Kolejna książka w nowej serii HORYZONTY ZDARZEŃ wydawnictwa Rebis, prezentującej polską fantastykę.


Akcja toczy się w 1871 r. w Warszawie. Junkierka Henrietta von Kirchheim, w której kocha się szalony inżynier Danił Downar, w czasie przedstawienia w operze jest świadkiem nagłej i tajemniczej śmierci wysokiego austriackiego urzędnika. Konflikt dyplomatyczny wisi na włosku. Śledztwo toczy się na najwyższym szczeblu.

Bohaterowie tej dowcipnej i napisanej z werwą powieści – zarówno ludzie z krwi i kości, jak mechaborgi i jeden autentyczny dżinn – są obdarzeni nadzwyczajnymi cechami, a znakomicie oddane realia oraz postaci historyczne stanowią tło dla rozgrywek, które przekraczają ramy rzeczywistości, by przenosić się w dawne i przyszłe światy.

Andrzej W. Sawicki, rocznik 1974. Przygodę z pisaniem zaczął od debiutu na łamach “Fahrenheita”. Z wykształcenia inżynier chemik. Dotychczas opublikował kilka opowiadań w pismach “Science Fiction, Fantasy i Horror” oraz w “Magazynie Fantastycznym”. Jest autorem powieści “Inkluzja” i “Nadzieja czerwona jak śnieg”.

Andrzej W. Sawicki
Aposiopesis
Wydawnictwo Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 1 lipca 2014

Warszawa, 9 (21) listopada 1871

Blask alabastrowej lampy naftowej stojącej na blacie damskiej gotowalni oświetlał trochę surową, ale budzącą sympatię twarz młodej kobiety. Henrietta von Kirchheim kręciła się po buduarze, robiąc ostatnie poprawki przed wyjściem. Poprawiła kokardę na granatowej krynolinie i chwilę zastanawiała się, czy kolor sukni nie jest zbyt pogrzebowy i czy pasuje do wizyty w Operze. Machnęła ręką i po raz kolejny zabrała się do pudrowania policzków, ale w połowie gestu zrezygnowała.
To nie miało sensu. I tak nie mogła ukryć niezwykłej karnacji, w tej chwili różowej. Rumień związany był z mechanizmami, które pozwoliła wszczepić w swój organizm. Dzięki Bogu kobiety lepiej znosiły bojowe wspomaganie niż mężczyźni i efekty uboczne, między innymi w postaci niespodziewanych uderzeń gorąca, miały mniejszą intensywność niż u męskich przedstawicieli niezwyciężonej armii Żelaznego Kanclerza. Henrietta należała do pruskiej szlachty i jako godna przedstawicielka swego rodu spełniła zaszczytny obowiązek służby wojskowej. Niestety pewne wojenne stygmaty na zawsze napiętnowały jej młode jeszcze ciało.
Przed włożeniem kapelusika krytycznie zmierzwiła grzywkę mającą zamaskować dwie sześciokątne śruby znajdujące się na czole i wyglądające z daleka jak spiłowane diabelskie rogi.
Po chwili wahania sięgnęła do mufki i wydobyła z niej solidny, płaski klucz. Założyła go na łeb jednej ze śrub i oburącz docisnęła. To samo powtórzyła z drugą śrubą. Musiała robić to co jakiś czas, bo mechanizm się luzował i zawory odcinające dopływ fluidów, które zwiększały agresję i szybkość, zaczynały przepuszczać i mogły nieopatrznie zmienić ją w maszynę do zabijania. Dociśnięcie śrub powinno zmniejszyć intensywność czerwieni na twarzy lepiej, niż zamaskowałby ją puder. Wzruszyła ramionami, specjalnie nie przejmując się mało damską niedogodnością. Taki już los wojennego weterana.
