Debiutancka powieść Carli Montero, autorki bestsellerowej “Szmaragdowej tablicy”


Hiszpania, rok 1913. Młoda szlachcianka Isabel przeżywa wielki dramat: nie tylko straciła rodziców, ale też na chwilę przed ślubem zostaje porzucona przez narzeczonego. Na szczęście pomocną dłoń wyciąga do niej ciotka, austriacka arystokratka blisko związana z cesarskim dworem Franciszka Józefa.

Podróży Isabel do Austrii towarzyszą dziwne i niepokojące zdarzenia, a w pozornie spokojnym Wiedniu coraz wyraźniej czuć narastające napięcie. W powietrzu wisi wojna, której starają się zapobiec prowadzący zakulisowe rozmowy dyplomaci, podczas gdy spotykająca się potajemnie orientalna sekta dąży do jej rozpętania za wszelką cenę.

Piękna Hiszpanka wbrew swoim zamiarom rozbudza namiętność kolejnych mężczyzn. Okazuje się, że żadna z osób, z którymi się styka, nie jest tym, za kogo się podaje. Stopniowo dziewczyna staje się elementem twardej męskiej gry, prowadzonej przez agencje wywiadowcze różnych krajów.

Carla Montero, hiszpańska pisarka, jest absolwentką prawa i zarządzania w biznesie, jednak od zawsze uwielbiała pisać. Jej debiutancka bestsellerowa powieść “Wiedeńska gra” otrzymała nagrodę Círcule de Lectores. “Szmaragdowa Tablica”, jej druga powieść, także okazała się bestsellerem.

Carla Montero
Wiedeńska gra
Przełożył Wojciech Charchalis
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 7 maja 2014


Och, moja bogini, kochana moja Kali, niech twe oczy będą moim przewodnikiem, a twe serce mym mieszkaniem.
Otwórz swe ramiona i przyjmij mnie, wszak w nich właśnie pragnę umrzeć.

Arjaman

Dwa prologi

Zamek Brechin, Angus, Szkocja, wrzesień 1911

Szpiegostwo zawsze było męską grą, przypomniał sobie niemal dokładnie w chwili, gdy spojrzał na kapitana Cumminga. To były jego słowa. Przyszły mu do głowy, kiedy palił, starając się znieść pełne napięcia oczekiwanie, wbity w kąt tej nudnej grupki dżentelmenów, którzy także – każdy na swój sposób – byli szpiegami.
„Dżentelmeni i szpiedzy… Dżentelmeni i szpiedzy…”, kołatało mu w głowie, gdy powoli wypuszczał ostatni kłąb dymu.
W owym czasie absolutnie zgadzał się z kapitanem i jeszcze wiele lat zajmie mu ustalenie, że jego przełożony był w błędzie: może jest to gra, tak, ale nie tylko dla dżentelmenów, nie tylko dla mężczyzn.
Tamten poranek, choć zbyt chłodny jak na środek września, wstał przejrzysty i słoneczny. Potem, w miarę jak dzień się rozwijał, niebo zasnuło się chmurami wyglądającymi jak strzępy waty, które około południa stały się grube i ciężkie.
Wieczorem spadł rzęsisty deszcz, typowy raczej dla najgorszych listopadowych dni. Taki jest klimat Highland. Unpredictable, jak powiedziałby każdy Szkot. Ponownie zaskoczyło go to, że w takich okolicznościach dywaguje sam ze sobą na temat pogody. Niedorzeczna maszyna. Ludzki umysł, zasadniczo skomplikowany, zadziwiał go czasem prostotą swoich podstępów: starał się ukoić nerwowość rozważaniami o pogodzie… Przez cały dzień chodził podminowany, bezustannie ściskało go w dołku – co jest równie nieprzyjemne jak niewczesna wizyta. Taki stan był zupełnie dla niego niespotykany, wszak zwykle określał siebie jako człowieka zimnej krwi i spokojnych nerwów – tego wymagała jego praca.
