Pogoń za prawdą o śmierci ośmiolatka staje się brutalną konfrontacją z uprzedzeniami i znieczulicą, ze wstydem, upokorzeniem i kłamstwami…


W deszczowe piątkowe popołudnie w lipcu 2011 roku ośmioletni jedynak Sander Mohr umiera we własnym domu. Rodzice są zdruzgotani. Inger Johanne Vik, psycholog zajmująca się kryminalistyką, uważa, podobnie jak wszyscy inni, że chłopczyk zginął na skutek tragicznego wypadku.

Jedynie młodziutki Henrik Holme, policjant, który zaledwie przed sześcioma tygodniami ukończył szkołę, zaczyna podejrzewać, że być może nie wszystko wyglądało tak kolorowo w zamożnej i pozornie świetnie funkcjonującej rodzinie mieszkającej pod jednym z najlepszych adresów w Oslo.

Bez doświadczenia, za to z ogromną siłą woli i intuicją angażuje Inger Johanne w śledztwo, które przynosi nieoczekiwany wynik. W cieniu narodowej katastrofy na wyspie Utøya, która dotknęła Norwegię w dniu śmierci Sandra, tych dwoje usiłuje rozwikłać najbrudniejsze tajemnice rodziny chłopca.

Pogoń za prawdą o śmierci ośmiolatka staje się brutalną konfrontacją z uprzedzeniami i znieczulicą, ze wstydem, upokorzeniem i kłamstwami…

Anne Holt ukończyła prawo na Uniwersytecie w Oslo. Pracowała jako dziennikarka w telewizji, młodszy prokurator policji w Oslo, a następnie prowadziła własną praktykę adwokacką. W latach 1996–1997 była ministrem sprawiedliwości w Norwegii. Jako pisarka zadebiutowała w roku 1993. Dwie serie jej kryminałów cieszą się ogromną popularnością. W 2012 r. została laureatką Honorowej Nagrody Wielkiego Kalibru.
„W cieniu zdarzeń” to piąta – i jak zapowiada autorka – ostatnia część serii kryminałów o Inger Johanne Vik i Yngvarze Stubø. W tym cyklu ukazały się dotąd: „To co moje”, „To, co się nigdy nie zdarza”, „Wybór pani prezydent” i „Materialista”. Seria została przetłumaczona na 25 języków i sprzedana w milionach egzemplarzy na całym świecie.

Anne Holt
W cieniu zdarzeń
Tłumaczenie: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 22 maja 2014

