Drugi tom znakomitej trylogii wielokrotnie nagradzanego niemieckiego autora, Andreasa Eschbacha.





Setki tysięcy ludzi, którzy współmyślą, współodczuwają i pragną tego samego. To właśnie Koherencja – stan i miejsce, w którym nie istnieje “ja”. Koherencja to “my”. Największe zagrożenie dla ludzkości.

Tylko siedemnastoletni Christopher Kidd, najsłynniejszy haker na świecie, jest w stanie podjąć walkę z gigantem. Kiedyś sam był częścią ogromnej sieci i jako jedyny zdołał się z niej oswobodzić i odzyskać tożsamość.

Teraz jest wrogiem numer jeden – pierwszym na liście poszukiwanych. Ukryty w obozie wizjonera i przeciwnika technokracji Jeremiaha Jonesa, Kidd układa skomplikowany plan zniszczenia Koherencji. Jednak w pewnym momencie odkrywa, że największym zagrożeniem dla niego nie są uzbrojeni po zęby komandosi. Prawdziwy wróg kryje się w jego własnej głowie…

Andreas Eschbach to wielokrotnie nagradzany niemiecki pisarz, autor takich książek jak “Gobeliniarze”, czy (zekranizowane) “Video z Jezusem”. Studiował aeronautykę oraz technologię. “Trylogia outsiderów” jest jego debiutem w dziedzinie literatury młodzieżowej.

Andreas Eschbach
Hide*Out
Tłum.: Maciej Nowak-Kreyer
Seria: Trylogia outsiderów t.2
Wydawnictwo Jaguar
Premiera: 23 kwietnia 2014