Gra szła o wielką stawkę. Miał za sobą długie miesiące ciężkich wysiłków i niezliczonych zabiegów dyplomatycznych, twardych negocjacji, ryzykownych sytuacji, kiedy wszystko dosłownie wisiało na włosku, a wynikających głównie z austriackiego nieprzejednania. W końcu to Austro-Węgry ryzykowały utratę twarzy wobec Niemiec, swojego naturalnego sojusznika. Dlatego sprawa traktatu od samego początku była najściślej poufna.
Od pierwszej chwili nie podobało mu się, że minister spraw zagranicznych Austro-Węgier odmówił zamieszkania w zamku i, co gorsza, zaproszenia na wspólną kolację. Oczywiście usprawiedliwił się w sposób dyplomatyczny i możliwy do przyjęcia, a nawet wiarygodny. On jednak czułby się pewniej, gdyby miał wszystkie figury na szachownicy. Zamiast tego czekał niecierpliwie na przybycie niesfornego dygnitarza, w napięciu obserwując przez okno zamkowej biblioteki wysypaną żwirem drogę, której kres zamazywał się na horyzoncie.
Zamek Brechin był wspaniałą rezydencją lorda Arthura George’a Maule’a Ramsaya, czternastego hrabiego Dalhousie, który wielkodusznie udostępnił swój dom na tak ważne spotkanie. Miły gest, oczywiście, ale jednocześnie wzbogacający biografię rodziny Ramsayów. Stara arystokracja mogła się od tej chwili szczycić tym, że pod jej znamienitym dachem podpisano jeden z najważniejszych w historii traktatów. Wstrząsanej konwulsjami Europie ów traktat miał dać tymczasowe odprężenie i odsunąć widmo totalnej wojny. Od chwili, kiedy doszedł do smutnego przekonania, że kontynent został zakażony wirusem wojny – wirusem, który trwał w stanie utajenia i tylko czekał na pretekst, z pewnością idiotyczny, by zaatakować – poświęcił cały swój czas i wszystkie wysiłki na pomniejszenie jego ewentualnych zgubnych skutków. Celem jego działań było wypracowanie kompromisu i podpisanie paktu o nieagresji pomiędzy Austro-Węgrami a Rosją, dwoma drzemiącymi olbrzymami, odwiecznymi wrogami, których przebudzenie byłoby jak podpalenie lontu. Traktat miał zmusić Rosję do powstrzymania się od interwencji w krajach bałkańskich, pozostawiając je w strefie wpływów cesarstwa, ale w zamian dając jej wolną rękę w Polsce. Nic decydującego, ale przynajmniej ziarnko piasku na konkretnej górze.
Dla niego prywatnie nie był to zwykły traktat. To było coś, co stawiało na szali jego zawodowy prestiż, jego osobistą przyszłość i, w sumie, jego życie. Wiele nad tym myślał i był absolutnie zdecydowany brnąć naprzód. To był jego obowiązek wobec pokoju na świecie, obejmującego także pokój jego bliskich. Dlatego właśnie zgodził się na wpisanie swego nazwiska na strony tego dokumentu, obok nazwiska jakiejś Rosjanki, którą ledwie znał.
Dwa świetliste kręgi przesączające się przez zasłonę wody rozproszyły jego myśli. Czarny samochód nadjeżdżał drogą, zmierzając do ronda przed głównym wejściem do zamku. Był cierpliwy. Oddając się zdrowemu ćwiczeniu panowania nad niepokojem, obserwował, jak samochód się zatrzymuje, a kierowca otwiera tylne drzwi i osłania pasażera parasolem. Stracił obie postaci z oczu pod markizą rozciągniętą nad wejściem. Nie chciał wstrzymywać westchnienia ulgi, które narosło w jego piersi.
