Tam, gdzie wszystko zawodzi, czasem potrzebny jest przypadek i łut szczęścia


W państwie totalitarnym ginie człowiek. Nikt nie podejrzewa, że ten tragiczny epizod będzie miał międzynarodowe konsekwencje. Podobnie jak misja jednego z zaufanych reżimu: Pak Li z ładunkiem wybuchowym jest coraz bliżej Watykanu. Obowiązuje tylko jedna zasada – żadnych świadków.

Frank Shepard po ostatniej akcji odpoczywa na Krecie – w niewłaściwym miejscu i o niewłaściwej porze. Gorzej nie mógł już wybrać.

„U progu zagłady” przedstawia kulisy ataku terrorystycznego, którego plan narodził się w samym sercu współczesnego reżimu i nie oparł się nawet połączonym siłom służb specjalnych Ameryki, Anglii, Grecji i Włoch.

Martin ZeLenay
U progu zagłady
Wydawnictwo Znak
Premiera: 2 czerwca 2014

ROZDZIAŁ 1
Niedziela / poniedziałek

Siedzieli prosto, jak manekiny zamocowane w czerwonych fotelach.
Tylko dłonie wystukiwały: trach, trach, trach… rytmicznie niczym werble czy buciory na defiladzie, jak strzały karabinu. Twarze smutne, wykrzywione grymasem tylko trochę podobnym do uśmiechu.
„Uśmiechać się wolno, okazując radość ze spotkania z Najwybitniejszym Przywódcą, ale należy zachować umiar i powagę” – głosiła instrukcja dla widzów-uczestników.
Na podwyższeniu mównica, nieco w głębi sceny – długi stół prezydialny. W tle obraz-dekoracja: Najwybitniejszy Przywódca z wyciągniętą dłonią, w kostiumie podobnym do kombinezonu lotnika z początków awiacji, na tle pól i fabryk z dymiącymi kominami.
Portret otaczał wieniec laurowy z kłosami zbóż, sierpem i młotem, liniami wysokiego napięcia, traktorami i karabinami, których bagnety celowały błyszczącymi ostrzami w niebo. Nad głową aureola: kręgi z czerwonych gwiazd na złotym tle.
Po bokach sceny powiewały flagi miotane wiatrem. Wiatr wytwarzały ukryte pod sceną wentylatory.
Zza stołu prezydialnego wstał chudy starzec w mundurze i uniósł mikrofon. Oklaski zamarły.
– Zawsze będziemy niezłomnie podążać drogą wytyczoną przez Najwybitniejszego Przywódcę!
Salwa oklasków odbiła się echem w kamiennych ścianach audytorium. Ktoś zerwał się z miejsca i krzyknął:
– Niech żyje Najwybitniejszy Przywódca!
Sala ryknęła:
– Niech żyje!
Następna postać wstała zza prezydialnego stołu:
– Niech żyje Niezwyciężona Wiecznotrwała Idea!
– Niech żyje!
– Zawsze będziemy podążać za myślą Najwybitniejszego Przywódcy!
Huraganowe oklaski.
Światła przygasły. Przez dziesiątki rzędów przeszedł szmer; w blasku punktowych reflektorów ukazał się On – niski, mimo wysokich obcasów, wąski w ramionach, w brązowym kostiumie opinającym wystający brzuch. Nalana twarz, duże, trochę niemęskie okulary z przyciemnionymi szkłami. Położył na mównicy kartki papieru, poprawił okulary i czekał. Spojrzał na prezydium; klaskano rytmicznie. Przeniósł wzrok na salę – jutro otrzyma raport z nazwiskami tych, którzy klaskali nie dość entuzjastycznie.
Wreszcie zapanowała całkowita cisza.
– Towarzysze… – zaczął z pamięci i po chwili wahania spojrzał w kartkę. Zapatrzył się w pierwsze zdanie, w końcu odczytał je bez przekonania: – Dzięki niezłomnej woli narodu podążającego tą właśnie drogą zwyciężymy…
Jeden z oficerów za prezydialnym stołem uniósł się niepewnie, jednak widząc, że mówca przerwał, krzyknął:
– Niech żyje Niezwyciężona Wiecznotrwała Idea!
– Niech żyje! – odpowiedziała sala.
– Podążajmy za myślą Najwybitniejszego Przywódcy!
– Podążajmy! – powtórzyła sala i wszyscy zaczęli klaskać.
Mówca czekał; w tym miejscu przemówienia miał zaznaczone dwie gwiazdki, które oznaczały dwa spontaniczne okrzyki, i linię ciągłą przez całą kartkę – długotrwałe oklaski. Przeniósł wzrok na dół kartki, na numer strony: dwa. Spokojnie przełożył kartki; upewnił się, że trzyma na wierzchu pierwszą stronę, zaczynającą się od „Towarzysze…”, sprawdził kolejność pozostałych, po czym uniósł rękę i przeczytał beznamiętnym tonem:
– Towarzysze, dzisiejsze spotkanie jest wyjątkowe. Jesteśmy tutaj razem: nasza niezwyciężona armia i wierna partia. To wy, ludzie wybrani, by kierować kolektywem społeczno-politycznym zgodnie z niezwyciężoną Wiecznotrwałą Ideą, stanowicie rdzeń i kościec, jesteście główną siłą i musicie stanowić niedościgniony wzorzec wychowawczy. Armia jest główną siłą napędową, filarem w budownictwie doskonale szczęśliwego społeczeństwa stanowiącego jednolity organizm społeczno-polityczny. Jest też mieczem i tarczą w obronnej walce, jaką nieustannie musimy prowadzić z amerykańskim imperializmem, z krwawym reżimem kapitalistycznych podżegaczy wojennych, knujących zdradziecką napaść na naszą miłującą wolność ojczyznę. Musimy zachować rewolucyjną czujność w każdej chwili, musimy być przygotowani do nowych wyzwań i gotowi odeprzeć każdy atak…
Siedzący w trzecim rzędzie generał Chen rozejrzał się dyskretnie. O! Zastępca ministra spraw zagranicznych pozwolił sobie wystąpić w zagranicznym garniturze i kolorowym krawacie. Robił ostatnio wielką karierę, w telewizji pokazano go w najbliższym otoczeniu Najwybitniejszego Przywódcy. Obok siedział młody pułkownik Pak Li. Generał Chen zamyślił się: zaledwie trzydziestoparoletni Pak ledwo wyszedł z obozu karnego i już siedzi w drugim rzędzie!
Przemówienie, przerywane oklaskami i okrzykami, trwało prawie godzinę. Najwybitniejszy Przywódca pojawia się rzadko, przez pierwsze cztery lata swoich rządów wypowiedział publicznie tylko jedno zdanie: „Pozdrawiam żołnierzy naszej Armii Ludowej”.
Generał Chen zauważył, że Najwybitniejszy Przywódca w powitaniu najpierw wymienił armię, a potem partię, trzykrotnie powtórzył „jesteśmy gotowi odeprzeć atak”, a jeszcze częściej mówił o „nowych wyzwaniach” oraz o „nowej jakości”.
Od lat ogłaszano wielkie przełomy i zwrotne momenty i zmuszano ludzi do jeszcze bardziej wytężonej pracy za jeszcze mniejsze racje żywnościowe. W języku propagandy „nowa jakość” oznaczała dalsze zaciskanie pasa, a gotowość odparcia ataku – potrzebę zadania decydującego ciosu. Zbliża się wojna, pomyślał Chen.

