Czasem człowiek nie może wziąć się w garść, dopóki się doszczętnie nie rozsypie…


Michael O’Dell wpada pod samochód. Ku swojemu zaskoczeniu i zadowoleniu, nie ginie. Jednak od tej chwili, pomimo heroicznego wsparcia żony, Wendy, życie Michaela zaczyna wymykać się spod kontroli.

Jego córka Rosie nokautuje mściwą koleżankę z klasy, co staje się początkiem koszmarnych przejść z jej szkołą. Syn Declan ukrywa w swoim pokoju narkotyki. Świrnięty policjant zaczyna prześladować całą rodzinę. Drobne nieszczęścia nabierają złowieszczego posmaku. Jakby tego było mało, życie zawodowe Michaela zaczyna walić się w gruzy.

„Czysty obłęd” to przezabawna, bolesna powieść o miłości, rodzinie i niepewności wpisanej w ludzki los.

Mark Lamprell od wielu lat pracuje w branży filmowej i telewizyjnej. Jest współautorem scenariusza filmu „Babe – świnka w mieście”, a także scenarzystą i reżyserem wielokrotnie nagradzanego filmu „My Mother Frank”. Jego najnowsze przedsięwzięcie to musical „Goddess”, którego jest współscenarzystą i reżyserem. „Czysty obłęd” to jego pierwsza powieść.

Mark Lamprell
Czysty obłęd
Przełożył Tomasz Wilusz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 13 maja 2014

