciągał się płaski teren obsadzony organizmami próżniowymi, kojarzącymi się trochę z olbrzymimi, srebrnymi słonecznikami, nachylonymi w stronę bliskiego horyzontu. Ponad nią, od czarnego nieba odcinała się ząbkowana krawędź skalnego grzbietu, w miejscu gdzie wisiał orbitalny wspólnik Janusa, Epimeteusz, przypominający krzywy ścinek paznokcia. Dwa księżyce goniły się po tej samej drodze tuż za zewnętrzną krawędzią Pierścienia A, jeden zawsze trochę leciał trochę niżej i szybciej od drugiego. Mniej więcej co cztery lata szybszy księżyc doganiał swojego wolniejszego kolegę. Kiedy zbliżył się do niego na odległość dziesięciu tysięcy kilometrów, wzajemne przyciąganie wrzucało szybszy księżyc na wolniejszą, wyższą orbitę, wolniejszy zaś spadał na szybszą, ciaśniejszą – i wyścig zaczynał się od nowa, bez końca. Kosmiczny odpowiednik jakiegoś jałowego cyklu metabolicznego. Brutalnie szczera metafora życia Sri po Cichej Wojnie.
Był to jej drugi samotny wypad na powierzchnię Janusa, długa wycieczka do chaotycznych ogrodów zawierających kilkadziesiąt różnorodnych gatunków organizmów próżniowych, pokrywających wewnętrzne stoki i dno krateru. Wszystko to dawno zostało naniesione na mapy przez drony, Sri chciała jednak przejść się pomiędzy nimi, zebrać próbki, poszukać czegoś, co da jej lepszy wgląd w myśli ich stwórczyni, wielkiej guru genetycznej Avernus. No cóż, trudno. Arvam Peixoto szarpnął za smycz, i ona musi teraz do niego przybiec jak dobry piesek i dowiedzieć się, czego chce pan. Przełknęła więc żal i niechęć, złożyła długi teleskopowy szpikulec, przypięła go do pasa skafandra i zbiegła w dół po stoku, idąc wzdłuż liny pomiędzy rzędami słonecznikopodobnych organizmów próżniowych.
Górowały nad nią czarne łodygi, zwieńczone srebrzystymi talerzami skupiającymi słabe światło Słońca – około jednej setnej ziemskiego nasłonecznienia – na bulwach pośrodku, zawierających wymiennik ciepła. Ciekły metan ogrzewał się w nim i był przepompowywany z powrotem do labiryntu przerastających regolit, przypominających grzybnię nici. Wchłaniały z niego związki ­węgla oraz metale ziem rzadkich, odkładające się potem w łuskach u podstawy łodyg, gotowe do zebrania i dalszego przetwarzania. Słoneczniki tłoczyły się jeden przy drugim, tworząc zakrywające większość nieba sklepienie, wbite korzeniami pomiędzy warstwy opadłych łusek i bryły skał wylewnych. Mimo szczątkowego ciążenia, ciężko się było poruszać po styksowym podziemiu tego karłowatego lasu. Sri pociła się obficie pod skafandrem, a gdy w końcu wydostała się stamtąd i ruszyła wydeptaną ścieżką do holownika stojącego na lądowisku tuż obok kopuły ciśnieniowej, poczuła w barkach i łydkach drżenie zmęczonych mięśni.
Pod przezroczystą bańką kopuły, światła o wiele jaśniejsze od skurczonego Słońca doświetlały zielony, przypominający dżunglę ogród – kolejny ze sprytnych, drobnych cudów Avernus. Wstępne badania wykazały, że krzewy, pnącza, trawy i rozłożyste drzewa tej dżungli mają identyczny genom – są różnymi fenotypowymi ekspresjami tego samego, sztucznego gatunku, tworzącymi ściśle powiązany zależnościami, samoregulujący się biom. Dawny mentor Sri, Oscar Finnegan Ramos, uznałby tę fenotypową dżunglę za jałowe i głupie ćwiczenie, marnotrawstwo wielkiego talentu. I myliłby się, tak jak mylił się w wielu innych sprawach. Sri, badając ogrody Avernus, uczyła się mnóstwa nowych sztuczek i technik, znajdowała natchnienie do własnych prac, zaczynała orientować się w imponującej rozległością przestrzeni umysłu wielkiej genetyczki.
