Wstrząsający thriller psychologiczny. Fikcja, która nosi znamiona prawdy


Zło nie musi przybierać przerażającej postaci. Może działać powoli, w lekarskim kitlu, rękawiczkach i pod pozorem pomocy…

ROK 1945. Najgroźniejsi zbrodniarze wojenni, m.in. Josef Mengele, przedostają się na tereny, z których nie grozi im ekstradycja do Europy.
ROK 1960. Rodzina z trójką dzieci przemierza Pustynię Patagońską, by objąć spadek po zmarłej krewnej. Spotykają uroczego, dystyngowanego Niemca, który podaje się za specjalistę od genetyki i ofiarowuje pomoc w leczeniu 12-letniej Lilith, co nieodwracalnie zmieni życie jej i jej najbliższych.

Tak rozpoczyna się mrożące krew w żyłach spotkanie z potworem, który przybierając ludzką postać, wkracza w intymny świat niczego niepodejrzewającej rodziny.

Na podstawie książki powstał film, który był argentyńskim kandydatem do Oscara za rok 2013.
„Anioł Śmierci” wszedł na ekrany polskich kin na początku 2014 roku.

Lucia Puenzo urodziła się w 1976 roku w Buenos Aires w Argentynie. Po ukończeniu studiów z literatury, filmu i teatru wydała kilka powieści: El Niño Pez (2004), 9 minutos (2005), La maldición de Jacinta Pichimahuida (2007), La furia de lalangosta (2010) oraz Anioł Śmierci [oryg. Wakolda] (2011), które zostały przetłumaczone na ponad piętnaście języków. W 2010 roku prestiżowy magazyn literacki „Granta” zaliczył ją do grona 20 najlepszych młodych pisarzy z kręgu języka hiszpańskiego. Artystka wszechstronna, pisarka, scenarzystka i reżyser. Jej pierwszy film, XXY, zdobył główną nagrodę krytyków na Festiwalu Filmowym w Cannes (2007) i Goya za najlepszy film zagraniczny. Jej drugi film, Dziecko Ryba, otworzył sekcję filmową Panorama podczas Festiwalu Filmowego w Berlinie w 2009 roku. Anioł Śmierci (Wakolda) to jej trzeci film, który został wybrany na argentyńskiego kandydata do Oscara w 2013 roku.

Lucia Puenzo
Anioł Śmierci
przekład: Bernadeta Krysztofiak
Wydawnictwo Replika
Premiera: 1 lipca 2014