SYGNAŁ OSTRZEGAWCZY

1

Na krańcu pylistej drogi stał samotny dom o żółtych okiennicach. Kiedyś była to niewielka farma, ale pobliski strumień wysechł, a wraz z nim cała okolica. Teraz widać było tylko sterczące kikuty obumarłych drzew i uschnięte krzaki, a zielona niegdyś łąka zrobiła się płowobrunatna.
Dom nadal jednak był zamieszkany. Na skrawku trawnika leżała jakaś kolorowa, dziecięca zabawka z plastiku, a przy wypełnionej piaskiem dziurze w ziemi, udającej piaskownicę, stała zjeżdżalnia. Wieczorami zaś w oknach paliło się światło.
Paliło się również i tego wieczora, kiedy z głównej szosy skręcił na szutrową drogę, prowadzącą do domu, kremowobiały lincoln. W samochodzie siedziały jakieś dwie starsze kobiety. Milczały. Gdyby ktoś im się przyglądał, z pewnością odniósłby wrażenie, że doskonale wiedziały, dokąd jadą. Ale w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby im się przyglądać.
W domu o żółtych okiennicach żyli samotnie kobieta i dziecko. Rzadko kto ich tam odwiedzał.
Samochód mozolnie wspinał się na zbocze wzgórza, potem zjechał w dół, minął spłachetek lasu i dopiero wtedy oczom jadących ukazał się dom. Wóz zatrzymał się tuż przed nim, obok hondy, na której rdzę łaskawie skryła ciemność. Kobiety wysiadły z auta. Obie ubrane były na biało. Jedna miała posturę zapaśniczki, druga była szczupła i nosiła okulary, których oprawki modne były pewnie z pięćdziesiąt lat temu. Ta w okularach wyjęła z bagażnika niewielką walizeczkę i ruszyły w stronę domu. Nim jednak dotarły do celu, drzwi wejściowe otworzyły się i w progu stanęła szczupła, ciemnowłosa kobieta. Trzymała w dłoni telefon komórkowy i z wyraźną nieufnością przypatrywała się przybyłym.
– Dobry wieczór – rzuciła takim tonem, jakby chciała raczej powiedzieć: „Ani kroku dalej”. – Co panie sprowadza, jeśli można zapytać?
Kobiety zatrzymały się.
– Dobry wieczór. Szukamy Patricii Batt – powiedziała ta w okularach.
– To ja – odpowiedziała kobieta stojąca w drzwiach. Nadal trzymała telefon tak, jakby była to broń.
– Jestem doktor Edith Wells, pediatra – kontynuowała kobieta w okularach. A potem dodała, wskazując na swoją towarzyszkę: – A to Lara Brown, moja asystentka. Zjawiłyśmy się w związku z pani synem, Erikiem.
Zmarszczki, widoczne na czole stojącej w drzwiach kobiety, pogłębiły się jeszcze bardziej.
– Z powodu Erica? A co z nim?
– Jesteśmy z Forrester Foundation. Na pewno kilka dni temu dostała pani list zapowiadający nasze przybycie.
– Nie dostałam żadnego listu.
– Och! – Przybyłe spojrzały na siebie wymownie, potem znów odezwała się pediatra:
– No, to bardzo niezręczna sytuacja. Coś takiego nie powinno w ogóle mieć miejsca. Jeżeli pani woli, możemy przyjechać kiedy indziej…
– Ale o co chodzi? Co z moim synem?
– Eric jest cukrzykiem, prawda? A my… Na pewno słyszała pani o Forrester Foundation?
– Bardzo mi przykro. Nie słyszałam.
– Fundację założył jakieś sześćdziesiąt lat temu przemysłowiec Maximilian Forrester po śmierci swego syna, który zmarł właśnie na cukrzycę. Zajmujemy się opracowaniem najskuteczniejszych metod leczenia. Przyjechałyśmy dzisiaj do pani, aby zaproponować nową, skuteczniejszą terapię dla Erica.
– Podniosła walizeczkę. – Mam tutaj materiały informacyjne, ale z doświadczenia wiem, że najlepiej byłoby, gdybym sama pani wszystko wytłumaczyła i odpowiedziała na ewentualne pytania.
– Co to za terapia?
– Od razu panią uspokoję, że leczenie przeprowadziłby pani lekarz rodzinny. Tutaj jest nim doktor Kaufman, prawda?
Kobieta nadal była nieufna i ze zdenerwowania przygryzała dolną wargę.
– Dzięki tej kuracji Eric nie musiałby już przyjmować zastrzyków. – Nie widząc żadnej reakcji, kobieta w staroświeckich okularach w geście bezradności uniosła ramiona. – Jeżeli dzisiejsza wizyta pani nie odpowiada, bez problemu możemy przełożyć ją na inne popołudnie. Byłoby to jednak dopiero… – wyciągnęła staroświecki kieszonkowy kalendarzyk i przewertowała kartki. – Hmm… w tym miesiącu już się nie da. Mogłybyśmy przyjechać dopiero w lipcu.
– Nie. Proszę zaczekać – odparła kobieta, unosząc telefon do ucha. – Cathy? Też to dostałaś? Wszystko w porządku, prawda? Tak. Dziękuję. Dobranoc. – Potem zwróciła się do przybyłych: – Proszę, niech panie wejdą.
– Chętnie – powiedziała kobieta z walizeczką i weszła po schodach. Jej towarzyszka ruszyła za nią.
– Ale Eric już śpi – wyjaśniła Patricia Batt, zamykając za nimi drzwi.
– To dobrze – odpowiedziała kobieta, twierdząca, że jest pediatrą. – Bo to do pani chcieliśmy przyjechać. – Weszła do kuchni, położyła walizeczkę na stole i otworzyła ją. W środku nie było niczego, co chociażby z grubsza przypominało broszury informacyjne, znajdowały się tam za to jakieś dziwaczne urządzenia dla bezpieczeństwa osadzone w styropianie. Kobieta w okularach energicznym ruchem wyjęła urządzenie kształtem przypominające zwornicę śrubową i podała koleżance, która od razu zaczęła przyśrubowywać je do kuchennej futryny na wysokości głowy. Z urządzenia dyndał szeroki, skórzany pas.
– Hej! – zawołała zdumiona Patricia Batt. – Co pani robi?
– Proszę się nie bać i nie krzyczeć – odpowiedziały obie kobiety chórem tak zgodnym, że po plecach aż przechodziły ciarki. – W rzeczywistości zjawiłyśmy się, aby poddać panią drobnemu zabiegowi chirurgicznemu. Będzie dla pani lepiej, jeśli zostanie pani przedtem unieruchomiona. Nie będzie bolało, jeżeli nie będzie się pani bronić.
– Co do…?
W tym momencie kobieta o posturze zapaśnika złapała ją od tyłu, a zanim Patricia zdołała krzyknąć, rzekoma pediatra podskoczyła do niej z iniektorem i wstrzyknęła jej coś w tętnicę szyjną. W mgnieniu oka Patricia obwisła bezwładnie i pewnie upadłaby na podłogę niczym kłąb szmat, gdyby ta potężna jej nie podtrzymała. Dźwignęła ją i oparła o futrynę tak, by głowa znalazła się w urządzeniu. Następnie zacisnęła rzemień przytrzymujący głowę w odpowiedniej pozycji.
Ostatnim, co zobaczyła Patricia Batt, zanim straciła przytomność, był instrument podobny do pistoletu. Pistoletu o długiej, bardzo długiej lufie grubości ołówka, błyszczący jak złoto.

