Jeden z najlepszych portretów międzywojennych Chin, jaki kiedykolwiek napisano.



1937 rok. Kolonialny Pekin. Pewnego dnia córka brytyjskiego konsula nie wraca do domu…

Szokujące morderstwo wstrząsnęło Chinami u progu II wojny światowej. Ciało Pameli Werner znaleziono blisko Lisiej Wieży, poza Dzielnicą Poselstw, w miejscu, które, jak mówią legendy, jest nawiedzane przez duchy zwierząt.

Dla chińskiej policji martwa biała dziewczyna oznacza kłopoty, zwłaszcza że stan ofiary wskazuje na czyn brutalnego maniaka. Całe miasto huczy od plotek i podejrzeń.

Ku rozpaczy ojca Pameli, śledztwo okazuje się trudniejsze, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Czy uda się je doprowadzić do końca, zanim Japończycy rozpoczną inwazję?

Paul French, historyk i znawca Chin, po wieloletnich badaniach ujawnia, co naprawdę wydarzyło się przed laty.

Książka została wyróżniona prestiżową Nagrodą Brytyjskiego Stowarzyszenia Autorów Powieści Kryminalnych i nagrodą Edgara Allana Poe w kategorii Best Fact Crime.

Jeden z najlepszych portretów międzywojennych Chin, jaki kiedykolwiek napisano.
„The Wall Street Journal”

Paul French
Północ w Pekinie
Szokujące morderstwo, które wstrząsnęło Chinami u progu II wojny światowej
Przełożył Stanisław Tekieli
Wydawnictwo Black Publishing
Premiera: 18 czerwca 2014

Wstęp do wydania polskiego

Pekin z książki Paula Frencha musi szokować każdego, kto w ostatnich latach odwiedził to miasto, nawet jeśli wziął solidną poprawkę na to, że od 1937 roku tamtejsza rzeczywistość trochę się zmieniła. Znajdujemy się w liczącym około trzech tysięcy mieszkańców kosmopolitycznym światku pekińskich cudzoziemców, żyjących własnym życiem na eksterytorialnym obszarze Dzielnicy Poselstw, spędzających znaczną część dnia, a już na pewno wieczory, w luksusowych lokalach, gdzie Chińczycy, poza najbogatszymi czy w inny sposób wpływowymi, nie mają wstępu. Świat ten ma własną topografię miasta, z angielskimi, francuskimi, a nawet włoskimi nazwami ulic, nie tylko zresztą w swojej dzielnicy – Wangfujing, najpopularniejsza aleja handlowa Pekinu, to dla mieszkańców tej cudzoziemskiej społeczności ulica Morrisona. Kontakty członków tego zamkniętego światka z rdzennymi mieszkańcami Jaskółczej Stolicy, jak przez wieki określano Pekin, były raczej sporadyczne i sprowadzały się zwykle do zakupów czy wyjść na miasto na lunch, chyba że ktoś, tak jak ojciec bohaterki książki, emerytowany dyplomata i sinolog, sam wybrał życie z dala od cudzoziemskich elit.

Nie wszyscy jednak mieszkańcy zagranicznego Pekinu to pławiące się w luksusie dzieci szczęścia. Sporą ich część stanowiła emigracja Białych Rosjan, którzy po rewolucji październikowej stracili ojczyznę, a w miejscu, w którym przyszło im żyć, imali się każdego zajęcia, często na pograniczu prawa, a nawet poza nim – domy publiczne, spelunki, nielegalne palarnie opium i kabarety Dzikich Ziem pełne były zatrudnianych tam Rosjanek, a przedstawiciele tej nacji często zarządzali pekińskimi przybytkami rozpusty. Gdzieś obok nich mieszka niewielka, ale widoczna grupka życiowych nieudaczników, degeneratów, niebieskich ptaków czy wręcz kryminalistów o bardziej zachodniej proweniencji.