Po paru chwilach, szeleszcząc suknią, pognała do drzwi, w biegu pozwalając gospodyni narzucić sobie na ramiona płaszczyk z futrzanym kołnierzem. Jasia, żylasta, energiczna kobiecina, żona stróża i matka piątki oberwańców, nie tylko opiekowała się mieszkaniem pruskiej junkierki, ale także dawała jej lekcje polskiego, lokalnych obyczajów i topografii miasta. Henrietta opanowała te zagadnienia całkiem nieźle, ale i tak nadal hojnie płaciła gospodyni za dodatkowe usługi. W ten sposób dyskretnie pomagała Jasi wykarmić bandę dorastających synów, a przy okazji zaskarbiała sobie wierność i oddanie służącej.
– Na litość boską, niech panienka uważa! – Gospodyni próbowała powstrzymać Henriettę przed pokonaniem schodów dwoma susami. – Mój stary powinien już sprowadzić dorożkę. Proszę się tak nie spieszyć, zdąży panienka.
– Jawohl, mein lieber! – Dziewczyna skoczyła w dół, łopocząc suknią.
Znów zmitrężyła mnóstwo czasu przed lustrem, a miała jeszcze pojechać po swoją towarzyszkę. Nie wypadało się spóźnić, bo do opery Henriettę zaprosiła słynna w całej Warszawie dama, do tego wybitna literatka oraz dziennikarka. Panna von Kirchheim poznała ją ledwie dziś w południe, w siedzibie Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności, gdzie w wolnych chwilach pomagała w urządzaniu przedświątecznego bazaru i licytacji na rzecz sierot. Zażywna dama sama ją zaczepiła, obcesowo i bez skrępowania pytając o dziwną urodę.
Każdy na miejscu Henrietty obraziłby się na tak wielki brak dyskrecji, graniczący z bezczelnością. Jednak dziewczyna lubiła ludzi szczerych i bezpośrednich, przez to niewyparzony język wielkiej damy w czarnej sukni z morzem falban zamiast ją odrzucić, tylko zaintrygował. Warszawska matrona zaciągnęła ją do pobliskiej cukierni na ciastko i kawę, gdzie przegadały ponad dwie godziny. Na koniec dama zaprosiła ją na dzisiejsze premierowe przedstawienie w Operze, na którym, wskutek choroby męża, nie miał jej kto towarzyszyć.
Henrietta wpadła do dorożki i kazała migiem wieźć się na Królewską 3. Dryndziarz stał przed bramą kamienicy, w której mieszkała, czyli na skrzyżowaniu Władymirowskiej z Berga. Na szczęście o tej porze ruch był znikomy i mogli jechać szybko. Dorożkarz pogonił konie i koła zaczęły wybijać żwawy rytm na bruku. Zimna jesienna bryza przyjemnie chłodziła gorącą skórę pruskiej wojowniczki wystawiającej twarz pod wiatr. Listopad wygonił z warszawskich ulic zwyczajowy smród, przyniósł orzeźwienie po wyjątkowym suchym i dusznym lecie. Niestety zmrok zapadał coraz wcześniej i ulice pogrążyły się w półmroku. Zapłonęły pierwsze latarnie, ale gazowa iluminacja ledwie rozpraszała ciemności. Junkierce to nie przeszkadzało, z uśmiechem patrzyła na żeliwne klosze oświetlające imponujące fasady wielkich banków na ulicy Berga. Przechodnie sprawiali wrażenie niezadowolonych z pogody, szli szybko, z głowami wbitymi w kołnierze. Nie potrafili cieszyć się życiem tak jak Henrietta, co specjalnie jej nie dziwiło.
Kiedyś zachowywała się tak samo, dopiero gdy na polach bitew spojrzała śmierci w oczy, nauczyła się cieszyć każdym doznaniem i czerpać z niego przyjemność.
Nie wiedzieć kiedy, dryndziarz dowiózł ją na Królewską. Henrietta spokojnie wysiadła z dorożki, starając się powstrzymać przed energicznym skokiem. Mogli obserwować ją z okien kamienicy. I rzeczywiście, zanim weszła do bramy, zjawił się służący w liberii. Rzucił dorożkarzowi monetę i kazał jechać, po czym wprowadził kancelistkę do środka. Dama już czekała gotowa do wyjścia. Lucyna Ćwierczakiewiczowa włożyła krynolinę jeszcze obficiej ozdobioną falbanami i kokardami niż ta, którą nosiła w południe, a do tego ozdobiony barwnymi piórami kapelusz. Wyglądała niczym wielki tort.