* * *

– Mogę zobaczyć pana prawo jazdy? – Mimo pozorów nie było to pytanie. Policjant patrzył na Franka z zatroskaną miną, jak nauczyciel, który przyłapał ucznia na paleniu papierosów. Frank wręczył dokument z miną niewiniątka, ale naprawdę był coraz bardziej wściekły.
Spieszył się.
– Frank Shepard? – Brzmiało jak pytanie, choć nim nie było. Frank chciał burknąć: „Skoro tak napisane”, ale powstrzymał się.
– Spieszę się – powiedział i pożałował.
– No, to widać, panie Shepard!
Funkcjonariusz niespiesznie powędrował za samochód. Uważnie obejrzał tablicę rejestracyjną, dokumenty przejrzał, człapiąc z powrotem, zerknął na przednią szybę z naklejkami ubezpieczalni i raz jeszcze zajrzał w dokumenty.
– Frank, prawda? Przekroczył pan prędkość o ponad dwadzieścia mil, to poważne wykroczenie.
Zrobił surową minę; rozważał, co wybrać z katalogu procedur.
– Pan tu pracuje? – Ruchem głowy wskazał pobliskie zabudowania szpitala, skąd Frank nadjechał.
– Nie, jestem pacjentem. Rehabilitacja – zgodnie z prawdą wyjaśnił Frank i znowu pożałował.
– Wypadek?
– Tak, nic poważnego, to było dawno – tym razem skłamał, żeby policjant nie zapytał, czy może prowadzić samochód.
– A może pan prowadzić samochód?
– Tak, oczywiście. Lekarze każą mi biegać, pływać i podciągać się na drążku, dlaczego miałbym nie jeździć. – Starał się być przekonujący, ale i to mu się nie udało.
– No tak… – Policjant kiwał głową z dezaprobatą.
Frank w końcu wyjął legitymację i pokazał policjantowi.
– Oficerze, spieszę się. Przyjmę mandat, cokolwiek pan zadecyduje, ale muszę jechać.
Policjant przejrzał legitymację.
– No proszę, Departament Sprawiedliwości. Może w Waszyngtonie wolno wam tak jeździć, ale nie tu!
Zrobił surową minę, dość długo stukał dokumentami w otwartą dłoń i w końcu oddał je Frankowi.
– Udzielam panu upomnienia! Żeby mi się to nie powtórzyło!
Legitymacja Departamentu Sprawiedliwości była prawdziwa, chociaż Shepard nigdy tam nie pracował. Od prawie trzydziestu lat był oficerem operacyjnym CIA. Od ponad dziesięciu w najbardziej utajnionej strukturze amerykańskiego wywiadu, Wydziale Operacji Specjalnych. Utworzona po zamachach 11 września jednostka nosiła oficjalnie nazwę: Sekcja Kontroli Procedur i Dokumentacji, a o jej prawdziwych zadaniach wiedziało tylko kilka osób w państwie.
Shepard grzecznie podziękował policjantowi, odjechał i zaklął pod nosem. Lewe ramię go bolało, chociaż lekarze twierdzili, że już powinno przestać. Dwa razy jeździł już dzisiaj po zakupy; Susan zaprosiła na wieczór gości. Starała się go przywrócić, jak to nazywała, normalnemu życiu. Był jej w gruncie rzeczy wdzięczny i doceniał jej wysiłek. Po latach pracy w Agencji powrót do rodzinnych obowiązków nie był łatwy. Córka cieszyła się, przecież zawsze brakowało jej ojca – wiecznego nieobecnego, ale teraz dorastała i tyle nowego działo się wokół, że coraz mniej miejsca zostawało jej na życie rodzinne. Czas, kiedy go naprawdę potrzebowała, minął. Młodość Susan i Franka – studentów, gdy się poznali, potrzebujących się i wspólnie odkrywających świat – też minął. Sporo zła w ich związku narobiły niepewność i niedopowiedzenia: Sue przez lata nie wiedziała, czym się Frank tak naprawdę zajmuje. Niespodziewane wyjazdy, telefony i kartki z najdziwniejszych miejsc świata, przekładane powroty, niejasności i plotki rodziły podejrzenia o zdradę czy jakieś brudne sprawki; tajemnice karmiły wyobraźnię. Toya, jak to dziecko, miała pretensje, że go nigdy nie było.