Kiedy wyciągał dokumenty z teczek – trzy kopie na grubym, opieczętowanym papierze, każda w trzech językach i elegancko oprawiona w skórę – uniósł wzrok, żeby się przyjrzeć minom osób zebranych wokół mahoniowego stołu, wypolerowanego do połysku przez służbę hrabiego Dalhousie. Światło było intensywne i zdradzieckie. Demonizowało twarze. Niedawno zainstalowana w zamku elektryczność była przywilejem zarezerwowanym tylko dla niektórych lamp do czytania. Dlatego zapalono dodatkową wielką lampę gazową nad stołem i jej światło bezlitośnie spływało na głowy obecnych, nadawały twarzom surowość, jakby zostały naszkicowane węglem.
Próba wywnioskowania czegokolwiek z min dyplomatów mogła być poczytana co najmniej za zuchwałość. W niektórych przypadkach dlatego, że ich hieratyczne oblicza były pozbawione wyrazu, w innych dlatego, że ich miny zwykle były zwodniczym odbiciem tego, co się działo w ich głowach. Mimo to nie był w stanie się powstrzymać.
Naprzeciwko niego siedział jego szef, sir Mansfield Cumming, dyrektor Secret Intelligence Service, nowej brytyjskiej agencji wywiadowczej podlegającej Ministerstwu Spraw Zagranicznych. Cumming był mężczyzną o bladym obliczu, na którym odcinała się okrągła, idealnie ogolona broda i zdradzające inteligencję oczy. Zwykł zamykać jedno i drugim skrupulatnie mierzył zza monokla każdą poznaną osobę – wtedy jego mina była surowa. Ale on, który już go znał, wiedział, że ten groźny wygląd skrywa serdeczną osobowość. Z czasem zaczął odczuwać wobec kapitana Cumminga wielki podziw.
Wspominał dzień, kiedy zobaczył go po raz pierwszy. Wtedy C – tak podpisywał wszystkie oficjalne dokumenty i depesze – będący pierwszym szpiegiem nowej szkoły pracującym na Bałkanach i w Niemczech dla Secret Service Bureau, miał za zadanie stworzyć agencję wywiadowczą świadczącą usługi dla wojska i najważniejszych ministerstw, która dostarczałaby im wiadomości na temat wszystkich wrogich wobec Wielkiej Brytanii krajów. Do tej szczególnej gry rekrutował adeptów spośród młodzieży należącej do klasy wyższej. On sam poznał Cumminga w jego gabinecie w Whitehall, osobliwym biurze ukrytym za sekretnym panelem, otwierającym się za pomocą dźwigni. Trafił tam z polecenia swojego najlepszego przyjaciela z Eaton – młodego earla. Kapitan zaczął tamto spotkanie luźną rozmową, podczas której uciekał się chwilami do ostrego języka, aż w końcu przełamał lody, zadając mu pytanie, kim jest mężczyzna na zdjęciu stojącym na stole. On, uprzedzony przez przyjaciela, w grubym, brodatym bawarskim kupcu rozpoznał Cumminga; było to jedno z ulubionych przebrań kapitana, gdy jeszcze sam pracował w terenie. Prawdziwy angielski dżentelmen ten Cumming, o specyficznym poczuciu humoru.
Obok Cumminga siedział sir Edward Grey, wicehrabia Grey of Fallodon, minister spraw zagranicznych. Jego twarz była niemal bez wyrazu, choć lekko zagryzał dolną wargę, co mogło zdradzać zniecierpliwienie, a nawet niepokój. Sir Edward był znanym pacyfistą, a w tej chwili toczyła się gra o pokój. Cumming i sir Edward byli dwuosobową delegacją brytyjską, ponieważ on sam działał jako zwykły sekretarz na drugim, dyskretnym planie: przezorność, do której dołożyli zmianę nazwiska oraz ukrycie twarzy za okularami, wąsami i brodą, zapuszczaną przez kilka ostatnich tygodni. Jako arbitrzy owego aktu Brytyjczycy zostali posadzeni między delegacjami rosyjską i austriacką, którym przewodniczyli ministrowie spraw zagranicznych, odpowiednio Siergiej Sazonow i hrabia Leopold Berchtold.