Rozdział 1

Chłopiec leżał na kolanach u matki, jakby spał. Wydawał się dla niej za duży: jasnowłosy krępy ośmiolatek, przewieszony przez chude uda kobiety, która jedną ręką obejmowała go w pasie, a drugą podtrzymywała mu głowę.
– Nie – powtarzała ledwie słyszalnie. – Nie. Nie. Nie.
Lewe oko chłopca zniknęło wśród opuchlizny i zakrzepłej krwi.
– Nie – wymamrotała. Powoli odwróciła twarz w stronę sufitu i głęboko zaczerpnęła powietrza. – N i e!
Krzyk wypełnił pokój tak nagle, że ojciec cofnął się o krok. Obiema rękami złapał się za głowę w absurdalnym geście i jakby tego było jeszcze mało, odwrócił się do ściany i zaczął rytmicznie walić głową w jasną tapetę.
– Powinienem był lepiej pilnować – jęknął między kolejnymi uderzeniami. – To moja wina. Wszystko to moja wina. Należało pilnować. Zawsze należało pilnować.
Bach, bach, bach.
– Nie! – krzyknęła matka jeszcze raz.
Mąż znów odwrócił się w jej stronę.
Z warg ciekła mu ślina, z nosa płynęła krew, ale nie zwracał na to uwagi. Opuścił ręce i skulił się w jasnoszarym letnim garniturze, jakby zwiądł, a krew wsiąkała mu w czerwony krawat.
Matka chłopca opuściła głowę, zbliżając ją do zmaltretowanej twarzy syna, i spróbowała przyciągnąć jego lewą rękę do ciała. Nie dało się. Ręka była złamana, najprawdopodobniej w stawie łokciowym.
Na podłodze leżał adidas. Drugi niebieski brudny but wciąż zwisał ze stopy chłopca, zahaczony tylko o palce. W każdej chwili mógł się zsunąć. Rozmiar trzydzieści siedem albo większy, pomyślała Inger Johanne Vik. Osiem lat i takie duże stopy. Skarpetki przetarte na piętach i palcach.
– Nie, nie – mamrotała nieprzerwanie matka.
Inger Johanne chciała spytać, co tu się wydarzyło. Stała w drzwiach, usiłując pojąć to, co widzi. Głos odmawiał jej posłuszeństwa. Zmusiła się do zebrania w ustach śliny, cmoknęła i przełknęła. Pod stopami wyczuła lekką wibrację, drgnienie, jakby dalekie echo trzęsienia ziemi. Trwało to zaledwie moment i zaraz się uspokoiło.
Teraz nawet matka nie wydawała już z siebie żadnych dźwięków.
– Co się stało? – zdołała wreszcie wydusić Inger Johanne.
– Nie dopilnowałem. – Ojciec bezwładną dłonią wskazał drabinę stojącą na środku dużego pokoju.
– Nie dopilnowałeś – powtórzyła matka mechanicznie, patrząc na splamione krwią włosy chłopca.
– Jesteście pewni, że on… – Inger Johanne spróbowała zrobić krok w stronę kanapy.
– Nie dotykaj go! – krzyknęła matka z rozpaczą. – Nie dotykaj mojego dziecka!
– Jesteśmy pewni – odparł mężczyzna.
– Wobec tego wydaje mi się… – zaczęła Inger Johanne, ale nie mogło jej się nic wydawać. Mogła tylko patrzeć.
Drabina pod pustym sufitem, na którym nie było żadnej lampy, żadnego haka, niczego, co należałoby poprawić albo zreperować. Wysoka drabina nie na swoim miejscu, w wielkim, stylowo urządzonym i wysprzątanym salonie z dużym, uroczyście nakrytym stołem na drugim końcu. Wszędzie kwiaty. Polne kwiatki i ogrodowe róże w identycznych szklanych wazonach. Gęste bukieciki między nakryciami na stole. Za panoramicznymi oknami zawisła nisko jednorodna pokrywa chmur. Jednak daleko w dole, w samym centrum miasta, Inger Johanne zauważyła bijącą w górę kolumnę szarego dymu, ciemniejszego niż powierzchnia fiordu.
Salon przygotowany na uroczystość.
Przy nodze drabiny dostrzegła też dużą granatową latarkę z namalowanym z boku Zygzakiem McQueenem. Pęczek starych kredek, zniszczonych i brudnych świecówek. Martwy chłopczyk.
Latarka się świeciła.
Nie bardzo wiedząc, dlaczego to robi, Inger Johanne ukradkiem zerknęła na zegarek. Wskazywał godzinę piętnastą dwadzieścia osiem, był piątek, dwudziesty drugi lipca 2011 roku.
– Muszę zadzwonić na policję – oznajmiła cicho.
– Na policję – powtórzyła kobieta ochrypłym głosem. – A co policja może zrobić dla mojego dziecka?
– Po prostu tak trzeba – wymamrotała onieśmielona Inger Johanne. – Uważam, że tak będzie najlepiej.
Tak naprawdę zwyczajnie nie wiedziała, jak inaczej mogłaby się zachować.
Przez otwarte drzwi na balkon dobiegło z oddali wycie syren.
Wielu syren. Zdawały się dochodzić zewsząd.