W takim to świecie toczy się znaczna część akcji Północy w Pekinie i to tu przede wszystkim – jeżeli wolno nam zdradzić tyle na wstępie – zrozpaczony ojciec będzie szukać morderców swojej córki. Prawdziwe Chiny są tu właściwie tłem, choć tłem nieustannie obecnym, opisanym przez Frencha z mistrzowską precyzją.
Wątek Białych Rosjan ma pewne znaczenie także dla polskiego czytelnika i stanowił twardy orzech do zgryzienia dla tłumacza – część z nich bowiem pochodzi z „ziem polskich”, co więcej, czasami są to osoby o żydowskim bądź mieszanym polsko- czy rosyjsko-żydowskim rodowodzie (co zresztą narażało ich na przytyki ze strony „prawdziwych Rosjan”). Niestety, do autora ich nazwiska dotarły głównie przez akta procesowe czy angielskojęzyczną prasę wydawaną w Chinach u schyłku lat trzydziestych, stąd najczęściej nie sposób dojść oryginalnej (polskiej?) ich pisowni. Pytanie, czy kiedykolwiek takiej używali. Czy pochodząca „gdzieś z Polski” Brana Shatzker wywodziła swoje nazwisko od leżącego dziś po ukraińskiej stronie granicy pięknego Szacka i powinna pisać się Szacker? Ale przecież nazwisko to przeszło zapewne po drodze przez alfabet hebrajski (jidysz), cyrylicę i angielski… A co zrobić z pochodzącym również z ziem polskich Mischą Horjelskim? – konia z rzędem temu, kto odkryje, jak pisał się on w Kongresówce czy na innych ziemiach zaboru rosyjskiego.

Postanowiliśmy zatem, z bólem serca, przyjąć angielską pisownię rosyjskich nazwisk, w tym polskiego i żydowskiego pochodzenia, odstępując od tej zasady jedynie w najbardziej oczywistych przypadkach (Kuroczkin zamiast Kurochkin, odmiana nazwiska państwa Oparinów). Anglojęzyczne źródła spowodowały również problem z transkrypcją nazw chińskich. Zapisanie chińskich nazwisk i nazw miejscowych w transkrypcji angielskiej, w dodatku w jej uproszczonej wersji, nie pozwala na wierne odtworzenie ich w transkrypcji pinyin, która od kilkudziesięciu lat dominuje w zapisywaniu nazw chińskich w językach zachodnich, w tym polskim. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, by oddać oryginalne brzmienie (w zgodzie z transkrypcją pinyin), ale w przypadku kilku nazwisk nieznanych skądinąd osób czy nazw małych miejscowości pewności co do absolutnej poprawności zapisu nie mamy. W kilkunastu przypadkach zachowaliśmy przyjęte w polszczyźnie formy nazw miejscowych i nazwisk (Pekin, Tiencin, Szanghaj, Kanton, Hongkong, Jangcy, Szantung, Mao Tse-tung, Czang Kaj-szek i inne). Niepewność zresztą co do brzmienia części nazw i nazwisk bohaterów tej opowieści wydaje się doskonale wpisywać w atmosferę mozolnego zbliżania się, poprzez opary tajemnicy, do prawdy na temat morderstwa Pameli Werner. Prawdy, do której ojciec zamordowanej, a za nim autor książki, zbliżyli się na tyle, na ile to było możliwe, ale czy dotarli do jej sedna? Niech oceni czytelnik.
Stanisław Tekieli

Nocą powiał północny wiatr, a wody skuł lód
Nasza siostrzyczka odeszła i nie powróci już

Tradycyjna pieśń z północnych Chin

Odcięto gałąź, co jeszcze nie rozkwitła
Christopher Marlowe,
Tragiczne dzieje doktora Fausta

Teza o nadprzyrodzonym źródle zła nie przekonuje;
człowiek sam zdolny jest do każdej nikczemności

Joseph Conrad, W oczach Zachodu

Za dnia duchy lisic z Pekinu pozostają w ukryciu. W nocy zaś błądzą bez ustanku po cmentarzach i zapomnianych grobach, wygrzebując ciała i zarzucając sobie czaszki umarłych na łeb.
Składają również pokłony przed Dou Mu, boginią Gwiazdy Polarnej, która ma władzę nad księgą życia i śmierci, gdzie podane są starożytne sposoby na długowieczność i nieśmiertelność. Jeżeli lisicy uda się utrzymać trupią czaszkę na własnym łbie i nie sturla się ona na ziemię, to znak, że jej duch będzie żył przez kolejnych dziesięć wieków, żywiąc się energią wykradaną podstępnie niewinnym śmiertelnikom.