– Idziemy piechotą, moja droga – powiedziała, biorąc Henriettę pod ramię. – Opera Warszawska jest niedaleko i szkoda byłoby wydawać pieniądze na powóz. Poza tym, wiedz, Heniu, że aktywność fizyczna jest niezwykle ważna, by cieszyć się dobrym trawieniem, zdrowiem i urodą. Powinnaś dużo przebywać na świeżym powietrzu i często zażywać forsownych spacerów, a wtedy unikniesz większości chorób i zachowasz idealną figurę.
Henrietta kątem oka oceniła imponującą sylwetkę pani Ćwierczakiewiczowej, dochodząc do wniosku, że pisarka niespecjalnie stosuje się do własnych rad. Chyba że za forsowny spacer uważała przejście kilku kroków do gmachu Teatru Wielkiego. Czekało je tylko pokonanie w poprzek placu Saskiego. Panna von Kirchheim z pewnym rozrzewnieniem wspomniała dziesiątki mil przemaszerowane w pełnym rynsztunku w noc przed bitwą pod Sadową. O samej bitwie wolałaby zapomnieć. Niestety koszmary na chwilę wróciły i dziewczyna zatrzęsła się z mieszaniny obrzydzenia i strachu.
– Zimno ci, złotko? Nie włożyłaś ciepłych majtek i bawełnianej halki, mam rację? – westchnęła z przyganą pani Ćwierczakiewiczowa. – O tej porze roku trzeba szczególną uwagę zwrócić na staranną ochronę przez surową aurą. Bielizna kobiety powinna być porządnie wykrochmalona i dobrze dopasowana. Wełniane pończochy, a najlepiej trochę niemodne już pantalony. Nie zapomnij, by wkładać bieliznę czystą. Musi być prana raz w tygodniu!
Pani Lucyna miała bardzo stanowcze poglądy, a do tego dosyć nowoczesne. Dzieliła się nimi z każdym, nawet z niemającym ochoty na ich wysłuchanie. Henrietta jednak nie miała nic przeciw wykładom, w pełni doceniła oryginalność towarzyszki. Dbanie o kondycję fizyczną i czystość nie należały do priorytetów gospodyń w całej chyba Europie. Ćwierczakiewiczowa, choć na to nie wyglądała, ewidentnie była kobietą niezwykle nowoczesną, z parą wyprzedzającą swoją epokę.
Zwolniły nieco kroku pod kolumnadą Teatru Wielkiego, gdzie za szybami jaśniały ciepło pomieszczenia popularnej cukierni. Henrietta zorientowała się, że jej towarzyszka toczy wewnętrzną walkę, widząc wystawione ciastka z kremem i torty obficie posypane cukrem pudrem. Na dłuższą chwilę pani Lucyna zamilkła, przerywając tyradę o konieczności utrzymywania higieny ciała i dbania o czystość garderoby.
Panna von Kirchheim czym prędzej wprowadziła towarzyszkę do teatru. Znalazły się w obszernym, niezwykle bogato ozdobionym i rzęsiście oświetlonym gazowymi lampionami holu. Oddały wierzchnie okrycia szatniarzowi i weszły po schodach do foyer.
Posadzka, ułożona w różnokolorową rozetę, lśniła niczym lustro, nad głowami zebranych błyszczały ciężko masywne żyrandole, a wielkie zwierciadła na ścianach zwielokrotniały optycznie i tak pokaźny tłum miłośników opery. Henrietta miała wrażenie, że zebrała się tu cała śmietanka towarzyska Warszawy. Panował gwar niemal jak na targowisku, ale nie słychać było żadnych śmiechów ani, broń Boże, podniesionych głosów. Zebrani rozmawiali ze sobą, kłaniali się i uśmiechali uprzejmie, całowali damy w dłonie, wymieniali pozdrowienia i najnowsze plotki. Wszyscy też wszystkich obserwowali, podziwiając kreacje i koafiury, szukając wzrokiem znajomych lub słynnych postaci. Każdy miał nadzieję, że będzie świadkiem choć małego skandalu lub jakiegoś wydarzenia wartego opowieści i wspominania następnego dnia przy herbatce.
