Kiedy po latach kontaktuje się z tobą kumpel z klasy, może to oznaczać tylko jedno – kłopoty.


Skatowany w Warszawie przez nieznanych sprawców prezes amerykańskiej korporacji dzwoni do byłego kolegi z klasy, znanego radiowca. Wybiera jedyny numer, jaki zna – do audycji na żywo.

Dziennikarz zostaje wplątany w grę, w której stawką jest kilkaset milionów dolarów, życie wielu osób i polska racja stanu. Rozwiązanie zagadki zaszyfrowane jest na bilecie do metra. Kto złamie kod? Tylko ktoś z klasy.

Akcja jak z najlepszych amerykańskich filmów.
Tajemnica, której wyjaśnienie zszokuje każdego.
Fakty, o których nikt w Polsce głośno nie mówi.

Ta książka ma wszystko, co trzeba: pomysłowo skrojonych bohaterów, tajemnicę i rozbudowaną fabułę, której nie powstydziliby się mistrzowie gatunku. I do tego gorzkie, bardzo gorzkie realia.
Marcin Ciszewski

Czy rzeczywiście mamy w Polsce złoża cennego surowca, o którego wydobycie bije się biznes, służby i międzynarodowa mafia, opłacając sprzedajnych polityków? Wbrew pozorom, to bardziej realne niż się nam wydaje.
gen. Roman Polko

Nie zgadzam się ze spiskową wizją świata, którą prezentuje w swej powieści Dominik W. Rettinger, ale trzeba powiedzieć, że umie on opowiadać! Nie mogłam się oderwać.
Agnieszka Holland

Nie ma układu. Są układy.

Dominik W. Rettinger
Klasa
Wydawnictwo Otwarte
Premiera 18 czerwca 2014


Czuł, że nie wytrzyma następnego uderzenia, straci przytomność albo zwariuje. Lub umrze. Ból stawał się nie do wytrzymania. Kolejne ciosy i kopniaki spadały na jego ciało i głowę, trafiając w miejsca uderzone wcześniej wiele razy. Paroksyzmy bólu rozchodziły się falami po mięśniach i kościach, docierały do serca, mózgu. Zaciskał zęby, żeby nie krzyczeć. Słyszał przyśpieszone oddechy i urywane przekleństwa dwóch zbirów, którzy okładali go pięściami i kopali.
Nie mógł pojąć, skąd w nich tyle nienawiści. Obezwładnili go paralizatorem, kiedy wsiadał do samochodu przed wynajętym domem na przedmieściach. Przywieźli go tu, wciągnęli na trzecie piętro, rzucili na podłogę w pustym pokoju i od razu zaczęli bić. Zanim doszedł do siebie po szoku wywołanym porażeniem prądem, leżał już skulony, podrzucany kopnięciami ciężkich butów. Nie zdążył, nie miał szansy zapytać, kim są i czego od niego chcą. Znał odpowiedź na drugie pytanie, ale jak mógł się dogadać, kiedy ciosy i kopniaki od razu odebrały mu oddech i zdolność mówienia.