Miał okazję poznać pana Sazonowa w Londynie, kiedy był on członkiem rosyjskiego poselstwa dyplomatycznego w Anglii, wówczas jeszcze nowicjuszem w zawodzie. Na plotkarskim rynku informacji mówiło się, że doszedł do rangi ministra dzięki carowej Aleksandrze, z którą podobno łączyło go coś więcej niż zażyła przyjaźń. Pomijając zwykłą anegdotę, to, czy Sazonow doszedł do stanowiska dzięki własnym zasługom czy w jakiś inny sposób, było mu całkowicie obojętne. Wiedział tylko, że Sazonow doskonale pasuje do jego celów, bo znał trzy szczegóły jego polityki: miał interes w poprawieniu stosunków z Niemcami, w tajemnicy sympatyzował ze sprawą narodową Polaków i był całkowicie świadomy militarnej słabości Rosji. Ponadto szczerze interesowało go zbliżenie stanowisk pomiędzy Rosją a Wielką Brytanią. Wszystko to czyniło zeń kandydata chętnego do podpisania traktatu. Nie bez powodu jego mina była spokojna, niemal jowialna, gdyż podano mu na tacy układ całkowicie zgodny z jego strategią.
Hrabia Berchtold, zanim został ministrem, między innymi piastował urząd ambasadora Austrii w Rosji, i to w okresie niezbyt pokojowym. Był zażartym przeciwnikiem Serbii, więc bombardował cesarza pomysłami kłopotliwymi i wysoce ryzykownymi, biorąc pod uwagę koniunkturę polityczną. Berchtold był najbardziej konfliktowym elementem całego procesu i jeśli tamtej nocy przebywał w zamku, to na pewno z polecenia cesarza. Hrabia w żadnym razie nie był mu człowiekiem miłym. Tak naprawdę to uczucie powstało w nim tylko na podstawie pierwszego wrażenia oraz wielu uprzedzeń, ponieważ nigdy wcześniej nie spotkał hrabiego, mimo że Berchtold, jako jeden z najbogatszych ludzi w Austrii, bywał w tym samym towarzystwie co on. Miał jednak okazję poznać, i to blisko, jego piękną córkę, której wspomnienie w tamtej chwili pomogło mu ukoić ducha.
Podczas gdy on prowadził tę szczegółową analizę osobowości, pozostali zebrani pozwalali sobie na jeden czy drugi dowcipny komentarz, rzecz jasna nieistotny i właściwy każdemu dyplomatycznemu wydarzeniu. Można też było usłyszeć szelest papieru towarzyszący symbolicznemu kartkowaniu wcześniej uzgodnionych dokumentów i klikanie skuwek piór, które jemu przywiodło na myśl dyskretne strzelanie korków szampana.
W miarę jak pozłacane stalówki zostawiały na papierze ślad czarnego atramentu, kreśląc skomplikowane gryzmoły zwane podpisami, jego mięśnie się rozluźniły i mrowienie w brzuchu ustąpiło. Jednak poczucie ulgi przeszłoby w przygnębienie, gdyby mógł zobaczyć jak w kryształowej kuli, że ten traktat całkowicie odmieni jego życie – życie, które wydawało mu się tak doskonale urządzone.

Frankfurt, Niemcy, wrzesień 1913

Każdy spodziewałby się, że będzie to brudna piwnica, śmierdząca wilgocią i pleśnią, albo że myszy będą się gonić pomiędzy starymi gratami i połamanymi meblami. Każdy spodziewałby się kurzu, pajęczyn wiszących w rogach i wielu innych ohydnych detali. Nic z tych rzeczy. Nie bez powodu kapitan mówił, że szpiegostwo jest grą dżentelmenów.