***

Inger Johanne próbowała już czwarty raz. Nie mogła pojąć, dlaczego pod sto dwanaście nie ma dostatecznej liczby dyżurnych, żeby ktoś mógł odebrać telefon w zwykły spokojny piątek w okresie urlopowym.
– Telefon alarmowy policji. O co chodzi?
Nareszcie!
– Dzień dobry, nazywam się Inger Johanne Vik.
Chwila wahania.
– O co chodzi? – powtórzyła ostro kobieta na drugim końcu linii.
– Zgon. Ośmioletni chłopiec…
– W dzielnicy rządowej? Gdzie? – Kobieta w telefonie sprawiała wrażenie, jakby bardzo jej się spieszyło. – Nie widzi pani gdzieś w pobliżu ratowników?! – zawołała.
– Nie. Dzielnica rządowa? Ja jestem na Grefsen! U… Jestem u przyjaciół, którzy…
– Na Grefsen?
– Tak.
– Gdzie?
– Mieszkają przy Glads vei.
– Professor Dahls vei?
– Nie, to przecież nie na Grefsen!
Żeby zadzwonić, Inger Johanne zeszła do dużego holu. Teraz tego żałowała. Rodzice nie powinni zostawać sami z dzieckiem. W ogóle nie powinni zostawać sami. Wolniutko, jakby robiła coś niewłaściwego, zaczęła na palcach wspinać się po schodach prowadzących do salonu. Zniżyła głos:
– Powiedziałam Glads vei. G-L-A-D! Glads vei na Grefsen! Dziecko… Jest tu martwe dziecko. To wygląda na wypadek, ale…
Połączenie zostało przerwane.
– Halo? Halo? – próbowała jeszcze.
Nikt nie odpowiedział.