Zaczynał tracić wzrok, spuchnięte i zalane krwią oczy widziały tylko jasne prostokąty okna i otwartych drzwi balkonowych. Resztką woli skupił na nich całą uwagę. Po każdym kopnięciu starał się trochę przesunąć w stronę balkonu. Bijący nie zwracali na to uwagi, byli zbyt zajęci wybieraniem miejsc do uderzeń. Nerki, piszczele, krocze, splot słoneczny, głowa – dobrze się znali na swojej robocie. Nie wiedział, jak długo to trwało, być może połamali mu już żebra i nogi, może miał w ten sposób umrzeć. Podciągał się na rękach w stronę balkonu za każdym razem, kiedy pozwalał na to kopniak, kiedy ból nie był zbyt paraliżujący.
W ten sposób dotarł do otwartych drzwi, ostatnie kopnięcie rzuciło go głową na framugę. I nagle bicie ustało.
Leżał na brzuchu, przed sobą widział niewyraźnie refleksy światła. Słyszał ciężkie oddechy, potem pstryknięcie zapalniczki, poczuł zapach dymu z papierosów. Rozległy się kroki, jeden z mężczyzn wyszedł do następnego pokoju, słychać było, jak wybiera numer na telefonie komórkowym. A zatem nie zamierzają go zabić, jeszcze nie teraz.
Albo czekają na ostateczny wyrok.
Ciało było jednym wielkim bólem, prawie nie mógł oddychać. Musiał koniecznie zobaczyć, co znaczą refleksy światła na balkonie tuż przed jego głową, ale nie potrafił skupić wzroku.
Usłyszał niewyraźny głos z pokoju obok, nie rozumiał słów, jakby nie były wypowiadane po polsku. A może to jego obity mózg przestał rozróżniać znaczenia. Udało mu się zobaczyć, co odbija promienie słońca na betonowej posadzce balkonu – były to odłamki potłuczonego szkła. Widział też pręty balustrady, rozstawione za wąsko, nie przecisnąłby się między nimi.
Kiedy wlekli go z samochodu, na trawniku przed blokiem zobaczył gęste krzewy; pamięć zanotowała, że zaczynały się w odległości około dwóch metrów od betonowej ściany budynku. Gdyby odepchnął się od barierki, istniała szansa, że upadnie na krzewy. Jeśli mu się nie uda, lepiej było zginąć od uderzenia o ziemię, niż znosić jeszcze jedną minutę bicia.
Powoli i ostrożnie przeciągnął ciało na rękach przez framugę drzwi. Stłuczone szkło zachrzęściło pod jego dłońmi.
– Ej, a ty gdzie? – rozległ się za jego plecami głos z prymitywnym akcentem.
Nie zareagował, posuwał się dalej, dotarł do prętów balustrady. Usłyszał kilka kroków i głos bandyty, który stanął na progu balkonu i się roześmiał.
– Nie śpiesz się, wyrzucimy cię, jak przyjdzie czas – powiedział zbir i kopnął go w podudzie.
Jęknął przez zaciśnięte zęby i zaczął się wspinać po prętach, z olbrzymim wysiłkiem unosił bezwładne, obolałe ciało. Zaległa cisza, wyobraził sobie, że tamten przygląda mu się z ciekawością. Podniósł się na kolana, chwycił za balustradę, zaczął wstawać.
– Dobra, wystarczy. – Bandyta chwycił go za ramię. – Wracamy, kolego.
Odwrócił się tak szybko, jak pozwalały mu na to połamane żebra, i jęcząc z bólu, wbił w twarz mężczyzny kawał ściskanego w dłoni szkła. Rozległo się wycie, zbir chwycił się oburącz za głowę. Zobaczył tryskającą przez grube palce krew, spływające resztki oka i wystający z oczodołu trójkąt szkła.
Wycie bólu zamieniło się w ryk rozpaczy, ranny zachwiał się, zrobił krok do tyłu i upadł na plecy. Do pokoju wbiegł drugi zbir, przez moment patrzył zdumiony na wijącego się, krzyczącego zakrwawionego kompana, potem przeniósł wzrok na balkon i wyszarpnął spod pachy pistolet.
Nie było sekundy do stracenia. Wyprostował się na nogach, z wysiłkiem przeciągnął się przez balustradę i odepchnął rękami jak najdalej. Lecąc w dół wciąż słyszał ryk bólu i strachu. Zobaczył drugiego bandytę, jak wychyla się gwałtownie przez balustradę balkonu i celuje z pistoletu.
Zacisnął powieki, czekając na zderzenie. Z hałasem łamanych gałęzi i dartego ubrania zlał się huk dwóch wystrzałów. Poczuł uderzenie pocisku w ramię, przeleciał przez gęste gałęzie krzewów i uderzył o ziemię. Przeszył go dotkliwy ból całego ciała, potem ogarnęła ciemność. Ostatnimi dźwiękami były krzyki przestraszonych ludzi, płacz dziecka i szczekanie psa.