Tak naprawdę znajdował się w luksusowym salonie mieszczańskiego pałacyku na obrzeżach Frankfurtu, udekorowanym zgodnie z najnowszymi prądami – w duchu secesji. Nie za bardzo znał się na zdobnictwie, ale słyszał, jak matka rozmawiała o secesji, i widział, jak jej dom w Chelsea powoli zmienia się w myśl zasad nowego stylu. Jego misja rozpoczęła się niemal rok wcześniej w plebejskich sferach Amsterdamu, a teraz miała się zakończyć w wyższych sferach Frankfurtu.
W sumie już od ponad roku zajmował się tą sprawą, może zbyt wielką jak na pierwszą misję. A jednak, mimo młodego wieku i niewielkiego doświadczenia, był najbardziej odpowiednim agentem do jej wykonania, skoro przez piętnaście lat mieszkał w Indiach, dokąd jego ojciec został skierowany jako brytyjski oficer. I to nie byle jaki oficer: William Sleeman był człowiekiem, który zdemaskował thugów, zabójców mordujących na cześć bogini Kali. Dlatego to właśnie on został zwerbowany i przeszkolony, a potem odbył intensywny kurs na temat religii orientalnych, przede wszystkim hinduizmu i buddyzmu, oraz sekt i tajnych stowarzyszeń.
Pierwszym zadaniem jego misji było przeniknięcie do tajnego stowarzyszenia, Loży Kalikamaistów: organizacji o podstawach i fundamentach religijnych, lecz o celach kryminalnych i politycznych, która zagrażała wątłej stabilności światowego porządku. Secret Intelligence Service wiedziała tylko, że Loża odwołuje się do teozofii madame Bławatskiej. Nigdy wcześniej o niej nie słyszał, więc zabrał się do studiowania: teozofia, dowiedział się, jest wiarą w ezoteryczne poznanie Boga poprzez refleksję, wewnętrzne oświecenie i mistyczne doświadczenie duchowe. Cóż, rzekłby, że to banda świrów. W 1875 roku Helena Pietrowna Bławatska stworzyła w Stanach Zjednoczonych Towarzystwo Teozoficzne zakorzenione w tym nurcie wiary, ale odwołujące się do religii Wschodu i broniące idei okultystycznych, spirytystycznych i ezoterycznych. Towarzystwo atakowało chrześcijaństwo oraz wszystko, co ono reprezentuje, a dzięki zaangażowania Annie Besant skierowało się w stronę hinduizmu. Loża Kalikamaistów bardzo szybko rozprzestrzeniała się pośród dawnych zwolenników teozofii.
Ten czysto spirytystyczny odłam Loży (nie wnikając w problem zdrowia psychicznego wyznawców) byłby niegroźny i w epoce, kiedy rozwijał się okultyzm, a tajne towarzystwa pojawiały się jak grzyby po deszczu i służyły nieco dekadenckiemu społeczeństwu za frywolną rozrywkę, nie zasługiwałby nawet na wzmiankę. Kiedy jednak niektórych członków Loży zaczęto kojarzyć z rytualnym składaniem ofiar z ludzi, profanacją grobów, handlem bronią, morderstwami i wymuszeniami, podniosło się larum.
Od jakiegoś czasu pilnie tropiono niejakiego Ottona Krüffnera, o którym sądzono, że jest mózgiem i kieszenią finansującą kalikamaistów. Przeszłość Krüffnera była niejasna. Nie figurował w żadnym rejestrze urodzin w żadnym kraju. A jednak podróżował – i to bardzo dużo – z paszportem niemieckim. Uważano, że ostatnio mieszkał w Królewcu, stolicy Prus Wschodnich, niemal przy granicy z Rosją, gdzie założył AFV – Aufbruch für Freie Volk, czyli Powstanie Wolnego Ludu – półlegalną partię anarchistyczną, której członkowie rekrutowali się głównie z Uniwersytetu Albertyna w Królewcu, na którym Krüffner był profesorem sanskrytu, języka hinduizmu.