Pani Ćwierczakiewiczowa rozjaśniła się niczym wiszący pod sufitem kandelabr. Łaskawie przyjmowała ukłony dżentelmenów i kiwała głową znajomym damom. Trzymała Henriettę pod ramię i niespiesznym krokiem prowadziła ją przez foyer, jakby była królową oprowadzającą ją po własnym pałacu. Bez skrępowania, dosyć głośnym tonem komentowała niezadowalające kreacje i nielubiane postaci.
– Pani Toeplitz znów się zestroiła jak na prowincjonalne wesele, aż stąd czuję terpentynę i kulki na mole – mówiła z uśmiechem. – O, jest i hrabia Skarbek. Znów przyszedł w towarzystwie mechanicznych kamerdynerów. Popisuje się bogactwem, że niby stać go na najnowsze mechaborgi. Pewnie jeden z jego nabytków i tak się zepsuje i zachlapie wszystko olejem. Nie podchodźmy do niego, nie lubię tych nowoczesnych maszyn. Oczywiście nie myślę o tobie, moja droga Heniu. Mam nadzieję, że cię nie uraziłam?
– Ależ skąd, pani Lucyno – Henrietta zdecydowała się na mocno familiarne zwrócenie się do damy po imieniu. Ćwierczakiewiczowa nie zareagowała jednak gniewem, wyraźnie polubiła pruską wojowniczkę.
– Patrz, ilu tu Ruskich – mruknęła zażywna literatka nieco ciszej. – Tam stoją urzędnicy z magistratu, a tam z sądu, razem z żonami. Wszyscy w petersburskich redingotach pamiętających czasy Katarzyny Wielkiej. Fuj! A tam oficerowie pułku litewskiego i wołyńskiego lejbgwardii. Już mają w czubie, azjatycka swołocz. Nawet słowa nie zrozumieją z libretta, tylko się będą gapili na chórzystki.
Niespodziewanie podjechał do nich starszy jegomość siedzący na wózku z parowym silnikiem. Jego maszyna pracowała cichutko, sycząc lekko i czasem puszczając kłąb dymu, nie większy jednak niż chmurki z cygar ćmionych wkoło przez dżentelmenów. Towarzyszyły mu dwie młode kobiety, jak się okazało jego córki. Henrietta została im przedstawiona – był to znany bankier Leopold Kronenberg z rodziną. Zanim zabrzmiał pierwszy dzwonek, poznała jeszcze dwóch żydowskich przemysłowców: Bersona i Natansona, profesora i rektora Cesarskiego Uniwersytetu Warszawskiego Piotra Ławrowskiego, dwóch higienistów i jednocześnie doktorów medycyny zaprzyjaźnionych serdecznie z Ćwierczakiewiczową, uprzejme panie ze szkoły dla kobiet, chudego publicystę z „Kuriera Świątecznego” i pulchnego redaktora naczelnego „Opiekuna Domowego” Franciszka Gumowskiego, któremu towarzyszył młody i przystojny dziennikarz Aleksander Głowacki. Wreszcie musiały przerwać towarzyskie prezentacje, by zająć miejsca. Pani Ćwierczakiewiczowa obiecała jednak oszołomionej natłokiem polskich i żydowskich nazwisk Henrietcie, że podczas antraktu przedstawi ją wielu interesującym osobom ze sfer arystokratycznych.
– Proszę panie na dół – ukłonił się bileter stojący przed wejściem na pierwszy poziom balkonów.
– Słucham? – szczerze zdziwiła się pani Lucyna. – Od dwóch lat mam abonament na lożę!
