Kolejny tom z wyborem najlepszych i najśmieszniejszych tekstów Artura Andrusa publikowanych na jego blogu internetowym i w prasie.


Teksty tu zebrane zamieszczałem na internetowym blogu, w „Gazecie Lekarskiej” i miesięczniku „Zwierciadło”. Czyli właściwie powinienem tę książkę zatytułować: „Niczym szczególnym, poza osobą autora, niepowiązane ze sobą żartobliwe teksty, pisane z myślą o lekarkach i lekarzach, kobietach, mężczyznach czytujących kobiece pisma oraz wszystkich innych, zwłaszcza posiadających dostęp do Internetu, a teraz już niekoniecznie”. Domyśliłem się od razu, że moja książka może nie mieć aż tak dużej okładki i zrezygnowałem z tego pomysłu. Stąd więc VIETATO FUMARE.
Artur Andrus

To dwa kolejne po „Blogu osławionym między niewiastami” lata spięte klamrą dobrej polskiej satyry w wykonaniu jednego z czołowych przedstawicieli tego gatunku.
Ponieważ Andrus przez lata zapracował na swoje inicjały na zaszczytnym miejscu, na czele alfabetu, cała nota mogłaby zawierać się w dwóch krótkich słowach: Artur Andrus. I właściwie wszystko byłoby jasne.
Andrus ma niebywały dar opowiadania. W jego ustach nawet najbardziej banalne wydarzenia urastają do rangi co najmniej rozmów na szczycie. Szczyty bywają różne, ale jedno je łączy: wyróżniają się.
W rzeczywistości Andrus raczej nie porusza tematów ważnych, poważnych ani wielkiej wagi. Jeśli nawet tak się zdarzy, zazwyczaj ściąga je z wyżyn do parteru. Bliższe są mu tematy błahe, codzienne. Jednak nawet te pod przykrywką prostoty i banalności subtelnie wstrząsają szarymi komórkami czytelnika.
Andrus perfekcyjnie potrafi wprowadzić zamęt, odwracając utarte zwroty, burząc od wieków wydeptywane ścieżki skojarzeń, potrafi odłożyć na bok przyzwyczajenie, które pozbawia nas spostrzegawczości. Dzięki temu jest lepszym obserwatorem, widzi świat w szczegółach, zwracając uwagę na to, co większości umyka. I mimo że nie wodzi czytelnika za nos – wręcz przeciwnie, wykłada wszystkie karty na stół – nieustannie go zaskakuje. Jego skojarzenia z każdym kolejnym zdaniem podążają w coraz to innym kierunku, niezgodnym z tym, co podpowiadają nam nabyte przez lata schematy.
Dodajmy do tego niebanalną umiejętność łączenia słów i znaczeń, których pozornie połączyć się nie da, oraz zdolność dorabiania idei do tego, co – często przypadkowo – powstało. Od tytułu tej książki począwszy…
Magdalena Wiśniewska, czytelniczka i recenzentka

Artur Andrus – dziennikarz, poeta, konferansjer, radiowiec od zawsze związany z Programem 3 Polskiego Radia, autor i wykonawca tekstów kabaretowych, felietonów i piosenek. Jedna z najbardziej rozpoznawalnych i najpopularniejszych postaci na polskiej scenie kabaretowej.

Artur Andrus
Vietato fumare, czyli reszta z bloga i coś jeszcze
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 17 czerwca 2014