Jednak Secret Intelligence Service nie zaczęła się przyglądać kalikamaistom z powodu ich działalności mafijnej (należało to do zadań innej komórki rządu), ale dlatego że podejrzewano ich o międzynarodowy spisek, którego celem było wywołanie wojny w Europie i rozprzestrzenienie jej na cały świat. Zagrożenie to a priori mogło zostać uznane za nad wyraz przesadne, nawet śmieszne, ale mając na względzie okoliczności, należało je brać na poważnie.
Wychodząc od tak skąpych informacji, miał się dowiedzieć więcej na temat ich filozofii, ich szefa, organizacji, rytuałów, powiązań gospodarczych, politycznych i społecznych… Człowiek nie może ot tak pójść i zapukać do drzwi tajnego stowarzyszenia – to ono puka do niego. Dlatego rozpoczął od ustalenia, gdzie się znajduje jedno ze zwyczajowych centrów rekrutacji: brudna knajpa w najbardziej obrzydliwej i zapadłej części dzielnicy portowej Amsterdamu, w której bywali tani artyści i intelektualiści, żeby palić opium i pić absynt, środki dające wenę twórczą. Pojawił się tam z egzemplarzem Doktryny tajemnej – obowiązkowej lektury teozofów – i wszystko było już tylko kwestią oczekiwania. Miesiąc później się z nim skontaktowali.
Od pierwszej chwili odnosił wrażenie, że wszedł do organizacji będącej czymś więcej niż zwykłą sektą. Stopniowo odkrywał świetnie zorganizowane tajne stowarzyszenie, podzielone na precyzyjnie określone komórki, z logiczną hierarchią i absolutystyczną formą rządów, mające jedynego bezdyskusyjnego i nieusuwalnego przywódcę.
Zanim został przyjęty do najniższej komórki, zwanej zaiksza, musiał przejść bardzo trudną próbę. Po roku nauki osiągnął poziom sziszja, drugi stopień w hierarchii, w związku z czym musiał się poddać dikszy, rytuałowi inicjacji – makabrycznemu i okrutnie nieprzyjemnemu – podczas którego dość szybko stracił świadomość. Wszystko odbywało się w świątyni pod jakimś lokalem na przedmieściach Wiednia, poświęconej Kali-Kamie, wymysłowi sekty: bogini o przerażającym wyglądzie, otaczanej kultem i czczonej z wielkim oddaniem jako pani wszech rzeczy, stwórczyni i niszczycielka, mająca absolutną władzę nad życiem i śmiercią, która naprawdę okazała się kiepską mieszanką bogini Kali w jej destrukcyjnym wcieleniu i boga miłości Kamy. Zaikszowie, którzy w trakcie obrzędu mieli się stać sziszjami, nosili purpurowe szaty i tworzyli szereg przed ołtarzem, gdzie zasiadali przewodzący ceremonii zwierzchnicy sekty: czterech paramaguru z gurudewą na czele. Ceremonia odbywała się w sanskrycie. Po wstępnych modlitwach wszyscy zebrani zaczynali palić haszysz, aż wpadali w trans, powtarzając bez wytchnienia mantrę „Kuruma Kali-Kama”. Od tamtej chwili jego wspomnienia są mgliste i na pamięć przychodzi mu tylko obraz ludzkiego ciała leżącego przed ołtarzem (nie potrafił stwierdzić, żywego czy martwego), z którego gurudewa wyrywał jakiś narząd, prawdopodobnie serce, żeby ofiarować je Kali-Kamie (kiedy to sobie przypominał, wciąż jeszcze przewracał mu się żołądek), potem podawał odsączoną z ciała krew (dla oczyszczenia zagotowaną na boskim ogniu i wlaną do świętego kielicha życia i śmierci) jako napój dla wtajemniczonych. Na koniec, wydaje mu się, oddał się seksualnemu szaleństwu, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył, aż do zatracenia różnic płci. Następnego dnia wstał z bólem głowy tak potężnym, jakby uczestniczył w rzymskich bachanaliach, i z dwiema literami K wypalonymi na piersiach. Zdarzenia, które należało zapomnieć.