Nadciągająca burza

Nad wschodnią częścią Pekinu góruje od XV wieku masywna wieża obserwacyjna wbudowana w strukturę Muru Tatarskiego, który miał bronić miasta przed najeźdźcami. Mieszkańcy nazwali ją Lisią Wieżą, wierzono bowiem, że w jej okolicy żerują duchy lisic polujących na niewinnych śmiertelników. Ten zabobon sprawił, że nocami miejsce to pustoszało doszczętnie.
Wieczorami władzę nad tym terenem przejmowały tysiące nietoperzy, które gnieździły się pod okapami Lisiej Wieży i nocą przemykały na tle tarczy księżyca, rzucając na ziemię gigantyczne cienie. Oprócz nich jedynymi żywymi stworzeniami, które po zmroku odwiedzały to miejsce, były dzikie psy – ich skowyt od wieków budził ludzi ze snu. Nad ranem w oczy i dłonie wychodzących na zewnątrz ludzi uderzał wiatr niosący pył z pobliskiej pustyni Gobi. Zimą nie było zresztą zbyt wielu chętnych do opuszczania domu – każdy, kto tylko mógł, wolał w mroźny poranek zostać w ciepłym łóżku.
8 stycznia 1937 roku, tuż przed świtem, młodzi chłopcy ciągnący riksze po Murze Tatarskim – był on na tyle szeroki, że dało się po nim iść, a nawet przejechać rowerem czy właśnie rikszą – zauważyli z góry światła lamp i niewyraźne sylwetki osób krzątających się przy czymś w pobliżu Lisiej Wieży. Nie mając czasu ani specjalnie ochoty, by się zatrzymywać, popędzili dalej z opuszczonymi głowami, co miało ochronić ich przed spojrzeniami polujących na swoje ofiary duchów lisic.

O świcie tego mroźnego dnia okolice wieży były puste, jak co dzień o tej porze. Nietoperze odbywały swoje ostatnie loty i za chwilę pierwsze promienie słońca miały zapędzić je do kryjówek pod okapami. Ale w pasie nieużytków pomiędzy drogą a wieżą dzikie psy – czy też żółte psy, huang gou, jak je nazywają Chińczycy – z ciekawością obwąchiwały coś, co leżało w rowie. Było to ciało młodej kobiety ułożone w nietypowej pozycji i pokryte warstewką szronu. Jej ubranie było poszarpane, a ciało zmasakrowane. Nadgarstek zdobił luksusowy zegarek, którego wskazówki zatrzymały się tuż po północy.

Był to poranek drugiego dnia prawosławnego Bożego Narodzenia, przypadającego zgodnie z kalendarzem juliańskim trzynaście dni po odpowiadających im dniach świątecznych w kalendarzu gregoriańskim. Ciało należało do dziewiętnastoletniej Pameli Werner, Angielki, która urodziła się i wychowała w Pekinie. Kiedy wieści o jej morderstwie się rozbiegły, społeczność cudzoziemców w Pekinie, i bez tego żyjącą w ciągłej niepewności jutra, opanował paniczny strach.
W tamtym czasie Pekin miał jakieś półtora miliona mieszkańców, z czego dwa, może trzy tysiące było cudzoziemcami. Ci ostatni stanowili dość zróżnicowaną społeczność, obejmującą całe spektrum dziwolągów – od nadętych dyplomatów po pozbawionych swoich wcześniejszych godności Białych Rosjan, którzy znaleźli w tym mieście schronienie przed bolszewikami.
Gdzieś pomiędzy nimi lokowali się dziennikarze, paru biznesmenów oraz kilku starych sinologów – przebywali tu od czasów dynastii Qing i nie wyobrażali sobie życia gdzie indziej. Był w tym gronie również pewien podróżnik dziwak objeżdżający kraje Orientu, który planował zatrzymać się w Chinach na dwa tygodnie, a został na długie lata, jak również ludzie uciekający przed wielkim kryzysem w Europie i Ameryce, szukający tu swojej życiowej szansy, a przynajmniej przygody. Nie brakowało i zagranicznych kryminalistów, narkomanów i prostytutek, których pokrętny los zagnał do północnych Chin.