***

W kolejnych dniach Inger Johanne często się dziwiła, że w ogóle tam wytrzymała. Jeszcze wiele razy musiała zostawiać małżonków samych z martwym dzieckiem w salonie. Niedające spokoju mdłości stale zmuszały ją do korzystania z łazienki dla gości, do której wchodziło się z holu. Za pierwszym razem musiała włożyć dwa palce do gardła i dotknąć nimi języka w miejscu, w którym jest szorstki i twardy. Później kwaśna żółć i resztki pospiesznie zjedzonego lunchu wylatywały z niej jak na komendę za każdym razem, gdy tylko nachyliła się nad sedesem. Kwaśnego posmaku nie dawało się już przełknąć, a łazienka przestała pachnieć jaśminem.
Mężczyzna i kobieta, którzy właśnie stracili jedyne dziecko, usiedli razem na kanapie. Chłopiec wciąż leżał na kolanach matki. Kobieta pozwoliła mężowi się objąć, ale za każdym razem, gdy unosił wolną rękę, żeby dotknąć chłopca, znów zaczynała krzyczeć:
– Nie!
Na Inger Johanne nie zwracali uwagi. Nie odzywali się do niej, przestali też odpowiadać na jej pytania. Kiedy wróciła po pierwszej wizycie w toalecie, okazało się, że mężczyzna posprzątał. Drabina zniknęła. Krew została starta z podłogi. Latarki z obrazkiem Zygzaka McQueena nigdzie nie było widać, kredek również. Inger Johanne niemal z płaczem znów zaczęła im jeszcze dobitniej tłumaczyć, że wszystko ma pozostać nietknięte do przyjazdu policji. Mężczyzna nie odpowiedział.
Nie patrzył na nią. Siedział tylko sztywno obok żony, wpatrując się w chłopca. Ale i tak było już za późno. Salon lśnił czystością i ładem, jakby rzeczywiście za kilka godzin miał przyjąć spragnionych zabawy gości. Gdyby nie to martwe dziecko.
– Nie – wymamrotała ledwie słyszalnie matka.
Było już dziesięć po czwartej, a Inger Johanne wciąż nie udało się skontaktować z policją.
– Yngvar – mruknęła, wybierając jego numer.
Po sześciu dzwonkach włączyła się poczta głosowa.
– Zadzwoń – szepnęła. – Musisz do mnie zadzwonić. Natychmiast. Natychmiast!
Z trudem usiłowała przypomnieć sobie własny domowy numer. Telefonu stacjonarnego prawie już nie używali. W końcu palce odnalazły właściwe klawisze.
Rozłączyła się po dziesięciu dzwonkach bez odpowiedzi. Nagle leżący na półce nad kominkiem iPhone wydał z siebie przenikliwy dźwięk. Para na kanapie nie zareagowała.
– To twój telefon? – spytała Inger Johanne, próbując uchwycić spojrzenie kobiety.
Matka dalej mamrotała z ustami przy włosach chłopca.
– Ellen! – Inger Johanne podeszła do kominka. – Mogę odebrać? – Nie czekając na odpowiedź, która i tak by nie padła, sięgnęła po iPhone’a i kciukiem dotknęła wyświetlacza. – Halo?
– Cześć, Ellen – odezwał się kobiecy głos i ciągnął zasapany: – Mówi Marianne. Pomyślałam, że spytam, czy w takiej sytuacji nie lepiej będzie odwołać całą imprezę…
– To nie Ellen, tylko Inger Johanne.
– Inger Johanne? Czyżbym się pomyliła… Myślałam, że mamy przyjść na siódmą!
– Tak, no tak. Ja tu jestem, żeby… Miałam trochę pomóc i…
– Straszne to, co się stało. Dlatego pomyślałam…
Inger Johanne dwoma palcami ścisnęła nasadę nosa.
– To prawda – przyznała cicho, odwracając się tyłem do ludzi siedzących na kanapie. – To straszne. Naprawdę okropne. Ale skąd wiedziałaś…
– Moja siostra wyszła za muzułmanina – ciągnęła Marianne w słuchawce. – Mają dwoje dzieci. Dwoje ciemnoskórych dzieci! Co teraz będzie w tym kraju? – Jej głos się załamał.
– Za muzułmanina? – powtórzyła Inger Johanne niepewnie. – Nie bardzo rozumiem…
Marianne głośno przełknęła ślinę i oświadczyła:
– Ja w każdym razie nie mogę teraz przyjść! Najsłuszniej będzie wszystko odwołać. Możesz to przekazać Ellen? Ludzie na pewno nie są w nastroju na wspominanie szkolnych dni, kiedy dzieją się takie rzeczy. W Norwegii. W Oslo.
– Oczywiście nie będzie żadnego przyjęcia, ale o czym…
– W naszym mieście, Inger Johanne! W naszym mieście!
– Marianne…
– Widziałaś zdjęcia? W telewizji? Na pewno jest kilkaset ofiar! A moja siostra…
– Marianne! – przerwała jej Inger Johanne teraz już ostrzejszym tonem. – O czym ty mówisz? Co pokazują w telewizji? Co się stało?
– Ty nic nie wiesz?
– Nie.
– Nie wiesz, że połowa centrum wyleciała w powietrze? Olbrzymia bomba, Inger Johanne! Mówią, że to terroryści, że to muzułmańscy terroryści. I co teraz będzie…