W tamtej chwili, kiedy misja znajdowała się o krok od zakończenia, miał tylko nadzieję, że nie będzie musiał brać udziału w kolejnym rytuale. Jako sziszja kontynuował swoje kształcenie duchowe i łączył je z badaniem kryminalnej działalności sekty, o czym odpowiednio informował Whitehall. Lecz o ile działalność ta była tylko kolejnym sposobem finansowania tajnej organizacji oraz wzbogacania najwyższych członków w hierarchii, o tyle prawdziwe zagrożenie dla światowego pokoju kryło się w samej filozofii kalikamaistów, opisanej w dziele Święte posłanie, autorstwa samego gurudewy.
Podczas okresu nauki miał okazję pogłębić wiedzę o kulcie Kali-Kamy i gdy musiał napisać raport, zebrał ją w trzech punktach:
1. Dwojaka natura ludzkiego ducha zawiera się w miłości (jako sile sprawczej życia) i w śmierci. Miłość stwórcza (która często jest mylona z aktywnością seksualną) wymaga oczyszczenia duszy poprzez cielesną rozkosz. Ludzkość nie rozwija się duchowo, bo zachodnie religie ograniczają seksualność do zwyczajnej funkcji prokreacyjnej. Śmierć zaś prowadzi do całkowitego oczyszczenia duszy. Dla Kali-Kamy zniszczenie cielesnej powłoki jest po prostu kolejnym krokiem ku ostatecznej śmierci, a każdy z tych kroków zakłada nową reinkarnację.
2. Odpowiednio trenowany umysł ludzki ma nieograniczone możliwości. W nim mieszka Kali-Kama, bóstwo wszechmogące. Mówi się, że gurudewa ma nadludzkie moce, bo widzi przez przedmioty, rozmawia ze zmarłymi i potrafi wzniecić ogień z niczego. Z przykrością informował przełożonych, że nie był świadkiem żadnego z tych cudów…
3. Ludzkość jest pogrążona w epoce ciemności, kalijudze. Obecna sytuacja społeczna, polityczna, gospodarcza i kulturowa nie pozwala człowiekowi dostąpić całkowitego oczyszczenia, skazując go na bezustanne odradzanie się. Przezwyciężenie kalijugi wymaga zniszczenia współczesnej ludzkości. Jedynie wybrańcy, duchowa elita, która osiągnęła etap dźńana pada uratują się z tej zagłady, aby stworzyć nowego człowieka z połączenia istot duchowych, niemal boskich, prawdziwie oczyszczonych dzięki absolutnej śmierci.
Na tym polegało niebezpieczeństwo ze strony kalikamaistów: uważali się za namaszczonych przez bóstwo i zbierali siły, aby przygotować niespodziewaną hekatombę. Dawał głowę – stale ją ryzykował – że jednym z celów sekty jest doprowadzenie do całkowitej zagłady ludzkości, owej „ostatecznej śmierci”. Było oczywiste, kim są wybrańcy i że w swoich działaniach nigdy nie zdają się na przypadek.
Dopóki będzie prostym sziszja, nigdy nie uzyska dostępu do informacji na ten temat, bo takie sprawy omawiano na spotkaniach najwyższych członków sekty. Z drugiej strony czekać, aż wejdzie do ich grona, byłoby stratą czasu, gdyż tak wysokiego poziomu nie osiągało się w drodze wewnętrznego awansu, lecz poprzez arbitralne mianowanie przez gurudewę, najwyższego zwierzchnika. Nie zostało mu nic innego, jak tylko przejść do działania, więc we współpracy z Secret Intelligence Service nakreślił plan przeniknięcia na jedno ze spotkań na szczycie kalikamaistów.