Większość cudzoziemców zamieszkiwała w obrębie lub bezpośrednim sąsiedztwie tak zwanej Dzielnicy Poselstw, gdzie mieściły się początkowo ambasady, a potem konsulaty państw europejskich, Stanów Zjednoczonych i Japonii. Formalne nazwy tych instytucji zmieniły się wraz ze zmianą statusu samego Pekinu, który na skutek toczącej się u jego bram wojny przestał być stolicą. Dawne ambasady stały się konsulatami, ale tak czy inaczej pełniły nadal funkcję zagranicznych poselstw w politycznie wciąż bardzo ważnym mieście Chin. Dzielnicę tę chronił imponujących rozmiarów płot z bramami pilnowanymi przez uzbrojone posterunki. Specjalne tablice nakazywały rikszarzom zwolnić przed wjazdem w bramę i umożliwić strażnikom przeprowadzenie choćby pobieżnej inspekcji wjeżdżających.
Za bramami znajdowała się prawdziwa enklawa zachodniej architektury, handlu i rozrywki – cała masa klubów, hoteli i barów, nie mniej gęsto tu występujących niż w samym Londynie, Paryżu czy Waszyngtonie. Mimo że na ulicach Dzielnicy Poselstw na pierwszy rzut oka panował spokój, to tak naprawdę rdzennie chińscy, jak i cudzoziemscy mieszkańcy Pekinu żyli już od dłuższego czasu w niepewności i ciągłym lęku o przyszłość. Od upadku dynastii Qing w 1911 roku Pekin pozostawał na łasce i niełasce a to jednego, a to znów innego lokalnego watażki walczącego o dominację nad północno-wschodnimi Chinami. Formalnie krajem rządził Kuomintang, czyli partia nacjonalistyczna generalissimusa Czang Kaj-szeka, ale tak naprawdę jego rząd nieustannie toczył walkę z prywatnymi armiami miejscowych władców o kontrolę nad obszarem równym mniej więcej zachodniej Europie. Pekin i północne Chiny były obszarem, który nieustannie przechodził z rąk do rąk.

Tylko w latach 1916–1928 aż siedmiu watażków obejmowało na pewien czas władzę nad miastem. Po zajęciu Pekinu każdy kolejny władca chciał się zaprezentować mieszkańcom lepiej od poprzedniego, nosząc bardziej wymyślny mundur, droższe futro z gronostaja lub dłuższy od poprzednika warkocz. Każdy ogłaszał się cesarzem i zakładał własną dynastię, każdy posiadał także całkiem pokaźną prywatną armię. Jednemu z nich, Cao Kunowi, udało się zdobyć władzę za pomocą łapówek wręczanych oficjelom w postaci złupionych srebrnych dolarówek, jako że żaden wpływowy urzędnik w ówczesnych Chinach nie miał zaufania do pieniądza papierowego. Inny z watażków, Feng Guozhang, był skrzypkiem grającym po burdelach, zanim wpadł na pomysł, by ogłosić się prezydentem całych Chin. Tacy jak oni terroryzowali miasto i wysysali jego zasoby. Lokalni władcy i watażkowie pojawiali się również w innych częściach kraju, ale ci z północy sprawiali najwięcej problemów. Pekin był dla nich najsmakowitszym kąskiem. Było to trzecie najbogatsze miasto Chin, po Szanghaju i Tiencinie – te jednak, w przeciwieństwie do Pekinu, były portami traktatowymi i od połowy XIX wieku znajdowały się pod kontrolą europejskich potęg. W miastach tych cudzoziemcy rządzili się sami, a interesów zagranicznych imperiów handlowych pilnowały obce policje, armia i marynarka. Pekin natomiast, przynajmniej na razie, był terytorium chińskim.