Zasady i narzędzia do budowy ekosystemów, opracowane i rozwinięte przez Avernus, pozwoliły Zewnętrznym pobudować stabilne i silne biomy w miastach, habitatach-ogrodach i oazach na księżycach Jowisza i Saturna; zaprojektowane przez nią organizmy próżniowe – skupiska komórkowych nanomaszyn zdolne do wzrostu i rozmnażania na zimnych, pozbawionych powietrza księżycowych powierzchniach, stanowiły niezawodne źródło związków węgla, wodoru, tlenu i azotu, metali, kompozytów fullerenowych i wszelkich złożonych substancji organicznych. Avernus nie oczekiwała za swoją pracę żadnej lub prawie żadnej nagrody; niczym pełen rezerwy geniusz, chroniony przez mały krąg przybocznych, niemal od niechcenia wyczarowywała jeden cud za drugim. Jednakże, mimo wieloletniego wygnania, na które udała się z własnej woli, wiedziała, że ludzkość znalazła się na kluczowym rozstaju dróg. Sto lat temu, kiedy Ziemia spróbowała przejąć nad nimi kontrolę, pionierskie pokolenie Zewnętrznych uciekło z Księżyca na Marsa i drugiego co do wielkości satelitę Jowisza, Kallisto. Zaraz potem Chińska Republika Demokratyczna obrzuciła bombami wodorowymi powstające kolonie na Marsie. Za to kolonia na Kallisto przetrwała i rozkwitła, rozszerzając się na inne księżyce Jowisza i Saturna, budując miasta i osiedla, eksperymentując z nowymi formami naukowej utopii. Dotychczasowe próby zasypania przepaści między Ziemią i Zewnętrznymi skończyły się fiaskiem, nie miało to jednak większego znaczenia. Ziemię zaprzątała naprawa szkód wyrządzonych przez katastrofalne zmiany klimatyczne, Zewnętrzni zaś skupiali się głównie na sobie, pochłonięci tworzeniem dzieł sztuki albo badaniami naukowymi o żadnej lub znikomej wartości praktycznej. Tej równowadze zaczynały jednak zagrażać ekspansjonistyczne dążenia młodego pokolenia Zewnętrznych, Avernus pozwoliła więc sobie stanąć na czele ruchu na rzecz pokoju i pojednania, trwoniąc ogromne zasoby własnych kudosów na wspólne przedsięwzięcia, mające wzmocnić więź pomiędzy obiema gałęziami ludzkości.
Wszystkie te zabiegi na rzecz pokoju padły ofiarą sabotażu. Wywiązała się krótka wojna. Zewnętrzni polegli na wszystkich frontach. Siły ekspedycyjne trzech wielkich ziemskich mocarstw przejęły kontrolę nad wszystkimi miastami i osadami na księżycach Jowisza i Saturna. Garstce Zewnętrznych udało się uciec na ciemniejsze rubieże Układu; natomiast Avernus rozpłynęła się w lodowych labiryntach Tytana.
Sri nie była w stanie przekonać Arvama Peixoto, żeby zorganizował zakrojone na wielką skalę poszukiwania wielkiej genetyczki.
Podlegający mu ludzie mieli ważniejsze zadania – zabezpieczenie miast i głównych osad na Mimasie, Enceladusie, Tetydzie i Dione, zarządzanie i opiekę nad ich ludnością, naprawę uszkodzonej podczas wojny infrastruktury, organizację nowych władz. Sri miała tylko mało konkretną obietnicę, że w bliżej nieokreślonej przyszłości otrzyma pomoc. Mogła także skorzystać z roju autonomicznych dronów, zajadłych i inteligentnych myśliwych, umiejących syntetyzować sobie paliwo z węglowodorów w atmosferze Tytana, ale w żaden sposób nienadających się do zadania polegającego na znalezieniu jednej osoby kryjącej się w jakiejś norze na spowitym smogiem księżycu o powierzchni ponad 83 milionów kilometrów kwadratowych. Wypuściła je jednak, nie licząc na wiele, a sama skupiła się na wyszukiwaniu i badaniu kolejnych ogrodów Avernus, rozsianych po zamieszkanych i niezamieszkanych księżycach – eleganckich połączeń fantazji z teorią, na których skatalogowanie, przeanalizowanie i zrozumienie należałoby poświęcić wiele lat ciężkiej pracy.