– Najłaskawsza pani raczy wybaczyć, ale to nowe zarządzenie Dyrekcji Teatrów Rządowych. – Bileter ukłonił się w pas. – Na czas pobytu w Warszawie szanownych gości Najjaśniejszego Pana abonamenty zostają zawieszone, a loże przekazane na użytek…
– Skandal! – eksplodowała pani Ćwierczakiewiczowa. Od razu na całe gardło. – Szczyt chamstwa! Za co ja płacę? Gdzie poszanowanie godności damy, gdzie szacunek dla praworządnego obywatela? Co chwila odbiera mi się moją lożę! A to car z wizytacją w Warszawie zamiast oglądać przemarsze wojsk, chodzi sobie do teatrum i zajmuje moje miejsce, a to jacyś jego szanowni goście. Nie będę siedziała na dole, skoro płacę za lożę! Nie stój jak cielę, człowieku. Wołaj dyrektora Opery! Przedstawienie się nie zacznie, póki nie będę miała swojej loży!
Henrietta z trudnością stłumiła uśmiech. Wybuch pani Ćwierczakiewiczowej był tak gwałtowny, że Prusaczka zaczęła się zastanawiać, czy aby szacowna dama też nie przeszła biomechanicznego wojskowego uwarunkowania. Ta fontanna emocji i energiczność wydawały się nadnaturalne.
– Könnte ich Ihnen helfen, meine Damen? – Za plecami Henrietty rozległo się pytanie w jej rodzimym języku.
Dziewczyna odwróciła się i stanęła przed starszym dżentelmenem z konserwatywnie przyciętymi baczkami i z jedwabnym fularem pod szyją. Jego czarny frak zdobił błyszczący złotem dwugłowy orzeł Habsburgów na wielkim orderze z fioletowo-żółtą kokardą. Henrietta poczuła falę wściekłości, rozpływającą się w piersi i wypełzającą na twarz mocną czerwienią. Byle tylko zawory bitewne wytrzymały i nie puściły, bo skoczy mu do gardła! Od czasów bitwy pod Sadową reagowała tak na każdego Austriaka. Musiała zacisnąć zęby i wziąć powoli oddech przez nos.
– Jemand nahm unsere Plätze auf der Loge – wycedziła przez zęby.
– Co to za człowiek? – Pani Ćwierczakiewiczowa uspokoiła się w jednej chwili. – Czego chce?
Dżentelmen uśmiechnął się i przedstawił, kłaniając grzecznie. Za jego plecami pojawiło się dwóch barczystych przybocznych wyglądających jak bliźniaki. Z tłumu wynurzyło się też kolejnych czterech panów w identycznych frakach – carscy agenci. Henrietta zauważyła, że jeden z nich ma błyszczące metalem wszczepy oczne, a po mieniącej się nienaturalnie skórze innego spływają węże wyładowań elektrycznych. To nie byle szpicle, ale funkcjonariusze III Oddziału Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości – służby specjalne!
– Ten pan to baron Ferdynand von Langenau – przetłumaczyła junkierka – poseł nadzwyczajny austriacki przy dworze cesarsko-rosyjskim. Ubolewa, że straciła pani przez niego swoje miejsce i oferuje je z powrotem. Prosi też o możliwość goszczenia w pani loży.
Pani Ćwierczakiewiczowa zmierzyła Austriaka groźnym spojrzeniem, ale po chwili złagodniała.
– Wypada okazać polską gościnność przybyszowi – powiedziała z dumą, tak by słyszeli wszyscy wokół, a zebrał się już spory tłum ciekawskich. – Zapraszam pana, panie baronie, do mojej loży. Obejrzymy operę razem, myślę, że jakoś się pomieścimy.
Henrietta opanowała się już na tyle, by spokojnie usiąść w loży pomiędzy Austriakiem a grubą Polką. Usadowili się w samą porę, bo kurtyna poszła w górę i rozległy się pierwsze takty muzyki. W wejściu do loży, za plecami siedzących, stanęło dwóch ochroniarzy ambasadora. Panna von Kirchheim starała się nie myśleć o tym, że tkwi za nią dwóch austriackich żołnierzy, a z trzecim siedzi ramię w ramię. Skupiła się na samej sztuce.