Tyle że Pekin nie był już stolicą kraju. Ten stan rzeczy utrzymywał się od 1927 roku, kiedy to Czang Kaj-szek, nie potrafiąc podporządkować sobie północnych watażków i z niemałym trudem walcząc o utrzymanie pozycji lidera własnej partii, przeniósł siedzibę rządu do Nankinu, ponad tysiąc kilometrów na południe. Stamtąd przeprowadził następnie tak zwaną ekspedycję północną, której celem było rozbicie zarówno watażków, jak i młodej, ale już dającej się mocno we znaki partii komunistycznej. Ekspedycja, mająca zjednoczyć kraj pod rządami Czanga, częściowo odniosła sukces. Pekin znalazł się odtąd pod władzą tak zwanej Rady Politycznej regionu Hebei-Chahar, której przewodniczył generał Song Zheyuan, dowódca dwudziestej dziewiątej armii polowej Kuomintangu, zaprawiony w bojach żołnierz, który pozostał wierny władzom w Nankinie także wówczas, gdy w grze o kontrolę nad północnymi Chinami pojawił się nowy gracz: Japonia.

W 1931 roku pod przykrywką tworzenia Strefy Wspólnego Dobrobytu Wielkiej Azji Wschodniej Japończycy najechali Mandżurię i od tego czasu nieustannie zwiększali liczebność utrzymywanych tam wojsk, przygotowując się do uderzenia na całe Chiny. W 1935 roku ustanowili tak zwaną Radę Autonomiczną Wschodniego Hebei, która miała zarządzać okupowanym terytorium, rozciągającym się od granic Korei, będącej japońską kolonią. Dochodziło tu do częstych starć pomiędzy okupantami a miejscowymi chłopami, którzy protestowali przeciwko grabieży ich ziemi. Dalej na północy japońscy agenci podsycali antychińskie nastroje w Mongolii.
Generał Song starał się nie wchodzić w drogę Japończykom, ale stanowczo odmawiał oddania im Pekinu. Jednak Rada Polityczna regionu Hebei-Chahar była za słaba i zbyt skorumpowana, by stawić czoła oddziałom wroga. Te stopniowo coraz bardziej otaczały miasto i na początku 1937 roku ustanowiły własny garnizon w odległości raptem kilkunastu kilometrów od Zakazanego Miasta. Do prowokacji dochodziło niemal codziennie, a drogi dojazdowe i linie kolejowe prowadzące do miasta były często blokowane. Japońscy najemni opryszkowie zwani roninami, nie powstrzymywani przez nikogo, wwozili do Pekinu z Mandżurii opium i heroinę. Działo się to za przyzwoleniem władz w Tokio, które chciały w ten sposób osłabić ducha walki mieszkańców przed ostatecznym szturmem.
Roninowie, ich agenci i koreańscy kolaboranci rozprowadzali narkotyki po pekińskich Dzikich Ziemiach, których spelunki, burdele i palarnie opium leżały raptem rzut kamieniem od Dzielnicy Poselstw.
Mimo burzy ewidentnie zbierającej się nad chińskimi dzielnicami Pekinu, okupowaną przez Japończyków Mandżurią, jak i liczącymi czterysta milionów mieszkańców południowymi Chinami pod rządami nacjonalistów, uprzywilejowana Dzielnica Poselstw usiłowała za wszelką cenę zachować europejską twarz. Oficjalnie Chińczycy nie mogli się tam osiedlać, ale w 1911 roku, po upadku dynastii Qing, do dzielnicy wprowadziło się wielu bogatych eunuchów, których wyrzucono z Zakazanego Miasta. Po nich, w latach dwudziestych, osiedliło się tu także paru watażków.
Nawet jeśli wielu zagranicznych rezydentów w pekińskiej Dzielnicy Poselstw w czasach jej świetności postrzegało swoje życie tam jako zamknięcie w klatce, była to jednak złota klatka, której więźniowie spędzali nieprzeliczone godziny na grze w brydża. Pomiędzy budynki konsulatów powtykane były ekskluzywne kluby, luksusowe hotele i domy handlowe. Znajdowały się tu okazały urząd poczty francuskiej i monumentalne siedziby takich instytucji finansowych jak Yokohama Specie Bank, Banque de l’Indochine, Russo-Asiatic Bank oraz Hong Kong and Shanghai Bank.
Była to Europa w miniaturze, z europejskimi nazwami ulic i latarniami elektrycznymi przy drogach. Kościół katolicki pod wezwaniem świętego Michała dominował nad skrzyżowaniem Rue Marco Polo i ulicy Poselskiej, na której mieścił się także niemiecki szpital prowadzony przez siostry lazarytki, gdzie dostojnym pacjentom podawano Kaffee und Kuchen.
Mieszkańcy zbudowanych w europejskim stylu kamienic robili zakupy w delikatesach Kierluffa, gdzie zaopatrywali się w niedostępne dla zwykłych Chińczyków perfumy, konserwy i kawę. Sennet Frères mieli opinię najlepszego jubilera w północnych Chinach, a Hartung’s było najbardziej ekskluzywnym w tym regionie studiem fotograficznym. Jakiś Francuz prowadził księgarnię z zagranicznymi książkami, a inny jego rodak piekarnię. Swój zakład na ulicy Hatamen miał też japoński szewc, a na pobliskiej ulicy Morrisona (nazwanej tak przez cudzoziemców dla uczczenia pamięci George’a Morrisona, znanego pekińskiego korespondenta „The Times”) można było znaleźć angielskiego krawca, jak i sklepik z winem i słodyczami prowadzony przez Włocha. Kilka Białych Rosjanek pracowało w La Violette, pierwszym i jedynym jak dotąd salonie kosmetycznym w Dzielnicy Poselstw. Teren patrolowała międzynarodowa policja, znajdowały się tu także koszary zachodnich armii, których kontyngenty liczyły łącznie około pięciuset żołnierzy.
Do dzielnicy prowadziło osiem masywnych żelaznych bram, w dzień i noc strzeżonych przez uzbrojonych strażników. Chińczycy pragnący wejść do tego sanktuarium musieli okazać specjalną przepustkę. Rikszarzy spisywano, notując numer ich licencji, i musieli oni opuścić dzielnicę natychmiast po dowiezieniu pasażera na miejsce. Na pierwsze sygnały rozruchów w chińskich dzielnicach Pekinu bramy do Dzielnicy Poselstw zatrzaskiwano – nikt nie chciał powtórzenia dramatycznych scen z oblężenia tego terenu podczas powstania bokserów w 1900 roku.