* * *

Nie wiem, jak prawdziwi współcześni pisarze wymyślają tytuły swoich książek. Nie znam prywatnie zbyt wielu prawdziwych pisarzy, a tych, których znam, krępuję się o takie rzeczy pytać. Nie wiem jak, ale domyślam się, kiedy wymyślają. Na przykład kiedy dzwoni pani z wydawnictwa i mówi: „Panie Arturze, żebyśmy zdążyli z promocją książki, okładka musi jutro pójść do…”.
Raczej trudno sobie wyobrazić okładkę bez tytułu. Jestem pewien, że zawsze jest tak samo. No, może nie do wszystkich prawdziwych pisarzy panie z wydawnictwa zwracają się per panie Arturze, ale na pewno dzwonią i popędzają. I wtedy się zaczyna męka. Pół biedy, jeśli autor wie, o czym napisał. Wtedy wymyśli coś intrygującego i związanego z treścią książki. Na przykład: „Skąd wracacie, siostry mojej matki?”. A jeżeli nie wie? Bo pisał przez kilka lat o wszystkim, co mu do głowy wpadło?
Teksty, które są tutaj zebrane, zamieszczałem na internetowym blogu, w „Gazecie Lekarskiej” i w miesięczniku „Zwierciadło”. Czyli właściwie powinienem tę książkę zatytułować Niczym szczególnym, poza osobą autora, niepowiązane ze sobą żartobliwe teksty, pisane z myślą o lekarkach i lekarzach, kobietach, mężczyznach czytających kobiece pisma oraz wszystkich innych, zwłaszcza posiadających dostęp do Internetu, a teraz już niekoniecznie. Domyśliłem się od razu, że moja książka może nie mieć aż tak dużej okładki, i zrezygnowałem z tego pomysłu.
Skąd więc VIETATO FUMARE? Przykro mi, ale nie mam żadnej zgrabnej historyjki z tym tytułem związanej. Po prostu pani z wydawnictwa zadzwoniła, kiedy zamiast jeździć na nartach, leżałem we włoskim hotelu i leczyłem przeziębienie. „Panie Arturze…” i tak dalej. Tabliczka z włoskim napisem oznaczającym po polsku „zakaz palenia” była pierwszym punktem, na którym przez dłuższą chwilę zatrzymałem wzrok po zakończeniu naszej rozmowy. I uznałem to za znak. Nie wiem jaki, ale znak. Poza tym mam teraz takie usprawiedliwienie, że kiedy wymyślałem tytuł, byłem chory. Gorączka minęła, a tytuł nie. Nawet zaczął mi się podobać. VIETATO FUMARE. Już chyba nie wymyślę nic bardziej niezwiązanego z treścią niezbyt ze sobą związanych tekstów.
A brzmi poważnie. Prawie jak „CARPE DIEM”, „NIL DESPERANDUM” czy „TEMPUS FUGIT”. Kto jest w stanie z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że „VIETATO FUMARE” przynajmniej raz w życiu w jakichś okolicznościach nie powiedział Juliusz Cezar?
Niby bzdura, a wzbudza szacunek.
No to może już się dłużej nie będę tłumaczył. Życzę miłej lektury i serdecznie pozdrawiam.

Artur Andrus

PS. Co po świetnym tytule, kiedy nazwisko mało nośne? Wymyśliłem sobie pseudonim. Żeński i skandynawski. Alva Björhäll, VIETATO FUMARE. To by się sprzedawało! Ale niestety. Za późno. „Okładka już poszła…”