Tajemnice ogrodów Janusa będą musiały poczekać. Sri pomogła ekipie spakować sprzęt i próbki, załadować je do komór małego holownika, po czym po kolei przepompowali się przez śluzę do ciasnej kabiny, w której gnieździli się przez ostatni tydzień. Sri przypięła się do leżanki przeciążeniowej obok Vandera Reece’a, który uruchomił silnik i Janus uleciał spod nich, szybko ginąc w blasku pierścieni. Sześć godzin później holownik wszedł na orbitę wokół Dione i spotkał się z okrętem flagowym generała Arvama Peixoto, Dumą Gai. Holownik dostosował deltę v do wielkiego okrętu, wystrzelił linę z harpunem, podciągnął się do masztu cumowniczego, a ten zwinął się niczym język kameleona i wetknął holownik do ładowni.
Sri dała ekipie dokładne wskazówki, jak transportować i przechowywać zebrane próbki, a potem poszła poszukać syna. Po dziesięciu dniach w szczątkowym ciążeniu Janusa, 0,05g, które dawał ruch wirowy okrętu, czuła w kościach jak ołów. Gorące, stęchłe powietrze śmierdziało ozonem i starym potem, jak przebieralnia na miejskim basenie; w korytarzach i na schodniach roiło się od żołnierzy i cywilów. W czasie, gdy pracowała na Janusie, z Ziemi przybył statek pełen doradców i urzędników; w boksie Berry’ego, w zawieszonych na ścianach kokonach spało dwóch nieznajomych facetów. Cofnęła się, zadzwoniła do kwatermistrza i dowiedziała się, że Berry’ego już nie ma na pokładzie – przeniesiono go do habitatu należącego kiedyś do klanu Jones-Truex-Bakaleinikoff, na powierzchni Dione.
Sri nie musiała pytać, kto tak zdecydował ani dlaczego jej o tym nie powiadomiono. Wcześniej Arvam Peixoto nie pozwalał Berry’emu opuścić Dumy Gai – trzymał go jako zakładnika gwarantującego absolutną, bezwarunkową lojalność Sri; teraz, nie pytając jej o nic, wysłał go do jakiegoś namiotowego habitatu na księżycu, który nie był jeszcze kompletnie spacyfikowany. W piersi zapłonęła jej zimna gwiazda niepokoju i oburzenia – przebiegła głównym korytarzem statku i przebiła się identyfikatorem przez komandosa pilnującego wejścia do pomieszczenia, które było oficerską mesą, zanim przywłaszczył je sobie sztab generała.
Ściany i sufit obite czerwoną skórą; przykręcone do podłogi kanapy i niskie stoliki; generał z kilkoma oficerami i urzędnikami w jednym rogu, pochylony nad arkuszami kalkulacyjnymi w wielkiej memoprzestrzeni. Nikt jej nie zauważył, a ona miała dość rozsądku, żeby nie przerywać. Arvam Peixoto lubił znęcać się nad ludźmi, wykorzystując ich słabości – jeśli się z nim otwarcie skonfrontuje, wykorzysta jej złość przeciwko niej samej. A po drugie, nie ma sensu wdawać się w walkę, której nie można wygrać. Nie: musi być spokojna, chłodna i silna. Dla dobra Berry’ego. Dla dobra własnej pracy. Złapała więc banieczkę kawy, rozparła się w hamaku i zajęła przeglądaniem i porządkowaniem ostatnich zebranych na Janusie danych. Niezbędne do tego skupienie uspokoiło ją; prawie zdążyła odzyskać równowagę, gdy w końcu jeden z adiutantów generała podpłynął do niej z drugiego końca sali i powiedział, że teraz generał może poświęcić jej parę minut.
– No, wreszcie jesteś. Już myślałem, że o mnie zapomniałaś – powiedział Arvam Peixoto.