1

W połowie dziesięciokilometrowej przebieżki znowu masz przeczucie, że podczas joggingu potrąci cię samochód, więc postanawiasz przechytrzyć los i zmieniasz trasę, kierujesz się w dół Hastings Road, nie w górę. Zamiast jak zwykle przeciąć sprintem skrzyżowanie – po co ryzykować? – czekasz przed przejściem dla pieszych, aż przejedzie nadciągający z prawej smukły zielony wóz z napędem na cztery koła. Lato zmienia się w jesień, ale ciągle jest upał i grzbietem dłoni ocierasz pot z czoła. Spoglądasz w lewo, widzisz nadjeżdżającego starego niebieskiego sedana i nawiązujesz kontakt wzrokowy z kierowcą oświetlonym błyskiem porannego słońca. Wchodzisz pewnym krokiem na zebrę i już prawie jesteś po drugiej stronie ulicy, kiedy kątem lewego oka dostrzegasz coś niebieskiego.
Niebieski sedan.
Jest niemal na wyciągnięcie ręki i się nie zatrzymuje.
Czas spowalnia zupełnie jak w filmach – ironia losu, bo pracujesz w branży filmowej. No, nie tyle w samej branży, ile na jej obrzeżach; piszesz o filmach „błyskotliwe” teksty obśmiewające filmowców, którzy może nie są genialnymi twórcami, ale przynajmniej próbują, czego nie sposób powiedzieć o pewnych biegaczach
dlatego sobą gardzisz
dlatego za dużo jesz
dlatego masz nadwagę
dlatego balansujesz na granicy nadciśnienia
dlatego biegasz.
Mijają milisekundy.
Niebieski samochód się zbliża.
Przypominasz sobie rozmowę z kaskaderem na planie ostatniego Mad Maxa. Facet opowiada o scenie, w której wpada pod jeden z tych gadopodobnych, postapokaliptycznych pojazdów, ale ty ledwo go słuchasz, bo słyszysz, jak w namiocie-garderobie aktor narzeka na swój kostium. Właściwie nie narzeka, po prostu biadoli, że jest taki ciężki, ale w swoim artykule dla „Cinema Australasia” napiszesz, że narzeka, bo to wzmaga napięcie.
Ten kaskader mówi, że kiedy walnie w ciebie samochód, kluczowa sprawa to przelecieć nad nim górą. Jeśli wpadniesz pod podwozie, najpewniej zaczepisz się o jakiś wystający element silnika i najpierw będziesz wleczony po ziemi, co zedrze z ciebie skórę, a potem przetoczy się po tobie jedno lub więcej kół, miażdżąc nerki, wyciskając oczy, rozsmarowując mózg. Jeśli przelecisz górą, przynajmniej masz jakie takie szanse, o ile dobrze wylądujesz.
Nie wiesz, jakim cudem przypominasz sobie to wszystko w ciągu milisekundy, ale tak jest. Pamiętasz nawet, że kaskader dostrzegł twoją nieuwagę, więc żeby zademonstrować, o czym mówi, wybił się w górę.
Lekki podskok tuż przed uderzeniem.
Na pasach się nie boisz. Ani przez chwilę nie odczuwasz strachu. Nie ma czasu na metamorfozę, więc dokonujesz aktu natychmiastowej transcendencji.
Nie jesteś już człowiekiem. Stałeś się żywą istotą, która ma jeden jedyny cel: by żywą pozostać.
Zaczynasz się odwracać w stronę niebieskiego samochodu, ale w milisekundę daleko się nie odwrócisz.
Możesz dużo myśleć, ale wiele nie zrobisz.
Udaje ci się jednak lekko oderwać od ziemi, zanim samochód uderza w twoje lewe udo, wciąż w zwolnionym tempie.
Nie czujesz bólu.
I to wszystko, co pamiętasz.
Siedząca za kółkiem niebieskiego sedana Frannie Prager spieszy się do pracy, bo już jest spóźniona. Na autostradzie był korek, więc postanowiła pojechać na skróty. Pierwszy raz jedzie tą trasą sama, chociaż czasem woził ją tędy mąż. Podoba jej się ta tonąca w zieleni ulica, wzdłuż której ciągną się posiadłości bogaczy, i właśnie sobie wyobraża, że jest panią jednego szczególnego gmaszyska zaprojektowanego na wzór hiszpańskich misji katolickich, kiedy z przerwy między drzewami na jej twarz pada snop porannego światła.
Oślepiona Frannie odchyla głowę, szuka po omacku osłony przeciwsłonecznej i ją opuszcza. Czuje łupnięcie, jakby w coś walnęła. Przednia szyba pęka. Frannie z krzykiem wciska hamulec. Odłamki szkła sypią się jej na kolana. Przez otoczoną pajęczyną pęknięć dziurę w przedniej szybie widzi, jak rosły blondyn w ciemnym T-shircie i szortach leci w powietrzu. Ląduje z głuchym łoskotem twarzą w dół, częściowo w rynsztoku, częściowo na wąskim pasie nieprzystrzyżonej trawy na poboczu.