Pamięć rebelii bokserów była nadal żywa wśród cudzoziemców w 1937 roku. Członkowie stowarzyszenia Pięść w Imię Sprawiedliwości i Pokoju, czyli tak zwani bokserzy, zaatakowali Dzielnicę Poselstw w 1900 roku z zamiarem wyrżnięcia w pień wszystkich guizi, zamorskich diabłów, w stolicy i pokazania światu, że Chiny są w stanie przeciwstawić się zachodnim naciskom i okrętom wojennym. Zdołali pościnać głowy misjonarzom pracującym w mniejszych miastach, a kiedy wkraczali do Pekinu, ich szeregi błyskawicznie urosły, także dzięki legendzie, że posiadali magiczne zdolności powodujące, iż nie imają się ich kule.
Bokserzy oblegali Dzielnicę Poselstw przez pięćdziesiąt pięć dni, wzniecali pożary na jej krańcach, strzelali z dział do placówek dyplomatycznych i głodem próbowali zmusić mieszkańców do kapitulacji. Oblężenie przerwała dopiero interwencja armii ośmiu mocarstw, w tym Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Japonii. Po wyzwoleniu Dzielnicy Poselstw jednostki te w akcie zemsty splądrowały chińską część Pekinu. Za zagrabione wówczas pieniądze odbudowano dzielnicę w stylu jeszcze bardziej wyniosłym, rozszerzono jej zasięg i wzmocniono ochronę.