Inger Johanne dłużej nie słuchała. I tak nic do niej nie docierało.
Stała odwrócona tyłem do kominka, ze wzrokiem utkwionym w kanapę. Teraz jej spojrzenie powędrowało w stronę okna. Za mokrymi od deszczu krzewami róż w ogrodzie i nieporządnymi dzielnicami oddzielającymi Grefsen od centrum, a przed stalowoszarym fiordem na samym dole, lekko na wschód od przysadzistych wież ratusza, słup dymu jeszcze się zwiększył.
– Wiesz, kto miał dzisiaj przyjść, prawda? – spytała po namyśle.
– Tak, to ja układałam listę gości. Wszystkie dziewczyny z trzeciej B oprócz… – zaczęła Marianne.
– Zadzwoń do nich i odwołaj spotkanie.
– Czy Ellen nie mogłaby…
– Bardzo cię proszę.
– Ale moja siostra…
– Marianne, zadzwoń do wszystkich i odwołaj spotkanie. Proszę, żebyś to zrobiła. Mogę na ciebie liczyć? – Na linii akurat zatrzeszczało, więc Inger Johanne jeszcze powtórzyła: – Bardzo cię o to proszę, Marianne.
– Okej, w porządku.
– To ty nie dopilnowałeś! – dobiegł ją płacz Ellen z drugiej części salonu.
Połączenie zostało zerwane.
– Ellen – zaczęła Inger Johanne jak najspokojniej, jednocześnie robiąc kilka kroków w stronę makabrycznej grupy na kanapie. – Wydaje mi się, że nie ma żadnego sensu…
Przerwało jej trzaśnięcie drzwi. Drgnęła przestraszona, a jej własny telefon upadł na podłogę. Bezpośrednio po delikatnym trzasku tłukącego się wyświetlacza rozległ się odgłos szybkich kroków w holu na dole, a wraz z nim nucenie, które zbliżało się do salonu.
– Cześć – rzucił mężczyzna, który wszedł, i szeroko rozłożył ręce. – Jesteś gotowy, Jon? Uprzedzam, że dzwonek nie działa.
Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. Przeciągnął dłonią przez gęste półdługie włosy, bardziej rozjaśnione od słońca, niż wskazywałaby na to pogoda w ostatnich tygodniach. Obcisła koszulka o barwie lodowego błękitu podkreślała opaleniznę. Wciąż uśmiechając się szeroko, obrzucił Inger Johanne spojrzeniem, ale jego zainteresowanie szybko zgasło. Zrobił kilka kroków w stronę kanapy.
– Cześć, Tarzan – zaśmiał się do chłopca. – Będziemy… – urwał. – Co jest, do cholery?
– Nie – wymamrotała Ellen.
– Co, u diabła? – Mężczyźnie zaczęło brakować tchu. – Jon! Jon, do diabła ciężkiego, co się stało Sandrowi?
– Sander nie żyje – oznajmiła Inger Johanne. – Już od dłuższego czasu usiłuję się skontaktować z policją, ale…
– Nie żyje? Co to ma znaczyć? Nie żartujcie! Jon! Odpowiadaj! Co się z wami dzieje? Co z…
– Nie – szepnęła Ellen.
– Nie dopilnowałem – powtórzył Jon monotonnie.
– Policja – powiedziała Inger Johanne głośno, schylając się po zniszczony telefon. – Musimy zawiadomić policję. Ale policja najwyraźniej zajęta jest tym… tym wybuchem w centrum.
– Wybuchem? – powtórzył mężczyzna. – Jakim wybuchem? Co się stało z Sandrem? O czym… – Wysunął nogę, żeby zrobić jeszcze krok w stronę kanapy, ale zrezygnował i znieruchomiał.
Inger Johanne głęboko zaczerpnęła powietrza.
– Musimy zawiadomić policję – oświadczyła jeszcze raz. – Ale najwyraźniej w centrum doszło do jakiegoś poważniejszego zdarzenia i wszyscy są tym zajęci. Proponuję, żeby pan… – Popatrzyła na młodego mężczyznę.
– Joachim – przedstawił się zachrypniętym głosem. – Mam na imię Joachim. Jon, Sander i ja wybieraliśmy się… To znaczy Ellen urządza przyjęcie, więc my… – Nie dokończył. Inger Johanne zauważyła, że do niebieskich oczu napłynęły mu łzy. Nie mógł oderwać spojrzenia od martwego chłopca.
– Proszę tu zostać – powiedziała do niego. – I niczego nie ruszać. Nie dotykać… Sandra. Ja zejdę do kuchni, zadzwonię do wszystkich policjantów, jacy przyjdą mi do głowy. Pożyczę twój telefon, Ellen.
Matka chłopca nie odpowiedziała.
– Zostańcie tutaj – poleciła ostro Inger Johanne, jakby przemawiała do gromadki niegrzecznych psów. – Zostańcie tu i niczego nie ruszajcie.
Z rozbitym telefonem w jednej ręce i iPhone’em Ellen w drugiej skierowała się do drzwi, a kiedy mijała Joachima, poczuła lekki aromat drogiej wody po goleniu. Na ramiona miał zarzucony sweter z delikatnego kaszmiru.
Od jej przyjścia minęło pięćdziesiąt pięć minut.
Z południa nieprzerwanie dochodziło wycie syren.

 
Wesprzyj nas