Był przystojnym, energicznym mężczyzną po sześćdziesiątce, ubranym jak zawsze w kombinezon lotniczy z mnóstwem kieszeni. Odkąd się ostatni raz widzieli, ściął włosy – zlikwidował kucyk, a resztę przystrzygł na krótkiego śnieżnobiałego jeża. Na biodrze miał pistolet – ten sam, którym kiedyś, dawno temu, zabił człowieka na oczach Sri.
– Może zapomniałeś, że pracuję na Janusie.
– Tam chyba jeszcze nie byłem. Czy byłem? – zapytał Arvam.
– Nie, panie generale – odpowiedział któryś z adiutantów.
– Ja mam tam jeszcze dużo do zrobienia. A mogę zapytać – dodała, starając się zachować lekki i przyjacielski ton – czemu wysłałeś Berry’ego na Dione?
– Okręt to nie miejsce dla dzieciaka. Za duży tu tłok, a on nie ma tu nic do roboty, tylko pakować się w kłopoty. Tam, gdzie go wysłałem, urządzają teraz moją kwaterę główną. Wszystko jest dokładnie sprawdzone, jest bardzo bezpiecznie. Wielki ogród, trawa, pola, drzewa, jeziora. W sam raz dla zdrowego, aktywnego chłopaka, nie?
– Chciałabym na to zerknąć. Twoi ludzie mogli coś przeoczyć.
– Jutro po kolacji wszystko ci powiem. A teraz: przyjeżdża z wizytą rzecznik ambasady Pacyfików i z jakiegoś powodu bardzo chce się z tobą spotkać. Możesz mu opowiedzieć o swoich ogrodach, a jemu może się wymknie jakaś przydatna informacja o sytuacji na Japecie.
– To po to przerwałeś mi pracę? Żebym sobie pogadała z jakimś urzędasem Pacyfików?
– Były dwa powody. To jeden, a po drugie, mam dla ciebie nowe zadanie – powiedział Arvam. – Bardzo ważne. Pozwól ze mną.
Razem z kometarnym warkoczem adiutantów przeszła za generałem do szpitala pokładowego, a w nim do oddzielonej kotarą wnęki na końcu, w której na pochyłym łóżku leżał młody człowiek. Do pasa był zakryty napiętym jak struna prześcieradłem, pierś opinał czarny pas sztucznego płucoserca. Głowę miał ogoloną, obandażowaną, powieki zaklejone taśmą, rurki w nosie, a do ręki wpiętą kroplówkę zawieszoną obok na grodzi. Worek z płynem co chwila nerwowo pulsował, jak spłoszona, powolna meduza.
Arvam powiedział Sri, że ten młody człowiek to porucznik Cash Baker, pilot solówki i bohater wojenny.
– Został ranny na wojnie. Ma uszkodzony mózg. Masz go naprawić.
– Czuję się zaszczycona, ale co ja takiego potrafię, czego nie umie twój znakomity i doświadczony personel medyczny?
– W ramach programu testowego J-2 przerabiałaś mu układ nerwowy. A po drugie, to przez ciebie zginął.
Po krótkim wahaniu Sri zrozumiała, o co generałowi chodzi.
– Pilotował solówkę, która zaatakowała statek Avernus.
– No właśnie. Ale może mi się jeszcze przydać, więc będziesz musiała mu jakoś to wybaczyć.

***

Na samym początku wojny, porucznik Cash Baker pilotował jedną z solówek, których zadaniem było przechwycenie i zniszczenie odłamka lodowego wystrzelonego w stronę tymczasowej bazy Wspólnoty Pacyficznej na Febe. Jego statek został uszkodzony przez automatyczne systemy obronne tego lodu, zdołał się jednak częściowo naprawić, po czym, spadając w stronę Saturna, wziął na cel uciekający z Dione holownik Zewnętrznych. Holownik wiózł Avernus, a Sri Hong-Owen goniła ją swoim statkiem. Gdy Cash Baker zignorował bezpośredni rozkaz nakazujący przerwanie ataku, nie było wyjścia: dowództwo uaktywniło wbudowany w układy sterowania solówki program samobójczy. W rezultacie statek wleciał w płaszczyznę pierścieni, a okruch bazaltu poruszający się z prędkością większą niż jakikolwiek pocisk przeszył jego kadłub i rozbił się na tysiące odłamków. Jeden z tych odłamków przestrzelił układ podtrzymywania życia, przebił Cashowi szybę hełmu, czaszkę i mózg. Układ podtrzymywania życia zahibernował go, ratując mu życie, solówkę odnaleziono i odholowano, teraz generał Arvam Peixoto chciał, żeby Sri pomogła zespołowi lekarzy wyleczyć uszkodzenia mózgu.