Podczas gdy dla większości Chińczyków dzielnica cudzoziemców była jakby drugim Zakazanym Miastem, dla mieszkających tu ludzi stała się w latach trzydziestych azylem w czasach zamętu. Domem z dala od domu, nawet jeśli w jego klaustrofobicznych przestrzeniach mieszkańcy czuli się, według słów jednego z odwiedzających to miejsce dziennikarzy, „jak rybki w chińskim akwarium, pływające w kółko… z godnością i martwym spojrzeniem szklanych oczu”.
Najczęściej używaną walutą w Dzielnicy Poselstw była plotka. Rozmowy o tym, kto ma najlepszego szefa kuchni, kto szykuje się do wyjazdu na długo wyczekiwany urlop, szybko przechodziły na temat, kto z kim zaczął romans na wyścigach konnych, czyja żona miała zbyt bliskie więzi z którymś z policjantów patrolujących dzielnicę i tym podobne. Czasami zapędzano się jeszcze dalej, bo dłuższy pobyt na Wschodzie powodował, iż ludzie zatracali moralne drogowskazy, którymi kierowało się ich życie w ojczystych krajach.
Rozchodzeniu się plotek służyły liczne, jakby stworzone wręcz do tego celu, miejsca. Ekskluzywne kluby i bary stanowiły znakomitą wylęgarnię intryg. W dusznym i bardzo brytyjskim Peking Clubie obowiązywały czarne garnitury i krawaty. Dyskretni służący roznosili na tacach whisky z wodą sodową, a ciężkie aksamitne zasłony skutecznie tłumiły kakofoniczne odgłosy nadbiegające z ulic rdzennie chińskiego Pekinu. Do użytku gości wystawione były dostarczane z dwumiesięcznym opóźnieniem egzemplarze „The Times” i „Pall Mall Gazette”. W eleganckim barze Grand Hôtel de Pékin tłum szanownych gości pociągał swoje koktajle i wirował do taktów włoskiej orkiestry grającej walca.
Nieco mniej pretensjonalny Hôtel du Nord, położony całkiem blisko Dzikich Ziem, w wiecznie zatłoczonym barze serwował piwo z beczki, modny ostatnio koktajl Horse’s Neck ze skórką cytryny, jak i Dry Martini. Towarzystwo było tu nieco bardziej hałaśliwe – czy, jak kto woli, pochodzące niekoniecznie z najwyższych klas społecznych – i tańczyło najczęściej fokstrota granego przez jazzband Białych Rosjan. No i był jeszcze Grand Hôtel des Wagons Lits.
Wagons Lits był wielkim hotelem we francuskim stylu, w samym środku Dzielnicy Poselstw, przy skrzyżowaniu ulic Poselskiej i Kanałowej. Położony nieopodal dworca kolejowego był popularnym wśród cudzoziemców miejscem spotkań i popitki. Za dnia przesiadywali tu dyplomaci, a wieczorami zazwyczaj osoby o nieco młodszej metryce. Wpadała tu również garstka zaprzyjaźnionych z cudzoziemcami, czy raczej powiązanych z nimi poprzez interesy, Chińczyków, a także rozpieszczone dzieci bogatych miejscowych biznesmenów, wracające właśnie z Paryża czy Londynu. W Wagons Lits rozwiązywały się wszystkim języki. Miejsce to było jakby stworzone do plotkowania – podkreślały to stoliki wyraźnie odsunięte od parkietu tanecznego, przy którym jedynie niekiedy z cicha grała orkiestra.
Tu przesiadywali czasem dostojni znawcy spraw chińskich, od których można było wiele się nauczyć. Ale te, jeszcze nie tak dawno temu pełne gości, hotele i kluby prezentowały się teraz ponuro i były w połowie puste. W rzeczy samej zarówno Wagons Lits, jak i sama Dzielnica Poselstw miały już czasy największej świetności za sobą. W Szanghaju były lepsze bary, podobnie jak wszystko inne. Władza i wielkie pieniądze przeniosły się gdzie indziej, a cesarza wygnano. Pekin stał się reliktem poprzedniej epoki, dawną stolicą, która obecnie znalazła się zbyt blisko teatru działań wojennych Japończyków. Miasto, jego cudzoziemscy mieszkańcy i ich eleganckie kluby padły ofiarą historii i geografii. Rikszarze nadal czekali z uporem przed ekskluzywnym Peking Clubem, z którego jednak coraz rzadziej wychodzili elegancko ubrani dżentelmeni potrzebujący transportu. Przesiadywali w nich dziś głównie dyplomaci i starzy spece od Chin.