Kremowobiały lincoln stał przed domem przez cztery dni.
I przez cztery dni nic się nie działo, nie otwierały się drzwi. Tylko wieczorami w jednym z okien zapalało się światło. Wreszcie piątego dnia drzwi znowu się otworzyły, a obie ubrane na biało kobiety wyszły na zewnątrz. W milczeniu, nie oglądając się za siebie, ruszyły do samochodu, schowały do bagażnika walizeczkę, wsiadły i odjechały. Tymczasem Patricia Batt stała w kuchni i zupełnie zobojętniała chowała naczynia do zmywarki.
Eric siedział w milczeniu na krześle, bezmyślnie wpatrując się w przestrzeń.

2

– Poczekaj. – Kobieta siedząca za kierownicą uniosła dłonie. – Jeremiahu, czy ty w ogóle słyszysz, jak to wszystko brzmi?
– Przyznaję, że dosyć podejrzanie – stwierdził mężczyzna siedzący na fotelu pasażera. Sprawiał wrażenie wyczerpanego.
– Zupełnie jak majaczenie wariata.
– Dobrze, niech będzie majaczenie wariata – westchnął. – Ale Lilian, co na to poradzę? Taka jest prawda.
Siedzieli w niebieskim fordzie stojącym na parkingu przed jednym z supermarketów sieci GIANT-STORE, gdzieś między Live Oaks i Santa Cruz. Obok stała brudna terenówka, jedyny taki pojazd w okolicy.
Kobieta zmrużyła oczy. Miała gęste, czarne i kręcone włosy, które tylko dzięki wielkiemu wysiłkowi oraz mocnym gumkom dawało się jakoś utrzymać w ryzach.
– Po co w ogóle mi o tym wszystkim opowiadasz? Czekałam na naszą córkę, którą miałeś odesłać z powrotem do domu, a zamiast niej zjawiasz się ty i opowiadasz mi jakąś niestworzoną, straszną historię. O setkach tysięcy ludzi, którzy ciebie… którzy was tropią. Którzy opanowali wszystko – władze, policję, przemysł. Z których każdy ma w głowie chip i którzy są połączeni poprzez te chipy, tak że mogą sobie czytać w myślach. – Zamknęła oczy, przycisnęła pięści do czoła i westchnęła.
– Czy nie za dużo na jeden raz?
Mężczyzna patrzył na nią z powagą. Miał prawie pięćdziesiątkę, ale wyglądał na bardzo sprawnego, jak gdyby dużo czasu spędzał na świeżym powietrzu. Ponieważ głowę miał ogoloną na łyso, przypominał aktora wcielającego się w kapitana Picarda w serialu Star Trek: Następne pokolenie.
– Przykro mi – powiedział wreszcie. – Niczego bardziej bym nie pragnął, niż żeby było inaczej. Jednak Koherencja jest nie tylko prawdziwa, ale jest też naszym wrogiem…
Kobieta gwałtownie uniosła głowę i spojrzała na niego.
– Koherencja! – Dosłownie wypluła to słowo. – Kto w ogóle wymyślił taką paskudną nazwę?
– Tego już nie wiem. Po prostu ktoś porównał równy rytm ich mózgów do równego rytmu fal świetlnych promienia lasera. O świetle lasera mówi się, że to światło koherentne. A w związku z tym, że poniekąd myślą jednym rytmem, nazwaliśmy ich…
– Tak, zrozumiałam – przerwała kobieta. – Ale jak to ma w ogóle funkcjonować? No dobra, niektórzy potrafią zajmować się pięcioma sprawami naraz, ale szczerze mówiąc, ja czuję, że mam za dużo na głowie już wtedy, kiedy ktoś coś do mnie mówi, gdy jestem zajęta pisaniem. A kiedy próbuję sobie wyobrazić, że miałabym słyszeć setki tysięcy głosów naraz… Chyba dostałabym wtedy jakiejś zapaści. Każdy by dostał. Tak się po prostu nie da.
Jeremiah Jones pokiwał głową.
– Owszem, ale to nie tak działa. Upgraderzy to nie są setki tysięcy ludzi, którzy równocześnie ze sobą rozmawiają.
– Ale przecież dopiero co tak powiedziałeś.
– To setki tysięcy mózgów, które są ze sobą połączone. To jest zupełnie coś innego.
Lilian Jones, matka jego dzieci i pomimo rozstania przed laty formalnie nadal jego żona, zmarszczyła czoło.
– Jakoś nie widzę tej różnicy.
– To ma coś wspólnego z tym, jak powstają nasze myśli. Naukowcy badający mózg twierdzą, że każdą z naszych myśli, tak jak każdą z naszych decyzji, poprzedza tworzenie się mniejszego lub większego wzorca z połączonych ze sobą, pracujących w jednym rytmie neuronów. Ten wzór powstaje, zanim staniemy się świadomi odpowiedniej myśli. Tak może dziać się zawsze ze świadomością – dodał, machając dłonią w bok. – Z Upgraderami jest tak, że te wzorce powstają od razu w wielu mózgach. Na płaszczyźnie duchowej stapiają się więc w jedną istotę, zdolną do takich myśli, jakich w ogóle nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. I właśnie o to mi chodzi, kiedy opowiadam o Koherencji. O to, że w gruncie rzeczy to nie są setki tysięcy ludzi takich jak ty albo ja, ale jedna gigantyczna dusza zamieszkująca setki tysięcy ludzkich ciał.
Lilian wpatrywała się w niego, mrugając z niedowierzaniem.
