Ponury pejzaż peerelowskiej rzeczywistości zmieniał się w niekończący karnawał dzięki kolorowym postaciom, które na przekór zgrzebności tworzyły własne światy.


Z czasem postacie te stawały się legendą, obrastały mitami, nierozerwalnie złączonymi z ich historią. Wojciech Kałużyński przywołuje tych najbarwniejszych. Opowiada o nich w anegdocie, weryfikuje mity z faktami, pokazuje miejsca, w których bywali, światy z pogranicza codzienności i karnawału.

Zaczynając od początku lat 50. aż po lata 80. Na czele orszaku tańczą ci najbardziej znani: Marek Hłasko, Leopold Tyrmand, Zdzisław Maklakiewicz, Janusz Szpotański, Jan Himmilsbach, Agnieszka Osiecka, Janusz Głowacki, Marek Piwowski, Marek Nowakowski, Janusz Atlas, Piotr Skrzynecki i inni.

Nie brak tu i również postaci zapomnianych albo wręcz nieznanych: legendarnych kelnerów i kawiarnianych filozofów, jak Jerzy Karaszkiewicz, czy Tomasz Lengren, a także tych, którzy próbowali znaleźć szczęście w kontrkulturze, jak Michał Tarkowski czy Jacek Kleyff.

Wojciech Kałużyński
Niebieskie ptaki PRL-u
Wydawnictwo Dom Wydawniczy PWN
Premiera: 19 maja 2014

Fragment wstępu

Ptak niebieski, czyli taki, który nie troszczy się o nic, a już najmniej o pracę, żyje z dnia na dzień nie samym chlebem. Lekkoduch. Czyli zaprzeczenie i wiecznego filistra, i partyjnego działacza rodem z peerelowskich przykazań partii, i dzisiejszego pracoholika.
To raczej wzorce wagi ciężkiej. Zapisują się czasem na kartach historii, ale legendy opowiada się właśnie o niebieskich ptakach nietroszczących się o jutro, bo tacy, co nie ryzykują, to „w strasznych mieszkaniach straszni mieszczanie”. O nich, niebieskich ptakach bytujących w rzeczywistości mitycznej, o peerelowskiej bohemie, cyganerii, o tych, którzy szarą rzeczywistość czynili bardziej znośną, opowiada się legendy do dzisiaj. W PRL określenie niebieskie ptaki często pojawiało się w gazetach i odmieniano je przez rozmaite przypadki w telewizji. Potępiająco. Propagandziści papierowi i ci z okienka grzmieli i wskazywali paluchem tych, którzy uchylając się od pracy, żyli na marginesie.

Choć władze nie lubiły przyznawać się do istnienia tej grupy i w oficjalnych statystykach jej nie uwzględniano, to od czasu do czasu jednak potrzebny był „chłopiec do bicia”, ktoś, kogo można wskazać jako przyczynę patologicznych zjawisk, czającego się w zaułkach socjalistycznych ulic. W południe na warszawskiej ulicy można było, zdaniem Dziennika Telewizyjnego, podpatrzeć, jak żyją niebieskie ptaki. Przed Peweksami, hotelami, bankami czy na giełdach samochodowych roili się cinkciarze. Bossowie zielonego biznesu przesiadywali w kawiarniach lub hotelowych lokalach gastronomicznych. To też były w PRL niebieskie ptaki, a nie żadni biznesmeni. Wedle ówczesnej nomenklatury do grona niebieskich ptaków zaliczano i tych, dla których dzień zaczynał się o trzynastej wraz z otwarciem sklepów monopolowych. Tyle że nie były to żadne lekkoduchy, ale „pasożyty społeczne”.

Bohaterowie tej książki, pisarze, muzycy, filmowcy, malarze, rzeźbiarze, ale i kawiarniani filozofowie do marginesu społecznego nie należeli. Wręcz przeciwnie. Byli w pewnym sensie elitą społeczną, wybrańcami losu. Ale w rzeczywistości PRL, gdzie obowiązywał ustrój w założeniu egalitarny, w praktyce elitarny, wielu z nich wolało być na marginesie niż czerpać z pustawej czary produktu krajowego brutto. Status majątkowy nie znaczył wtedy wiele, bo obiektywnie rzecz ujmując, niewielka była wtedy w tym względzie różnica między hodowcami goździków, partyjnymi kacykami i całą resztą.

O nich właśnie jest ta książka. O barwnych i legendarnych outsiderach, którzy odstawali od powszechnych norm. Wewnętrznych emigrantach z peerelowskiej szarzyzny, tworzących własne alternatywne światy kolorowe, baśniowe, na przekor zgrzebności, mieszczące się tuż za rogiem oficjalności, w niszach, ostojach, enklawach – kawiarnianych, kabaretowych, prywatnych. Postaci te stawały się legendarne, obrastały mitami, w których z czasem coraz trudniej było odróżnić prawdę od rzeczywistości. Niektórzy do dziś symbolizują niezgodę na szarość, próbę nadania życiu kolorytu, część została zapomniana i żyje tylko we wspomnieniach pokrytych patyną czasu. Postaci jak z kolorowej cyganerii i wyciągnięte z przedmiejskiego rynsztoka albo szoferskiej kabiny. Ta książka ma przypomnieć i jednych, i drugich, opowiedzieć o nich w anegdocie, skonfrontować mity z faktami, pokazać miejsca, w których bywali, światy z pogranicza codzienności i karnawału. Od początku lat pięćdziesiątych aż po lata osiemdziesiąte XX wieku. Stworzyć portret środowiska, które potrafiło do rzeczywistości dodać odpowiednio wiele „elementów baśniowych”, ale też portret czasów widzianych z perspektywy SPATiF-u, Kameralnej, Harendy i innych
kultowych miejsc.

Ojcem duchowym takiej postawy, jaka stała się udziałem artystycznych elit uciekających na społeczny margines, mógł być legendarny patron skamandrytów, Franc Fiszer. Wysoki i gruby, z ogromną brodą, nosił tużurek z goździkiem w butonierce, binokle i przyciasny kapelusik. Obdarzony żywą inteligencją i ogromnym poczuciem humoru, był autorem niezliczonych dowcipów i bon motyw, które powtarzało całe miasto. Studiował filozofię w Niemczech i przez całe lata zapowiadał wydanie dzieła filozoficznego. Nie napisał oczywiście nic – wolał spierać się w kawiarni z literatami i używać życia niż pisać. W czasach Drugiej Rzeczypospolitej był już zupełnym biedakiem – majątek przepuścił na hulanki, zabawy i podróże. Przyjął to z filozoficznym spokojem.

Nie miał domu, stałego zameldowania, nie płacił podatków. Sezon jesienno-zimowy spędzał w gronie przyjaciół w Warszawie, a na lato wyjeżdżał do dalekich krewnych mających dom w okolicach Łomży. Kawiarnie uważał za swoje naturalne środowisko i był duszą towarzystwa. Gdy ktoś zaskoczył go pytaniem, do jakiej rodziny należą śledzie, to Fiszer z kamiennym spokojem odparł, że śledzie należą do rodziny zakąsek. Pół wieku później, zamawiając w knajpie śledzia po japońska, Jan Himilsbach prosił do niego nie tylko wódkę, ale także słownik.

 
Wesprzyj nas