Wcześniej zdążyła się nieco przygotować i w archiwum rządowym, w którym oficjalnie pracowała jako kancelista, odszukała zapis nutowy opery i recenzje jej poprzednich wystawień. Sztuka nazywała się Jan z Lejdy, a napisał ją wielki i szalenie popularny niemiecki twórca Giacomo Meyerbeer.
Utwór należał do gatunku grand opery, czyli niezwykle wystawnej i rozbuchanej opowieści scenicznej. Kompozytor słynął z tego, że lubił utrudniać śpiewakom życie i do nad wyraz emocjonalnej i widowiskowej historii pisał straszliwie trudne arie. Miłośnicy opery już zacierali ręce i drżeli z niepokoju, jak też poradzą sobie z tą operą polscy śpiewacy.
– Kompletna porażka. – Pani Ćwierczakiewiczowa wyjęła z nieskończonej plątaniny falban papierową torebkę i podsunęła ją Henrietcie pod nos. – Jak ona śpiewa, słyszysz?
Na scenie młoda śpiewaczka przyjmowała dramatyczne pozy, mdlała i skakała na przemian, mocno przesadzając rolę. Panna von Kirchheim, choć nie była znawczynią muzyki, zorientowała się, że dziewczyna śpiewa za wysoko i nazbyt się stara, co zaczyna robić się groteskowe i śmieszne w niezamierzonych momentach. Pani Lucyna zaszeleściła torebką ponaglająco i Prusaczka musiała poczęstować się trufelką w czekoladzie. Ćwierczakiewiczowa smakowała przez chwilę czekoladki w milczeniu, ale szybko zaczęła cmokać z niezadowoleniem.
Wreszcie przemówiła dość głośno, na pewno na tyle, by być słyszana w sąsiednich lożach:
– Za wysoko śpiewa, kontralt zmienia na wyższy. Przecież rola Fides jest pisana dla kontraltu. Kto, na miłość boską, powierzył główną rolę panience Czechowskiej? Ona tak haniebnie zawyża niskie nuty. Uszy mnie bolą. Cierpię!
Ostatnie słowa dotarły chyba aż do sceny, bo młoda śpiewaczka spojrzała z przerażeniem na lożę. Baron von Langenau parsknął śmiechem, domyślając się znaczenia uwag pani Ćwierczakiewiczowej. Henrietta uśmiechnęła się do niego przepraszająco i porozumiewawczo zarazem. Na szczęście po chwili swoje kwestie zaczął śpiewać doświadczony tenor, pan Cieślewski. Temu szło znacznie lepiej i pani Lucyna skupiła się na pożeraniu czekoladek. Do połowy pierwszego aktu pochłonęła całą torebkę i ku przerażeniu częstowanej co chwila Henrietty wyciągnęła następną.
Nagle na scenie pojawiła się śliczna kobieta o okrągłej, młodzieńczej twarzy z uroczo szpiczastym noskiem. Zaśpiewała doskonałym sopranem, czysto i sprawnie. Jej głos aż dźwięczał w żyrandolach Opery i przyjemnie połaskotał Henriettę w środku głowy. Pani Lucyna tym razem sprawiała wrażenie zadowolonej.
– To warszawska primadonna, panna Dowiakowska. Zna się na rzeczy dziewczyna, co za talent! A teraz słuchaj, będzie najlepsze…
Panna Dowiakowska śpiewała swoją dramatyczną kwestię coraz szybciej, orkiestra uderzyła w poruszające nuty, z impetem i hukiem bębnów. Napięcie rosło, sięgnęło zenitu. Muzyka wypełniła wszystko, wibrowała w umysłach słuchaczy, wbijała się w ciało, w materię. I nagle wszystko zastygło w ciszy. Śpiewaczka wyciszyła głos i zamknęła powieki. Henrietta wiedziała, co to takiego – to operowa figura retoryczna nazywana aposiopesis. Przeciągająca się pauza, która najczęściej symbolizuje śmierć.