– To przecież jakiś absurd. Jak taka dusza w ogóle byłaby w stanie cokolwiek zrobić? Jak zdołałaby operować tylu oczami, dłońmi i tak dalej?
– A dlaczego miałaby nie zdołać? Kiedy jedziesz samochodem, poruszasz dłońmi na kierownicy, równocześnie zmieniasz biegi i naciskasz jedną stopą pedał gazu, a drugą sprzęgło… a przy okazji możesz rozmawiać albo nad czymś się zastanawiać. To wszystko dzieje się równocześnie. Sądzę, że podobnie działa Koherencja.
Chyba dopiero teraz to do niej dotarło. Milczał, dając jej czas, którego wyraźnie potrzebowała.
– No, dobrze – westchnęła wreszcie. – Rób, jak chcesz. Uwierzyłam ci już w tak wiele rzeczy, więc i w to muszę uwierzyć… – Bezwiednie chwyciła jeden z loków, który wysunął się spod gumki, i zamyślona próbowała wetknąć go z powrotem.
– Czyli, że ta Koherencja cię ściga? Was ściga?
– Tak.
– Dlaczego? Co im zrobiłeś?
– Nic. Moim jedynym błędem, jeśli tak to można nazwać, było to, że kiedy pewnego dnia na naszej farmie pojawił się niejaki Bob Moore i zapytał, czy może z nami pracować, odpowiedziałem „tak”.
Jones dobrze pamiętał tamten dzień. Bob wywarł na nim miłe wrażenie, wydawał się kimś, z kim nie będzie problemów. Ale rozczarował się, jak rzadko kiedy.
– Bob Moore, co niedawno się okazało – kontynuował, a Lilian bacznie mu się przyglądała – w rzeczywistości nazywa się doktor Stephen Connery. To wybitny brytyjski neurolog, który przed kilkoma laty z powodzeniem połączył neurony z obwodem elektrycznym. W ten sposób stworzył techniczne podstawy rozwoju Koherencji. To właśnie jego szukają.
Lilian dała sobie spokój z ujarzmianiem niesfornego loka.
– A co to ma wspólnego z zamachami bombowymi na centra komputerowe, z powodu których was szukają?
– Prawdopodobnie w ten sposób chcieli zniszczyć jakieś dane, które mogłyby okazać się groźne dla Koherencji. A wrobiono nas w te zamachy dlatego, żeby policja miała powód nas ścigać. Takie dwie pieczenie na jednym ogniu.
– To niczego nie wyjaśnia – odparła Lilian. – Skoro ci ludzie, ta Koherencja, szukają tamtego neurologa, przecież mogli po prostu do was przyjść i go sobie zabrać. Przecież informacja o tym, gdzie mieszkasz, nie była żadną tajemnicą. Można ją było znaleźć w twoich książkach, w Internecie… nawet w książce telefonicznej!
Jeremiah Jones przytaknął. Sam się już nad tym zastanawiał i nie znalazł żadnej przekonującej odpowiedzi.
– Nie wiem. Najzwyczajniej w świecie, nie wiem, dlaczego Koherencja robi to, co robi. Wiem tylko, że nas ściga. Ściga nas wszystkich.
– To przecież jakieś takie dziwne, prawda? Nie widzisz tego? Dla mnie to wygląda tak, jakby ta Koherencja nie miała piątej klepki.
– Może to właśnie tak ma dla nas wyglądać. Ale bez wątpienia Koherencja jest nieskończenie bardziej inteligentna od nas i…
– Ktoś może być bardzo inteligentny, a mimo to być neurotykiem – przerwała mu Lilian. – Wiem, w końcu każdy dzień spędzam w bibliotece. Jeśli się dobrze zastanowić, to właściwie mogłoby stanowić normę. Im ktoś inteligentniejszy, tym bardziej pokręcony.
– Możliwe – przyznał Jeremiah. – Nie zmienia to jednak faktu, że jesteśmy ścigani. I tego, z jakiego powodu nas się ściga.
– Przez Koherencję.
– Już mówiłem. Tak.
– Nie, to mówi ten chłopak, o którym opowiadałeś. Ten Christopher.
– Tak.
– Który też jest niezwykle inteligentny.
– Bez wątpienia, przynajmniej uchodzi za…
– Najlepszego hakera na świecie. Już zrozumiałam. Innymi słowy, jest nieźle pokręcony. – Lilian przyjrzała mu się sceptycznie. – Nadal jednak nie wiem, po co mi to wszystko opowiadasz.
– Żebyś zrozumiała, co się dzieje – powiedział Jones. A potem powiedział jeszcze i to, co prędzej czy później i tak musiał powiedzieć:
– I chciałbym, żebyś się do mnie przyłączyła.
Szeroko otworzyła oczy.
– Przyłączyła do ciebie? Gdzie?
– W naszym obozowisku. Tam byłabyś bezpieczniejsza.
– Chyba nie mówisz poważnie.
– Nie zjawiłem się tu, żeby żartować. Mówię tak na wszelki wypadek. Nie przyszło ci to do głowy?
Lilian roześmiała się, ale był to wyraz całkowitej bezradności. Tak się śmiejemy, mając do czynienia z totalnie idiotycznym zarzutem.
– Jeremiahu! Szuka was policja! FBI wyznaczyło za ciebie nagrodę! Jak ty możesz komukolwiek zapewnić bezpieczeństwo?
Jeremiah Jones głęboko wciągnął powietrze. Musiał za wszelką cenę opanować gwałtowny przypływ paniki. Tak, właśnie paniki. I jemu przydarzała się ostatnimi czasy, a wiele wysiłku kosztowały go starania, aby nikt tego nie zauważył.
– Lilian, właśnie cały czas próbuję ci powiedzieć, że to nie policji powinnaś się obawiać.