Nie widać krwi.
Mężczyzna się nie rusza.
Pierwsze, co czujesz, to brak symetrii: jedna ręka na zimnym betonie, druga w wilgotnej od rosy trawie. Wylądowałeś nie najgorzej – właściwie w pozycji jak do robienia pompek – i przez głowę przebiega ci myśl, że twój znajomy kaskader byłby z ciebie dumny. Wyjmujesz głowę z trawy, żeby odetchnąć. Nadbiega mężczyzna z telefonem komórkowym w ręku. Coś krzyczy. Że masz leżeć nieruchomo, leżeć nieruchomo, wezwałem pogotowie, karetka już jedzie. Uświadamiasz sobie, że nie możesz się ruszać. Nie możesz poruszyć niczym oprócz głowy. I wtedy czujesz coś, czego nie czułeś tak wyraziście, tak zwyczajnie, od dzieciństwa. Jest ci żal samego siebie. Zaczynasz płakać. Płaczesz jak chłopczyk, który dostał w skórę za coś, czego nie zrobił. I jest ci smutno. To głęboki, czysty smutek. Żaden dorosły wewnętrzny głos nie nalega, żebyś spojrzał na to, co czujesz, w szerszym kontekście. Dzieci głodują w Afryce. W Iraku ludzie giną w zamachach bombowych. Miliony są w tej chwili w dużo gorszej sytuacji od ciebie, ale nic z tego nie dociera do twojej świadomości. Jesteś bez reszty zaprzątnięty samym sobą. Jesteś kwilącym, rzygającym noworodkiem, który jeszcze nie wie, że istnieje ktoś czy coś poza nim samym.
Gromadzą się wokół ciebie buty. Tylko tyle widzisz, bo nie możesz się ruszyć, nie możesz się, kurwa, ruszyć i nie możesz odwrócić swojej pieprzonej, cholernej, pierdolonej głowy. Opięte czarnymi pończochami łydki wchodzą w twoje pole widzenia. Tuż pod prawym kolanem puściło oczko. Kobieca dłoń chwyta cię za prawy nadgarstek. Kobiecy głos mówi, że jest lekarką i że mierzy ci tętno. Pytasz, jak się nazywa. Odpowiada, że Elizabeth Marks. Doktor Elizabeth Marks. Jej głos jest życzliwy i mądry. Nie pytasz, czy nic ci nie będzie, bo się boisz odpowiedzi.
Lekarka pyta cię o nazwisko.
– Michael – mówisz. – Michael O’Dell.
Ciągle płaczesz. Dawno nie płakałeś i to jest tak, jakbyś przy tych wszystkich okazjach, kiedy powinieneś był płakać, a tego nie robiłeś, oszczędzał łzy na to jedno wielkie oczyszczenie. Słyszysz, jak doktor Marks mówi do kogoś, że zostawiła dziecko w samochodzie i czy mógłby przestawić jej wóz i przypilnować dziecka. Inna kobieta klepie cię po plecach.
Powtarza: „Biedaczek, biedaczek”, a ty myślisz sobie: „I to jaki”. Doktor Elizabeth Marks mówi do kobiety: „Delikatnie”, ta więc przestaje klepać i zaczyna głaskać.
Para eleganckich męskich butów pyta, czy do kogoś zadzwonić. Odpowiadasz: „Do mojej żony”, ale potem dociera do ciebie, jak bardzo się przerazi, więc pytasz: „Może ja zadzwonię?”, i próbujesz się odwrócić, żeby wyjąć komórkę. Doktor Elizabeth Marks zabrania ci się ruszać. Recytujesz numer służbowy żony płaczliwym głosem, którego nigdy dotąd nie słyszałeś, i ktoś przystawia ci telefon do ucha. Odbiera śliczna Lucy, recepcjonistka, i wiesz, że kiedy się odezwiesz, w twoim głosie nie może być śladu panicznego strachu ani łez. Na szczęście jesteś dobrym aktorem. Kiedy byłeś na studiach, twój najlepszy kumpel napisał monodram o wyskrobanym płodzie, który w chwili aborcji przeżywa całe swoje potencjalne życie. Zagrałeś rolę tego płodu i przedstawienie stało się wielkim sukcesem. Właściwie mógłbyś żyć z aktorstwa, gdyby nie to, że zawsze rzygasz przed wyjściem na scenę, więc co by to było za życie.