Ranny w ostatniej niezwykłej akcji, na granicy przeżycia, powracał do nich w glorii bohatera. Dopiero przy tej okazji Susan dowiedziała się w końcu, kim rzeczywiście jest jej mąż. Ale był to powrót późny, tego, co minęło, nie da się wrócić, nie wszystkie krzywdy da się naprawić. Znalazł się w domu, który tak naprawdę nigdy nie był jego domem. Domu, który od dawna już żył własnym życiem: życiem bez niego.
Toya – także bez niego – rosła, dojrzewała, ni to dziecko, ni to już kobieta, coraz bardziej krytyczna i samodzielna, coraz bardziej zainteresowana rówieśnikami, mniej rodziną; pierwsze poważniejsze sukcesy, pierwsi chłopcy, pierwsze szkolne sympatie… Miał wrażenie, że się ze swoją córką trochę minęli; kiedy go potrzebowała – to go nie było, a teraz, kiedy miał dla niej czas – ją pochłaniało życie już coraz bardziej samodzielne.
Susan także była już „gdzie indziej”. Z absolwentki dobrej uczelni, pełnej, nieco może naiwnego, entuzjazmu zmieniania świata (który kiedyś tak go wzruszał), przekształciła się w dojrzałą, doświadczoną i pewną swoich racji nauczycielkę, co nieraz w życiu zawodowym owocowało problemami, ba, nawet konfliktami, nieuchronnymi, gdy idea zderza się z realiami życia.
Jego dziewczyny musiały się zmierzyć z nieobecnością Franka.
Ta rodzina, ten dom przyzwyczaiły się do nieobecności męża i ojca, poradziły sobie bez niego, zarówno psychicznie, jak i praktycznie. Frank nie wie, gdzie są bezpieczniki ani jak zamknąć dopływ wody, gdy cieknie kran, nie zna telefonu do hydraulika. Nie zna też sąsiadów ani oni jego. Gdy rano spieszą do pracy, on biega po parku, jakby nie miał nic lepszego do roboty. Jego zadaniem jest troszczenie się o siebie… to, co się nazywa „rehabilitacja”… Ma pięćdziesiąt lat, a Sue, chociaż o osiem lat młodsza, zawsze pragnęła stabilizacji, chciała mieć dom, rodzinę. Świetna dziewczyna, okazała się też mądrą matką i dobrą żoną. Frank zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę, cenił jej wysiłek i szanował wybory, ale…
No właśnie… Przez lata pracy dysponował nieograniczoną swobodą ruchów, doboru środków i metod w zwalczaniu największych zagrożeń, wiedział, jak to robić, i odnosił sukcesy. Pracował z narażeniem życia pośród gęstej sieci połączeń, układów i zależności, niewidocznych z zewnątrz i nieprzeniknionych dla postronnego obserwatora. Żył w mrocznym świecie tajemnic, a od umiejętności ich rozwiązywania – przez niego i jego partnerów – zależało bezpieczeństwo milionów ludzi. Tworzyli zwartą grupę żołnierzy na niewidzialnym froncie, a wzajemne zaufanie czerpali z doświadczenia zdobytego we wspólnych bojach. Frank był ceniony przez przełożonych, a szczególnie przez swojego bezpośredniego szefa – a w zasadzie przyjaciela, jeszcze z czasów studiów w Teksasie – Jasona Millingtona. Mógł liczyć na wsparcie CIA i innych agencji rządowych, a nawet w razie potrzeby miał za plecami potężną machinę US Army. Był pojedynczym, niemniej ważnym trybem w systemie bezpieczeństwa kraju.
A teraz miał problem, bo zapomniał kupić musztardę.