Sieć. Wspaniałe miejsce, lekarstwo na samotność, remedium na lęki. Co stałoby się, gdybyśmy mogli dzielić odczucia, emocje, wiedzę? Czy oznaczałoby to pokój i harmonię? A może rojowisko stałoby się bronią zdolną doprowadzić do zagłady ludzkości?

“Black*Out” to znakomity thriller wielokrotnie nagradzanego niemieckiego pisarza Andreasa Eschbacha, opowieść o postępie, hipersieci i niebezpieczeństwie utraty tożsamości.

Pustynne tereny Nevady. Christopher Kidd ucieka. Towarzyszy mu rodzeństwo, które na zapomnianych przez Boga i ludzi terenach poszukuje ukrywającego się przed rządem ojca. Dla nich Christopher jest jedynie zręcznym hakerem, który może wyczyścić rejestry FBI i zwrócić wolność ich rodzinie. Jednak prawda jest o wiele bardziej skomplikowana.

Christopher od zawsze miał talent, nie zawsze jednak wykorzystywał go w słusznych celach. Kiedyś dopuścił się wybryku, który ściągnął na niego uwagę pewnej grupy ludzi. Christopherowi udało się wymknąć, wszedł jednak w posiadanie informacji, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego i stał się celem numer jeden potężnej organizacji.

Koherencja nie lubi niezakończonych spraw – zwłaszcza takich, które mogą zagrozić jej istnieniu.

Andreas Eschbach
Black*Out
Tłum.: Maciej Nowak-Kreyer
Seria: Trylogia outsiderów t.1
Data wydania: luty 2014
Wydawnictwo Jaguar

 
Wesprzyj nas