Lucy jest cała w skowronkach i ma ochotę się poprzekomarzać. Mówi, że twoja żona jeszcze nie przyszła, to pewnie przez korki. A może ma romans. Wydajesz z siebie dźwięk jako tako zbliżony do śmiechu i swoim najlepszym swobodnym głosem dodajesz, że nic ci nie jest i że nie ma co się martwić, ale właśnie wpadłeś pod samochód i czekasz na karetkę, i czy Lucy mogłaby przekazać to twojej żonie, jak ją zobaczy. Coś w twoim głosie przekonuje Lucy, że nie żartujesz, bo nagle poważnieje i obiecuje, że natychmiast skontaktuje się z Wendy.
Wendy Weinstein. Tak się nazywa. Nie cierpi tego nazwiska, czy raczej nie cierpi połączenia „Wendy” z „Weinstein”. Oddzielnie ani jedno, ani drugie jej nie przeszkadza, aliteracja też nie. Tym, co ją drażni, jest, jak twierdzi, to desperackie dążenie drobnomieszczańskiego, angloprotestanckiego „Wendy” do tego, by przeprosić za jednoznacznie żydowskie „Weinstein”. Kiedy za ciebie wyszła, mogła zmienić nazwisko na O’Dell, ale jest feministką i uznała, że to uwłaczałoby idei równouprawnienia oraz judaizmowi. Nie próbowałeś polemizować, bo jest od ciebie mądrzejsza i ilekroć się kłócicie, przegrywasz.
Coś ci przychodzi do głowy. Kierowca. Czy kierowcy niebieskiego samochodu nic się nie stało?
– Gdzie kierowca? – pytasz doktor Elizabeth Marks.
– Tu jestem – odpowiada cichy kobiecy głos i kątem prawego oka dostrzegasz wsuwającą się w pole widzenia parę znoszonych brązowych czółenek. Przypominasz sobie starego niebieskiego sedana, słyszysz lekki akcent środkowoeuropejski i kreślisz w myśli portret sprawczyni twojego nieszczęścia: kobieta zaharowująca się na jakiejś męczącej, nisko płatnej posadzie, za którą jednak jest wdzięczna losowi i teraz boi się, że ją straci, jeśli się spóźni.
– Nic się pani nie stało? – pytasz, a potem zapewniasz ją, że nic ci nie będzie.
Skąd to wiesz? Skąd to, kurwa, wiesz? Słyszysz nadciągające syreny. Zdają się nadjeżdżać ze wszystkich stron; to dlatego, że tak jest. Przybywa policja, by kierować ruchem, i w tej samej chwili zjawiają się dwie karetki. Nic z tego nie widzisz – to czysty pejzaż dźwiękowy komentowany na żywo przez doktor Elizabeth Marks.
Ratownik pochyla się, żeby z tobą porozmawiać, i to pierwsza twarz, jaką widzisz chyba od wieków. Mieszanka potu i łoju przykleiła jego jasnobrązowe włosy do czoła. Po obu stronach ust rysują się głębokie bruzdy, które kiedyś były dołkami. Zadaje ci pytania, jego oddech cuchnie papierosami.
Jak się pan nazywa? Jaki dziś mamy dzień? Wie pan, co się stało? Mówi ci, że zaraz położy cię na noszach i przypnie pasami. Na szyję trzeba założyć kołnierz ortopedyczny, pewnie będzie bardzo niewygodny, z góry przeprasza.
Słyszysz odliczanie…
na trzy…
raz,
dwa,
trzy…
i przewracasz się na plecy. Pojawiają się kolana, uda, torsy. A potem twarze patrzące na ciebie z góry. Widzisz niebo. Jakaś kobieta przepycha się do ciebie, ktoś ją powstrzymuje, ona jednak mówi:
– Jestem jego żoną.
A oto i ona, górująca nad tobą. Twarz, którą znasz lepiej od własnej. Czytasz prawdę w każdym skurczu mięśni i drgnieniu ust, w lekko zamglonym spojrzeniu jej jasnoniebieskich oczu. Jest zszokowana, zszokowana widokiem ciebie leżącego bezradnie na noszach; potem wpada w przerażenie. Próbuje powstrzymać słabe drżenie dolnej wargi. Jej gęste brązowoczarne włosy wiszą nad tobą jak zasłona.
Odgarnia je za uszy i podejmuje wielki wysiłek, by wyglądać spokojnie, by być spokojna, i nagle jej obraz się zamazuje, bo masz mokre, piekące oczy i orientujesz się, że znowu płaczesz słonymi łzami.
Podnoszą cię i kobieta z domu naprzeciwko próbuje ratować swój koc, którym jesteś przykryty. Koc zaczepił się o nosze i kobieta ciągnie go ku sobie (ale nie za mocno, żeby ci nie przeszkadzać), po czym mówi skrępowana: „W sumie to nieważne”, i wiesz, że głupio jej przywiązywać wagę do takich błahostek, kiedy gra idzie o dużo większą stawkę. Wendy wyswobadza koc z noszy, oddaje go właścicielce i słyszysz, jak jej dziękuje, zanim cię zabierają. A ty zabierasz ze sobą życzliwość tych nieznajomych.
Wzruszyli cię.

 
Wesprzyj nas