Nie było łatwo się dowiedzieć, gdzie odbywają się te spotkania. Musieli polegać na tych niewielu informacjach, do jakich mieli dostęp, na jedynym kluczu z imieniem i nazwiskiem w tej zagadce: Ottonie Krüffnerze i AFV. Zbadano cały ich majątek, jak również wszystkie operacje na rynku nieruchomości, które przeprowadzili w ostatnich latach. Początkowo Secret Intelligence Service nie odkryła nic godnego uwagi. Jednakże on, przeglądając raporty, zwrócił uwagę na coś, co pominęły osoby niezaznajomione z sektą. W 1907 roku Krüffner przekazał AFV dom na obrzeżach Frankfurtu, a kilka miesięcy potem AFV sprzedała go niejakiemu Herr Śaktiemu Dewi. Nazwisko, pozornie wskazujące na kupca pochodzenia indyjskiego, wzbudziło jego podejrzenia. Wiedział, że Śakti Dewi to jedno z imion małżonki boga Śiwy, zwanej również Parwati, Durga albo… Kali. Był to dobry powód, żeby przyjrzeć się temu domowi.
Chodziło o typową rezydencję, położoną w gęstym lesie około trzydziestu kilometrów od Frankfurtu. Chociaż nie była zamieszkana i miała zapieczętowane drzwi, a okna zamurowane, prawdopodobnie po to, żeby nie wprowadził się tam żaden włóczęga, wydawała się dobrze utrzymana. Nic nietypowego, poza jednym: co dwadzieścia osiem dni, na trzy noce przed pełnią, pod osłoną ciemności wchodziło tam pięciu mężczyzn w odstępach piętnastominutowych… Tu ich miał.
Tamtej nocy, ukryty wewnątrz domu, obserwował jedno z tajemniczych tajnych spotkań elity kalikamaistów. Tak jak podczas różnych obrzędów oraz inicjacji zebrani skrywali oblicza pod maskami i mieli na sobie tuniki, każdy w innym kolorze, reprezentujące pańćabhuta, czyli pięć żywiołów, z których składa się człowiek i całe stworzenie, stanowiących podstawę wszelkiego istnienia. Dzięki temu nie widzieli nawzajem swoich twarzy i nie nazywali się prawdziwymi imionami, lecz nazwami pańćabhuta: Prithiwi, ziemia, miał tunikę brązową; Waju, powietrze, białą; Ap, woda, niebieską; Agni, ogień, czerwoną; i na koniec, Akasha, eter, jedyny czysty żywioł będący źródłem wszystkich pozostałych, nosił czarną tunikę. Od razu się domyślił, że to ona skrywa gurudewę. Pozostali czterej byli paramaguru, czyli duchowymi przywódcami. Tylko jednego z nich, Agni, ogień, gurudewa nazywał Arjamanem, przyjacielem, z czego wywnioskował, że ten pewnie jest najważniejszy rangą pośród paramaguru.
Zgromadzeni wokół stołu dyskutowali w sanskrycie, znanym im wszystkim języku, o jakiejś czerwonej książce. W miarę jak gęstniał zmrok, coraz lepiej rozumiał, o czym mówią. To, co mężczyźni mieli przed sobą, jego zdaniem nie istniało. A jednak tam było. I zawierało szczegółową instrukcję, jak unicestwić znany mu świat. Jego nastrój wyczekiwania zmienił się w niepokój, a czerwona książka – w cel. Musiał ją zdobyć, bez względu na cenę.
Następnego dnia dziób łodzi płynącej po Menie uderzył w ciało unoszące się w wodzie twarzą do dołu. W kronice bieżących wydarzeń w popołudniowym wydaniu „Frankfurter Zeitung” można było przeczytać:
Ciało mężczyzny, zidentyfikowanego jako J.H.D., kupiec z Afryki Południowej, zostało znalezione rano na brzegu Menu, w pobliżu dzielnicy Sachsenhausen. Mężczyzna miał ranę postrzałową, na ciele znaleziono też inne ślady przemocy. Gdy zamykaliśmy niniejsze wydanie, policja nie znała jeszcze przyczyn zabójstwa. Naprawdę ten młody człowiek nazywał się Geoffrey Sleeman i był agentem Secret Intelligence Service.

 
Wesprzyj nas