* * *

Są chwile, kiedy w człowieku powinna się obudzić intuicja i ostrzec: „Stop, nie idź tą drogą!”. Niestety, ten głos odzywa się, gdy w umyśle ucichnie wrzawa ambicji i planów, zniknie na chwilę lęk, który jest towarzyszem naszych myśli i czynów. Kiedy człowiek uciszy swoje wiecznie głodne ego.
W przypadku Adama Wierzbickiego, wciąż odnoszącego sukcesy dziennikarza radiowego, nie było to możliwe. Inteligentny i przystojny czterdziestotrzyletni ulubieniec słuchaczy, kochany przez żonę i syna, popularny i rozpoznawalny w mediach, zdziwiłby się, gdyby ktoś go uprzedził, że trzeba się zatrzymać i posłuchać wewnętrznego głosu. Wręcz odwrotnie, każdy upływający miesiąc i rok mówiły Adamowi, że musi przyśpieszać, w jego wieku wielu zaszło dalej.
Tego wiosennego przedpołudnia w głowie Adama nie pojawiło się ostrzeżenie. Zapaliła się tylko czerwona lampka nad szybą, za którą siedział Janek, okazałej postury technik nagrania w studiu radia Wave, gdzie Adam prowadził Szybkie ważne rozmowy, swój program na żywo.
Zapalenie się lampki oznaczało, że Janek połączył się z kolejnym słuchaczem.
Przy stoliku naprzeciw Adama siedział profesor Stanisław Berger, sześćdziesięcioletni guru psychoterapii. Od pół godziny trwała ożywiona rozmowa dziennikarza z Bergerem, przerywana telefonami od słuchaczy, informacjami i reklamami. Adam uwielbiał tę robotę, w studiu był w swoim żywiole, wpadał w trans, rzucał argumentami, czarował i uwodził słuchaczy. Mówił szybko, przyjemność sprawiało mu słuchanie własnego inteligentnie brzmiącego i sensualnego głosu.
– Zatem zgadzamy się, panie profesorze, że bez przyjaciół niewiele można zdziałać. Nawet człowiek wykształcony i kreatywny jest bezradny. W biznesie, sztuce, polityce nasza wartość zależy od tego, ilu i jakich mamy przyjaciół.
Berger uważnie, z pogodnym wyrazem twarzy obserwował Adama.
– To jest uogólnienie, panie redaktorze. Ale w większości przypadków tak to działa. Wyjątkami są geniusze.
– No tak, to wariaci – zgodził się ironicznie Adam.
Odpowiedź profesora była poważna.
– Powiedzmy raczej: wolni ludzie, którzy nie idą na kompromisy.
Adam nie znalazł odpowiedzi, nie lubił przegrywać takich potyczek. Z pomocą przyszedł Janek.
– Facet czeka na linii. Nie chce się przedstawić, ma dziwny głos. Może wezmę następnego?
– Mamy zatem szczęście, że geniuszy jest niewielu, bo życie stałoby się nieznośne – powiedział Adam i nie dając Bergerowi szans na ripostę, zwrócił się do słuchacza: – Witam na antenie. Powiedz, dajesz sobie radę dzięki przyjaciołom czy bez nich? A może jesteś geniuszem?
Z głośników w studiu rozległ się chropawy męski głos, w którym było słychać wysiłek:
– Mam kłopoty, poważne kłopoty… pomóż mi. Bez pytań, daj numer komórki.
Adam spojrzał zaskoczony na Janka, ten rozłożył ręce. Przez dwie sekundy panowała cisza, technik zza szyby zakręcił dłonią na znak, że trzeba podjąć rozmowę. Berger czekał z zawodowym spokojem. Przez głowę Wierzbickiego przemknęła myśl, że to psycholog stoi za tym telefonem.
– Sorry, chyba nie rozpoznaję głosu – powiedział z nadzieją, że słuchacz ujawni się jako żartowniś. Jednocześnie uświadomił sobie, że wie, z kim rozmawia. Poczuł nagły przypływ lęku, ohydną niemoc w splocie słonecznym. Zobaczył twarz człowieka, bladą jak papier na tle betonowej ściany, i drżącą lufę niepewnie ściskanego pistoletu w spoconej dłoni. Odetchnął głębiej, walcząc o spokój. Widział uważny wzrok Bergera.
– Poznajesz – stwierdził chropawy głos. – Dasz numer? Nie mam czasu, zaraz zabiorą mi telefon.
Adam odzyskał równowagę, poczuł rosnącą irytację.
– Sorry, stary, ale program ma wielu słuchaczy i…
– To zmienisz numer. Albo nie opowiadaj bajek o przyjaźni, Wierzba.
Adam postanowił zyskać na czasie.
– Zaskoczyłeś mnie, Piotrze. Tworzyliśmy kiedyś grupę przyjaciół, ale nie widzieliśmy się od lat. Zadzwoń do radia po programie. Janek poda ci numer centrali.
W studiu zapadło milczenie, słychać było nierówny oddech
rozmówcy.
– Halo? – powiedział Adam z nadzieją, że to koniec rozmowy.
Berger się uśmiechnął.
– Numer telefonu ważniejszy od przyjaźni z młodości? Czy przyjaźń od numeru? Żyjemy w czasach, w których to pytanie ma sens.
Adam nienawidził teraz psychologa i tej jego całej psychoterapeutycznej pewności siebie.
– Sześć, zero, dwa, dwa, jeden, pięć, sto jeden – powiedział do mikrofonu, wiedząc, jaką nieostrożność popełnia. – Jesteś zadowolony? Właśnie straciłem ten numer.
Z głośnika dobiegł sygnał zajętej linii. Janek spóźnił się sekundę z wyłączeniem dialogu, naprawił błąd, włączając blok reklamowy. Potem spojrzał na Adama i popukał się znacząco w głowę.