– Tacy bohaterowie są nam potrzebni na Ziemi, żeby zyskiwać poparcie poruszającymi opowieściami o niezwykłych, odważnych czynach. Ten tutaj to znakomity kandydat.
– To dureń, który o mało co nie zamordował Avernus.
– Jego historią ja się zajmę, pani profesor. Ty masz go nareperować. Od szyi w dół może się nie ruszać, to mnie nie interesuje, ale ma gadać pełnymi zdaniami i nie ślinić się przy tym. Myślisz, że dasz radę?
Lekarz prowadzący powiedział Sri, że okruch bazaltu trafił pilota tuż nad lewym okiem, wypalił tunel w korze czołowej, ciele modzelowatym, zawadził o dolny skraj kory wzrokowej i wyszedł z drugiej strony. Miał ledwie paręset mikronów średnicy, ale poruszał się bardzo szybko – fala uderzeniowa zniszczyła wszystko w obrębie walca o średnio siedmiomilimetrowej średnicy. Uszkodzenia kory czołowej i wzrokowej były banalne – dadzą się łatwo naprawić wszczepieniem komórek glejowych i omnipotencjalnych komórek macierzystych. Nastąpi częściowa utrata pamięci, ale bez poważnych skutków ubocznych. Większym problemem były uszkodzenia ciała modzelowatego. Tor odłamka przeciął wielką liczbę połączeń pomiędzy półkulami mózgowymi. Lekarz twierdził, że jeśli się tego nie naprawi, prawa strona mózgu pilota zostanie odcięta od dominującej lewej strony i stanie się oddzielnym umysłem z własnym postrzeganiem, zdolnościami poznawczymi, wolą, mechanizmami uczenia się i pamięcią, ale pozbawioną umiejętności mowy, potrafiącą wyrażać się tylko niewerbalnymi reakcjami. Pacjent nie będzie w stanie zintegrować prawej i lewej strony pola widzenia, może też wykształcić „zespół obcej ręki” i inne zaburzenia dysocjacyjne.
Przejrzawszy szczegółowe tomograficzne obrazy uszkodzeń, Sri zaproponowała radykalne rozwiązanie. Kiedyś pomagała zaprojektować sztuczny wegetatywny układ nerwowy, który pozwalał pilotom solówek wpinać się bezpośrednio do układu sterowania statkiem oraz na chwilę przyśpieszać przetwarzanie neuronowe podczas walki – teraz uznała, że da się go wykorzystać do zastąpienia połączeń pomiędzy dwiema półkulami mózgu pilota i na nowo scalić mu umysł.
Miała oczywiście dużo innych spraw na głowie. Chciała odwiedzić ów habitat-ogród, który generał zarekwirował na swoją kwaterę, sprawdzić, czy jej syn jest cały i bezpieczny. Chciała wrócić na Janusa i dokończyć badania monofenotypowej dżungli, słoneczników i innych organizmów próżniowych, zebrać dane, dokładnie je przeanalizować i porównać ze zbiorami pochodzącymi z wizyt w innych ogrodach. Potem powinna polecieć do kolejnego ogrodu, i następnego…
Nie, nigdy nie wystarczy jej czasu na wszystko, co chciałaby zrobić. Mimo to, choć Arvam Peixoto zastraszył ją i zmusił do przyjęcia tego zadania, choć nie było ono w ogóle na liście jej priorytetów, dyskusje o przeprojektowaniu ulepszonego układu nerwowego Casha Bakera z lekarzem prowadzącym podobały się jej. Doktor miał ogromne doświadczenie w rekonstrukcji mózgu i nerwów, oboje czuli silną jednoczącą umysły więź intelektualną. Kiedy przyszedł któryś z adiutantów generała i przypomniał o oficjalnej kolacji, w jej duszy na moment zaiskrzyła niechęć.

 
Wesprzyj nas