Świat zamarł w bezruchu i ciszy. Henrietta nie mogła złapać oddechu, choć bardzo chciała. Nie mogła nawet drgnąć. Cisza przeciągała się, zdawała wypierać z umysłów muzykę, pochłaniała ją łapczywie. Nawet pani Ćwierczakiewiczowa zastygła z przechyloną głową. Z jej ust popłynęła strużka czekoladowej śliny. Działo się coś złego. Coś parło na rzeczywistość i przeciskało się z niebytu do świata materialnego. Obce sączyło się od strony sceny, drżało w strunach i pudłach rezonansowych skrzypiec, wyciekało z nich razem z mrokiem. Smugi ciemności otoczyły postać primadonny, stłumiły światło, zgęstniały.
Operę nawiedziła istota pożerająca dźwięk i ruch. Niewidoczne, ale przytłaczające i boleśnie rzeczywiste wdzierało się do umysłów, siejąc przejmujący smutek. Do Opery przybyła śmierć we własnej osobie.
Henrietta tak właśnie zapamiętała ją z pól bitew. Potężną istotę przybywającą w akompaniamencie strachu i bólu. To przed nią uciekła aż do Warszawy.
Panna Dowiakowska niespodziewanie otworzyła oczy. Wypełniała je absolutna czerń. Kobieta uniosła głowę i spojrzała prosto na lożę. Henrietta widziała, jak mrok otaczający śpiewaczkę zestala się w niewyraźną postać. Olbrzyma o rozmytych konturach, pozbawionego rysów, z którego pleców sterczały połamane kikuty jakby skrzydeł. Mroczna sylwetka z łopotem poderwała się w powietrze i pomknęła w stronę loży. Uderzyła w nią z basowym pomrukiem. Henia rzuciła się w bok, obejmując ramieniem panią Lucynę. Ciemność otarła się o nie, musnęła lodowatym dotykiem. Bezruch i cisza eksplodowały krzykiem bólu. Austriacki ambasador poleciał w tył, bryzgając strumieniami krwi z rozerwanej piersi. Junkierka wyczuła znajomy zapach. Smród śmierci. Wrzasnęła z przerażenia, podrywając się na równe nogi. Na widowni wybuchł jazgot. Krzyki rozpaczających i mdlejących dam zlały się w niezwykłą kakofonię. Na scenie primadonna runęła jak długa, damy, które nie zemdlały, wpadły w histerię.
– Chryste, Operę nawiedził demon! – Pani Ćwierczakiewiczowa daleka była od omdleń czy paniki. Przeżegnała się zamaszyście. – Przeszedł blisko, ale Matka Boska miała nas w swojej opiece. Dziękuję, dziecko, że mnie odepchnęłaś. A może zły chciał zabrać tylko tego nieszczęśnika?
Poseł nadzwyczajny leżał na wznak ze straszliwą raną ziejącą w piersi. Bez wątpienia był martwy. Henrietta zauważyła, że jego piękny złoty order został rozrąbany na pół. W loży zakłębiło się od ochroniarzy i carskich agentów. Ten o żelaznych oczach zmierzył obie damy upiornie zimnym spojrzeniem, a potem wskazał je kompanom.
– Obawiam się, pani Lucyno, że będziemy miały kłopoty – oznajmiła niepotrzebnie Henrietta.
– Tylko spokojnie, moje dziecko. – Dama pozwoliła wyprowadzić się na zewnątrz. – W areszcie musimy przede wszystkim uważać, by te azjatyckie dzikusy nas nie pogwałciły. Domagaj się, by dano ci odpowiednią celę i traktowano godnie.
Henrietta spojrzała na wskazującego jej drogę agenta o metalicznej skórze, po której spływały węże wyładowań. Nie wyglądał na zainteresowanego ich wdziękami, raczej na takiego, który potrafi i lubi sprawić człowiekowi nieopisany ból. Ewentualny gwałt w celi był teraz dla aresztowanych dam najmniejszym zmartwieniem.

 
Wesprzyj nas