* * *

Kilkanaście minut później Adam i Berger wyszli ze studia na korytarz. Czekała tu asystentka Wierzbickiego, dwudziestotrzyletnia Beata. Jej mina wskazywała na to, że nie ma pojęcia, co sądzić o wydarzeniu w studiu.
– Ale jazda – oświadczyła ostrożnie, badając reakcję Adama przez grube szkła okularów.
Dziennikarz skrzywił się i spojrzał na Bergera. Rozległa się wibracja i sygnał wiadomości esemes. Beata wyciągnęła z kieszeni bluzy komórkę, podała ją Adamowi – zostawiał jej telefon, kiedy prowadził audycję w studiu. Spojrzał na wyświetlacz, z westchnieniem pokazał Beacie.
– „Przyjedź do szpitala na Banacha, oddział chirurgii, OIOM. Teraz! Skasuj SMS. Piotr” – przeczytała asystentka i jej oczy błysnęły. – Niezła historia.
– Piotr Lasota, kolega z klasy. Kilkanaście lat temu wyjechał do Stanów – wyjaśnił Adam.
– Bierz magnetofon i jedź – rzuciła podekscytowana Beata. – OIOM znaczy, że facet jest w ciężkim stanie. Pojechać z tobą? – dodała z nadzieją.
Adam spojrzał pytająco na Bergera.
– Pana rolą jest dyskusja, nie interwencje – stwierdził psycholog. – Prośba o telefon była poparta szantażem.
– To pan zaszantażował Adama – przypomniała Beata. – Numer telefonu ważniejszy od przyjaźni. Może lepiej było…
Adam powstrzymał ją gestem ręki i spojrzał na telefon, który zawibrował z kolejną wiadomością. Po sekundzie przyszła następna i następna.
– Mam ten numer od dwunastu lat. – Westchnął z rezygnacją. Wibracje i sygnały trwały nieprzerwanie. Beata zbliżyła telefon do okularów i zaczęła czytać:
– „Dawno chciałem ci powiedzieć, że kawał z ciebie zarozumiałego krety…” Sorry, Adam. – Przerwała spłoszona.
– To pewnie od słuchacza.
– Cena sukcesu. – Berger się uśmiechnął.
– Bardzo dziękuję za rozmowę. Do zobaczenia, panie profesorze. – Dziennikarz podał psychologowi dłoń.
– Do widzenia. To ciekawa sytuacja – powiedział profesor.
Adam skrzywił się w uśmiechu.
– Mam nadzieję.
„Ty zarozumiały psychoterapeutyczny bufonie”, dodał mściwie w myślach i zwrócił się do Beaty:
– Zajmij się panem profesorem: podpisz umowę i tak dalej.
Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi wyjściowych. Schował do kieszeni skórzanej kurtki telefon, który wciąż wibrował, sygnalizując wiadomości esemes.
Intuicja Adama milczała, pamięć pracowała z wysiłkiem, ale na próżno – następne obrazy z przeszłości się nie pojawiały. Lęk nie mijał.

* * *

Przejazd przez zakorkowane centrum Warszawy trwał wieczność. Esemesy nadal wibrowały na smartfonie umieszczonym w uchwycie obok hamulca ręcznego. Adam kolejny raz przyrzekł sobie, że kupi motocykl, wbrew obietnicom złożonym Agacie. Jaki był sens zatruwać atmosferę, stojąc w korku trzylitrowym audi 6 quattro, które osiągało sto na godzinę w pięć sekund? Po cholerę dał się namówić na testowanie tego wozu? Głupia próżność.
Słuchał kojącej nerwy czterdziestej symfonii Mozarta i zastanawiał się, ile ma esemesów wsparcia a ile napaści. Pojawiła się myśl, że to dobra okazja na sprawdzenie swoich notowań, ale szybko ją porzucił. Skasuje ten wodospad słów i zmieni numer.
Po wyjściu z radia spróbował oddzwonić na telefon Piotra, bez skutku. Słyszał, że kolega od roku przebywał w Polsce. Nie znalazł czasu, by się odezwać, dzwoni teraz, kiedy potrzebuje pomocy, leży na OIOM-ie. Adam wiedział, że nie jest sprawiedliwy – sam od roku odwlekał decyzję o zatelefonowaniu do amerykańskiej firmy, w której pracował Piotr. Dlaczego jego głos wywołał atak paniki, urywki wspomnień i lęk? Nie potrafił na to odpowiedzieć. Może spotkanie z Piotrem ożywi i uspokoi jego pamięć? Znał ordynatora oddziału chirurgii w tym szpitalu – profesor Haus był gościem Szybkich ważnych rozmów.
Od dłuższego czasu za audi posuwał się czarny van, przez przyciemnione szyby nie było widać kierowcy.

 
Wesprzyj nas