Matki inne niż lekkoatletka

Znowu mnie fotografowano. Grzecznie wykonywałem polecenia pań: stylistki i fotografki. Kazały się przebrać, to się przebierałem, kazały usiąść – siadałem, krzyczeć – milczałem, bo nie umiem krzyczeć na zawołanie. W przerwach pomiędzy poszczególnymi ujęciami panie konsultowały się ze sobą. Oto zapis jednej z takich konsultacji:
Pani stylistka: – Ta szara koszula i te ciemne spodnie będą dobre?
Pani fotografka: – Ale nie chciałabym, żeby to była taka szara masa.
Pani stylistka: – Ale ładna szara masa!
Mam! Kolejny komplement do zbioru tych niebanalnych!
„Ale ładna szara masa”! Nie każdy może coś takiego usłyszeć.
Po pierwsze trzeba mieć trochę tej masy, żeby nawet w szarości rzucała się w oczy, po drugie – nie każda „szara masa” musi być ładna. Może to nadinterpretacja, może na ulicy za taką „ale ładną szarą masą” nawet by się nie obejrzała, ale tym zdaniem poprawiła mi humor na kilka dni.
Gdybym traktował to instrumentalnie, chciał na tym zarobić, prowadziłbym tę akcję tylko w okolicy Dnia Matki. Sypałyby się zamówienia, mógłbym wprowadzić jakieś stawki i od razu zacząć je podnosić. A ja robię to za darmo i przez cały rok. Piszę wiersze o matkach wykonujących różne zawody. Pierwszy był ten o matce lekkoatletce:
Bije, bije dzwon na wieży
W święto świętej Kunegundy,
Do chałupy matka bieży…
Dwie minuty trzy sekundy.
A teraz, przy okazji każdego spotkania z publicznością, przyjmuję zamówienia na kolejne utwory, prosząc o podanie jakichś zawodów, które mogłaby wykonywać matka, a byłyby warte uwiecznienia w wierszu.
Zaczęło się łagodnie – publiczność zazwyczaj życzyła sobie wierszy wychwalających matkę nauczycielkę, matkę pielęgniarkę itp. Z czasem zaczęły się pojawiać coraz bardziej skomplikowane zamówienia, coraz trudniej też było sprostać ich liczbie. Okazuje się, że społeczeństwo odczuwa potrzebę literackiego uwiecznienia wielu matek różnych profesji. Musiałem przyjąć jakieś zasady. Po pierwsze skrótowość – takie wiersze nie mogą być zbyt rozwlekłe, bo to obniża ich poziom. Po drugie – szybkość. Jeśli wiersz nie napisze mi się w ciągu kilku minut, to znaczy że w ogóle nie był wart pisania.
Zauważyłem pewne zjawisko. Otóż na występy kabaretowe, zwłaszcza te moje lub te, które ja prowadzę, przychodzi coraz więcej osób o skłonnościach sadystycznych. Wymyślają takie zawody dla matek, że od razu widać, że chodzi tylko o sprawienie jak największego kłopotu wykonującemu zamówienie.
Oto przykłady. We Wrocławiu zobowiązano mnie, żebym napisał o matkach: grabarzu, stolarzu i żigolaku, a w Poznaniu o: księdzu, hyclu, nauczycielce i górniku (przepraszam, nie będę tworzył żeńskich odmian wszystkich nazw zawodów, bo się pogubimy). Łatwo nie było, ale dałem radę. Zastosowałem zasadę skrótowości, każdy przybrał formę czterowiersza. Ten wrocławski wyszedł tak:
Matka ma zdolności takie:
Z drewna zrobi drzwi garażu,
Bywa także żigolakiem,
Zwłaszcza na cmentarzu.
A ten poznański tak:
Wiatr po świecie goni matkę,
Matka biegnie i nie zwalnia,
Matka nosi koloratkę
I uczy łapać psy w kopalniach.
Działanie z potrzeby serca nie musi wykluczać działania komercyjnego. Zbiorę wszystkie w jeden tomik i wydam na Dzień Matki. Dedykację dla mojej mamy podpisałbym słowami: „Twoja »ale ładna szara masa«”, tylko boję się, że mama mogłaby się obrazić. Bo jak jej, to wiadomo, że ładna. Po co to „ale”?
20 marca 2012