Ci z cudzoziemców, którzy tylko mogli stąd wyjechać, robili to bez zwłoki. Biznesmeni odesłali swoje żony i dzieci do ojczystych domów, a w najgorszym razie do relatywnie spokojnego Tiencinu czy Szanghaju. Podobnie bogatsi Chińczycy już dawno temu powysyłali rodziny na południe, do Kantonu bądź kontrolowanego przez Brytyjczyków Hongkongu. Co gorsza, plotki głosiły, że Czang Kaj-szek obiecał starą stolicę Japończykom w ramach tajnego układu. Czang wywalczył sobie pozycję lidera nacjonalistów po długiej i morderczej walce wewnątrz tego obozu, a układ zawarty z wrogami miał mu umożliwić zachowanie pozycji: w zamian za kontrolę nad Pekinem Japończycy zobowiązali się nie przekraczać rzeki Jangcy i pozostawić we władaniu Czang Kaj-szeka całość ziem na południe od niej aż po Hongkong. Ludzie wierzyli w opowieści o tajnym układzie po tym, jak w 1935 roku Czang de facto uznał japońską okupację północno-wschodnich Chin, wycofując stamtąd swoją armię niezdolną do odparcia najeźdźcy. Czang nas sprzedał… – szeptano przyciszonym głosem w obawie przed szpiclami nie wiadomo już której strony. – Pekin wydano w łapy Japońcom, którzy nas wymordują! Mieszkańcy miasta czuli się zdradzeni, wydani na zagładę.
Na ulicach i placach targowych, gdzie ceny produktów szybowały w górę, czy w ciasnych, zatłoczonych hutongach dominował nastrój paniki pomieszanej z wyczerpaniem i rezygnacją. Ludzie spekulowali, że przed ostatecznym szturmem na miasto najeźdźcy spróbują je wziąć głodem. Koniec nadchodził nieodwołalnie, pytanie było tylko, kiedy to się stanie. Tradycyjne drogi zaopatrzenia miasta były już odcięte. Ulice Pekinu pełne były teraz chłopów, których setki tysięcy schroniło się tu w obawie przed Japończykami, oddziałami watażków, nędzą czy klęskami żywiołowymi. Snuli się oni po mieście bez celu, nie wiedząc, co przyniesie jutro. Chodzili spać wraz z kurami w przepełnionych domach dla uchodźców, gdzie chronili się przed zimnem, w nadziei, że uda im się przetrwać jeszcze jeden dzień.
Kiedy już doszło do katastrofy, Chinom przyszło walczyć o biologiczne wręcz przetrwanie i walka ta miała stanowić pierwszy akt II wojny światowej. Ale póki co, cudzoziemska społeczność Pekinu żyła we względnym spokoju, mimo panującego napięcia i atmosfery strachu, przed którymi dla wielu skuteczną obronę zapewniały zasoby alkoholu i srebrnych dolarówek.

Odpowiednio zamożny Amerykanin czy Europejczyk mógł nadal żyć w Pekinie naprawdę po pańsku, utrzymując służbę, chodząc z przyjaciółmi na golfa czy wyścigi konne, a w weekendy odpoczywając z kieliszkiem szampana w dłoni w którymś z uroczych zakątków na Zachodnich Wzgórzach. To prawda, nadchodziła burza, ale w oczekiwaniu na nią wielu spośród pekińskich obcokrajowców wiodło całkiem wygodne życie.
Tak przedstawiała się sytuacja w ostatnich miesiącach przed morderstwem Pameli Werner. Potem zaczęły się poszukiwania zabójcy, które miały przypaść na ostatnie dni istnienia starego Pekinu.

 
Wesprzyj nas