1

Ten dzień miał na zawsze zmienić postrzeganie nauki. I to za sprawą mieszanki chlorku sodu i azotanu magnezu wstrzykniętej z wielką precyzją do obu gałek ocznych. Masowe sterylizacje, wiwisekcje, nieudane próby zmiany koloru skóry za pomocą podskórnych iniekcji, wszystkie dotychczasowe niepowodzenia, porażki, wszystko poszłoby w niepamięć… gdyby tylko udało mu się zmienić kolor oczu tamtego chłopca. Nawet noc, kiedy chcąc stworzyć syjamskie bliźnięta, był bliski powiązania żył dwojga rodzeństwa, zanim spostrzegł, że gapią się na siebie jak dwie śnięte ryby… Tyle razy oczami wyobraźni widział siebie na konferencjach naukowych Higieny Rasowej obok rumuńskiego bliźniaka, którego lewa tęczówka, jako jedynemu, zabarwiła się na inny kolor po wstrzyknięciu barwnika (po tym, jak prawa uległa poparzeniu po podaniu zbyt dużej dawki). Chłopca, któremu zgolił głowę, chcąc usunąć pozostałości po niechlubnym pochodzeniu. Okaleczonego chłopca w ramionach oprawcy, który w imię nauki i z chęci wyrwania go bylejakości poddał okrutnym cierpieniom. Zanim jednak pojął, że to był tylko sen, wszystkie te wspomnienia, niczym niezmącone obrazy z przeszłości, pozwoliły mu uwierzyć, że marzenia kiedyś się ziszczą. Wierzył, że jest w stanie genetycznie zaprogramować, stworzyć mieszkańców całego narodu. Wierzył, nawet jeśli to, co zostało, to okaleczone skóry, amputacje i gangrena. Nie na próżno zainwestowano w niego miliony. Zainwestowano w czystą krew i wyjątkowe geny. Wojna bowiem toczyła się właśnie między czystością a mieszanką.
Usiadł na łóżku, podekscytowany niczym dziecko tuż przed wyjściem do parku rozrywki. Rozejrzał się dookoła. Surowość pomieszczenia, w którym przebywał, brak ozdób i dekoracji sprawił, że pomyślał o swoim kruchym życiu. Był starym człowiekiem. Mężczyzną o obwisłej skórze i pozostałościach po czymś, co kiedyś było muskularną klatką piersiową. Całe jego życie przybrało szary kolor, dzień i noc następowały po sobie, nie wnosząc nic nowego, a nieznośna rutyna przyprawiała o mdłości. Istniał jednak cień nadziei, że coś się wydarzy, coś się zmieni. Ktoś w końcu zadzwoni i powie, że przestali go szukać, że jest wolny. Całe życie poświęcił temu, aby oczyścić świat ze szczurów, a teraz on sam – nieuchwytny tchórz, zepchnięty na margines – powoli stawał się takim szczurem.
Nie, życie nie może się do tego sprowadzać, pomyślał.
Kiedy dostał sygnał, że trafili na jego trop, nie wahał się ani sekundy: zamroził próbki bakterii, nad którymi pracował od kilku miesięcy, wyszedł z laboratorium, wstąpił do banku, opróżnił swoje konto i wyjechał z miasta. Pieniędzy nigdy mu nie zabraknie. To, co pozostało z rodzinnej fortuny, oraz wkład odwiecznego mentora, profesora Von Verschuera, dyrektora berlińskiego Instytutu Antropologii, miały mu zapewnić finansowy spokój. To profesor zdobywał dotacje na badania w zamian za przywilej bycia pierwszym, który pozna wyniki eksperymentów swojego asystenta. Nie on jeden jednak wspierał go finansowo. Sporo było anonimowych darczyńców, gorących zwolenników jego „twórczości”: wspierali go na odległość, pisali listy, w których dawali wyraz swemu zachwytowi, nazywając go mesjaszem.
Na jednej ze stacji benzynowych kupił prowiant, mapę Argentyny, a potem zadzwonił do swojej żony. Nie zdradził jej celu podróży. Powiedział jedynie, że będzie poza domem jakiś czas oraz poprosił, aby na kilka tygodni przeniosła się do domu zaprzyjaźnionego małżeństwa. Nie dopuścił jej do głosu. Po dziesięciogodzinnej podróży zatrzymał się w przydrożnym motelu, gdzieś na przedmieściach Chacharramendi. Tak naprawdę miejsce to nie miało ani swojego przedmieścia, ani centrum. Zaczynało i kończyło się tu i teraz. Wyszedł z pokoju dopiero po zmroku. Choć mówił płynnie po hiszpańsku, wyciągnął słownik i notes, w którym zapisywał słówka z kursu korespondencyjnego. Jak każdy ocalały, wiedział, że należy zacierać za sobą ślady. Mimo że był naukowcem, myślał jak żołnierz – to, czym się zajmował, wyrobiło w nim iście wojskową dyscyplinę. Codziennie, bez wyjątku, ćwiczył i odrabiał zadania pisemne.