Emerytura na tle nerwowym

Pan poseł się przejęzyczył. Przejęzyczenie posła nie jest niczym wyjątkowym, ale to było szczególnie niebezpieczne, bo miało miejsce w trakcie jedzenia. Działo się to w radiu, w audycji, w której politycy spotykają się, żeby zagryzając ogórkiem albo popijając kawą, kilkukrotnie powtórzyć: „Ja panu nie przerywałem” i o czymś tam jeszcze wspomnieć pomiędzy serem a pomidorem. Na przykład o przyszłych emeryturach.
Poseł akurat jadł, ale wywołany do odpowiedzi, nie zważając na grożące mu niebezpieczeństwo zakrztuszenia, odezwał się. Niewiele brakowało, a dzisiaj śpiewano by o nim ludowe piosenki:
Najpierw się zachłysnął,
Potem się zakrztusił,
I teraz za niego
Już kto inny musi.
Szkoda by było pana posła. Ja go lubię. Może nie do tego stopnia, że „gdybym to ja miał ja skrzydełka jak gąska, to poleciałbym ja za posłem do Śląska”, ale lubię. Być może to, co powiedział, miało związek z tym, co przed chwilą zjadł, w każdym razie zamiast: „emerytury cząstkowe” powiedział: „emerytury czosnkowe”. I że niby co takiego? Ano to, że powiedziane przez przypadek, a mądre. Gdyby tak osobę przechodzącą na emeryturę dokładnie badać i oprócz olbrzymich pieniędzy, które sobie wypracowała, dorzucać coś w naturze, co może wzmacniać organizm przyszłego emeryta? „Emerytura czosnkowa” – 600 zł i 14 ząbków czosnku miesięcznie, „emerytura cebulowa” – 800 zł i 2 kilogramy cebuli, „emerytura ziemniaczana” – 1500 zł i 3 worki ziemniaków. Dla wojska, policji i straży pożarnej – dodatkowo 2 worki ziemniaków w mundurkach.
Jeden słaby żart już przed chwilą był, a na końcu klawiatury mam następny – że wiem, komu należałoby przyznawać „emeryturę buraczaną”. Ale nie napiszę, bo to płytkie, słabe, niskich lotów.
Pismo promujące zdrowy tryb życia zapytało mnie, jak dbam o zdrowie. Odpowiedziałem krótko, że: „jem, piję, chodzę, śpię”. W tym samym numerze na to samo pytanie odpowiadała pewna popularna aktorka. Ale odpowiedziała nieco inaczej: „Wiem, co jem, a poza tym staram się pilnować kondycji, pedałując na rowerku”.
Odstawmy rowerek, bo to, jak na mnie, zbyt ekstremalna forma dbania o zdrowie, skoncentrujmy się na początku tej wypowiedzi. „Wiem, co jem”. Czyli gdybym chciał rozbudować moją odpowiedź, korzystając z tego wzoru, jak powinna brzmieć?
„Wiem, co jem, ile piję, dokąd chodzę i z kim śpię”? Może być.
Ale pasuje też: „Wiem, gdzie jem, co piję, z kim chodzę i gdzie śpię”, a nawet: „Wiem, którędy jem (bo znam anatomię), skąd piję (kto pędził), po co chodzę (bo generalnie mi się nie chce) i co śpię”. To ostatnie może kogoś zdziwić, ale proszę sobie przypomnieć – na pewno każdy przynajmniej raz w życiu słyszał dziecko zadające pytanie: „Tatusiu, co śpisz?”.
Znalazłem jeszcze jedno pytanie, a właściwie zdanie, o dokończenie którego poproszono zarówno mnie, jak i pewną popularną aktorkę: „Nie wystąpiłabym/Nie wystąpiłbym w…”. Ona odpowiedziała: „…rewii erotycznej à la Moulin Rouge”, ja odpowiedziałem: „…w bikini”. Znamy się, ale niczego nie ustalaliśmy! Jaka zbieżność myśli! Muszę się uważniej sobie przyjrzeć, bo może mam zadatki na popularną aktorkę, a nie wykorzystuję szansy.
Niby wszystko, co napisałem wyżej, ma związek z medycyną, zwłaszcza z psychiatrią, ale daleko temu do fachowości. A mam ambicję, żeby w każdym tekście kierowanym do lekarzy znalazło się coś świadczącego jeśli nawet nie o wiedzy piszącego, to przynajmniej o jego medycznej intuicji. Gdybym napisał, że „dyskutowałbym z pewnymi aspektami teorii dotyczącej dziedziczenia autosomalnego recesywnego”, ktoś słusznie mógłby sobie pomyśleć, że idiota i że znalazł sobie to określenie w Internecie. Będę więc pisał tylko o tym, co naprawdę mi się wydaje i w związku z tym jestem tego pewien. Otóż kiedy znajomy lekarz po raz kolejny mówił mi, że „to na tle nerwowym”, niesprawiedliwie podejrzewałem go o brak fachowej wiedzy lub lenistwo. Teraz wiem na pewno, że większość ludzkich chorób ma naprawdę takie tło. Znam nawet jednego takiego, który miał złamany nos na tle nerwowym. Zdenerwował ochroniarza w dyskotece.
Kwiecień 2012 („Gazeta Lekarska”)

Miałem przyjemność…

Próbowałem dotrzeć na umówione spotkanie. Pojawiły się problemy. Nie przyjechała taksówka, a kiedy udało mi się jakoś inaczej dobrnąć na dworzec, na peronie zobaczyłem czerwone światełka znikające w tunelu. To była okazja, żeby się na chwilę zatrzymać i zastanowić. Na przykład nad tym, czy zawsze światełko w tunelu powinno cieszyć tego, który je widzi? Zwłaszcza kiedy zamiast zbliżającego się jednego białego widzi oddalające się dwa czerwone? Ale te refleksje dopadły mnie dopiero teraz, wtedy, na peronie, nie zdążyły. Musiałem szybko dostać się do samochodu i w taki sposób pokonać kilkaset kilometrów. Wiedziałem, że nie zdążę na ustaloną godzinę; zadzwoniłem z tą informacją do pani organizatorki.
– Niech się pan nie przejmuje, proszę jechać spokojnie. Byłam wczoraj w kinie na Muppetach i wiem, że Muppety w każdej sytuacji dają sobie radę…
Właściwie na koniec mogła dorzucić na przykład: „Panie Gonzo” i wszystko byłoby jasne. Ale nie dorzuciła i teraz nie wiem, z którą postacią ze słynnego serialu jej się skojarzyłem.
Z racji wykonywanego zawodu konferansjera mógłbym być Kermitem, w związku z postępującą zrzędliwością którymś z dwóch szyderców – Statlerem albo Waldorfem. Przyjrzałem się swojej twarzy – w niektórych fragmentach przypomina Sama Orła. Rano mam dykcję Szwedzkiego Kucharza. Zresztą, co ja będę wymyślał – podejrzewam, że skojarzenie pani organizującej moje spotkanie uruchomiło już wystarczająco wyobraźnię Czytelników tego tekstu i każdy już życzliwie do kogoś mnie porównał.
À propos „życzliwie”. Kolegom, z którymi nie mogłem spędzić wieczoru, chociaż ten towarzysko zapowiadał się imponująco, wysłałem esemesa z tekstem, że żałuję i że pozdrawiam, że mam nadzieję, że wkrótce nadrobimy itd. Od jednego z nich następnego dnia dostałem wiadomość o treści: „Dzięki za pozdrowienia. Mieliśmy wypić twoje zdrowie, ale zapomnieliśmy”. Znowu zobaczyłem czerwone światełko. Uwaga! Będzie metafora! Czerwone światełko pociągu naszej przyjaźni odjeżdżającego z peronu Sympatia w kierunku stacji Zapomnienie.
I jeszcze jeden cytat. Przysiadł się (nie cytat, tylko autor tego tekstu) podczas śniadania w hotelu. Że nie będzie łatwo, wiedziałem już po głośnym:
– To ty jesteś Andrus?! Ha!
Takie „ha!” powoduje, że z człowieka wydobywa się dość dużo powietrza, które wcześniej było w jego środku. Tamten oddech jednoznacznie wskazywał na stan, który mistrz Przybora pięknie opisał w jednej z piosenek zwrotem: „Oj, nie wraca ci on z kina”.
Gość poinformował mnie, że lubi kulturę i sztukę, nie znosi chamstwa, nie jeździ na nartach, bo kilka lat temu miał wypadek, i że: „Kiedyś miałem przyjemność wkur…ić się na Pendereckiego”. Po czym wyszedł. I sądząc po tym, w jakim stanie zobaczyłem go kilka godzin później. „oj, nie poszedł ci on do kina”.
Z jak różnych zdarzeń można czerpać przyjemność! Gdyby tak wszyscy potrafili docenić niezwykłość spotkań z wybitnymi przedstawicielami świata kultury i sztuki. Zostańmy przy kompozytorach: „Kiedyś miałem przyjemność oszukać Lutosławskiego, a mój dziadek miał to szczęście pobić Szymanowskiego”.
2 kwietnia 2012

 
Wesprzyj nas