– Jestem farmaceutą – powtórzył trzy razy, za każdym razem starając się poprawić wymowę. – To, co lubię najbardziej, to słu… słu… chać muzyki operowej z moim synem.
Kłamał, nawet wtedy, gdy był sam. Nawet nie pamiętał, jak wygląda jego syn. Na jedynej fotografii, jaką dysponował, jego pierworodny miał niewiele lat i nawet najmniejszego pojęcia, jakiej pasji ojciec poświęcił całe swoje życie. Pasji zabijania.
Z zamyślenia wyrwał go krzyk dziewczynki. Podszedł do okna i odsunął żółtawe zasłony. Zobaczył grupkę dziewcząt, które bawiły się przy głównej drodze. Dwie z nich kręciły linką, zataczając koła coraz szybciej i szybciej, jednocześnie powtarzając coś, co brzmiało jak mantra. Były ciemnoskóre. Na pewno były dziećmi mieszanych par. Wszystkie poza jedną… Gdyby nie wzrost, byłaby perfekcyjnym okazem (blond włosy, jasna skóra, niebieskie oczy). Choć była niska jak na swój wiek, normalnej długości kończyny wykluczały karłowatość, a ich wielkość nie pozwalała zaliczyć jej do liliputów. Dziewczynka ta stanowiła zaprzeczenie tego, czemu z takim zapałem oddawał się całe życie – zagadnieniu karłowatości, pojmowanej jako stan anormalny. Miała geny aryjskie, jednak nie zatraciła cech zwierzęcych. Byłaby idealna, gdyby nie ta jedna jedyna cecha, tak trudna do zaakceptowania.
Kiedy przeciwniczka dała za wygraną, dziewczynka zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej. Ku jego zdziwieniu w głosie nie dało się dostrzec jakiejkolwiek ułomności: miała wyjątkową skalę głosu. Gdy tak skakała coraz wyżej i coraz szybciej, można było odnieść wrażenie, że obce jest jej uczucie strachu.
Tamtej nocy widział, jak siedziała na chodniku i grała w sztole z koleżankami mulatkami. Właściwie to ona jedyna podrzucała maleńkie woreczki z materiału wypełnione ryżem, zbierała pozostałe i szybko łapała je tą samą ręką. Pogwizdując pod nosem ostatnią arię Toski, Adiós a la Vida, zatrzymał się i zaczął się jej przyglądać: jej motoryczność i refleks były wyjątkowe, ponadprzeciętne. Każdy ruch był dowodem na ogromną sprawność i duży temperament. Wszystko było jasne. Mulatki były stamtąd, blondynka była przyjezdna; cyrkowa laleczka, która zauroczyła pozostałe, dając pokaz zręczności i refleksu.
– Lilith, kolacja gotowa!
– Nie jestem głodna!
– Nie pytam, czy jesteś głodna! Mówię, że masz przyjść na kolację!
To był jej brat, nastoletni chłopak o takiej samej blond czuprynie. Stał w drzwiach motelu i wydawał się cudownie bezczelny. Bez wątpienia byli rodzeństwem, choć aparycja owego południowoamerykańskiego adonisa była nieskazitelna. W tamtej chwili wiele by dał, by poznać ich dziadków albo rodziców. Naszkicowałby drzewo genealogiczne i znalazł winowajcę odchylenia, które doprowadziło do skażenia rasy.
– Jakiś problem, proszę pana?
Odwrócił się i zobaczył właściciela motelu, stojącego na werandzie z papierosem w ustach, który badawczo mu się przyglądał. Z wyjątkiem rodzeństwa o blond włosach pozostali mieszkańcy wioski poruszali się na zwolnionych obrotach, uśpieni żarem pustyni.
Na palcach jednej ręki można było zliczyć tych, którzy owego popołudnia postanowili wystawić krzesła na werandę i w oczekiwaniu na zmierzch popijali swoją codzienną matę.
– Jeśli ma pan ochotę coś przekąsić, tu niedaleko jest gospoda.
– A dokładnie gdzie?
– Na prawo, dwie przecznice stąd… łatwo tam dotrzeć.
– Otwarta?
– Cały czas.
Kątem oka zauważył, jak dziewczynka, kołysząc biodrami, idzie w jego kierunku, zgrabnie podrzucając woreczek z ryżem. Poruszała się z gracją typową dla tancerek, nieświadoma swoich ograniczeń. Nigdy wcześniej nie odczuwał podobnego zachwytu nad tak niedoskonałym ciałem. Było w nim coś bezwstydnego, nieokrzesanego. Przechodziła w odległości metra i kiedy była najbliżej, odwróciła głowę i wyciągnęła w jego kierunku język.
Ta buzia, pomyślał.
Było w niej coś wyjątkowo brzydkiego. Nienaturalnie duże usta, królicze zęby, wszystko jakieś takie wilgotne, zimne. Od wielu lat nic tak niedoskonałego nie wywołało w nim podobnego poruszenia. Przelatujący w powietrzu woreczek zmusił go do spojrzenia w bok. Już miał iść za nią, kiedy kolejne pytanie zatrzymało go w pół kroku.

 
Wesprzyj nas