* * *

Samochód zatrzymał się przed wysokim blokiem. Było zupełnie ciemno. W oknach okolicznych budynków nie paliły się żadne światła, ulice robiły wrażenie wymarłych. Ruch samochodowy, i tak niewielki, po zmroku zamierał, a ulicznych latarń w tej części miasta nie włączano już od kilku lat. Najbliższy blok z zewnątrz wyglądał jak większość tanich bloków mieszkalnych na całym świecie, lecz klatka schodowa nie została wykończona, choć dom wybudowano przed dziesięciu laty: schody z nierównego betonu miały prowizoryczną, lecz dawno zardzewiałą balustradę, ścian nie pomalowano, drzwi do windy, której nigdy nie zamontowano, były zabite deskami.
Pak Li wszedł na czwarte piętro i otworzył drzwi swojego mieszkania.
– Pak? – Jego żona obudziła się i spytała niepewnym głosem: – To ty?
– Tak, tak.
Usiedli przy kuchennym stole, jedynym w jednopokojowym mieszkaniu. Pułkownik dostał już przydział na większe, w lepszej części miasta, za rzeką, ale nie zdążył załatwić wszystkich formalności. Przeprowadzą się za miesiąc, może dwa.
Zajrzał do wnęki, gdzie sypiali na rozłożonych na podłodze materacach.
– Nie budź go. Niedawno usnął, a musi wstać przed piątą.
Nie widział syna od kilku tygodni. Chłopiec miał siedem lat, dobrze się uczył.
– Ćwiczą do defilady – wyjaśniła.
Kiwnął głową. Z torby wyjął paczkę: kilka opakowań sera, wędliny, puszki. Otworzyła jedną.
– Ooo! Prawdziwa kawa! Ale pięknie pachnie.
Oglądała owoce, niektóre brała do ręki, delikatnie pocierała dłonią i wąchała aromat. Wędzoną rybę schowała do plastikowego pudełka za oknem, które w zimie pełniło funkcję lodówki. Ułamała kawałek czekolady.
– Pyszna. Resztę zostawię dla małego.
– Nie musisz. Za kilka dni przywiozą z mojej jednostki więcej.
Ucieszyła się. Ale czekoladę odłożyła i tak.

* * *

Nad pogrążonym w mroku miastem biła blaskiem spiżowa postać z wyciągniętą ręką – monstrualnej wielkości pomnik rewolucji ze statuą Najwybitniejszego Przywódcy. Ale i te światła zostaną niebawem wyłączone i pozostanie tylko to jedno, które nie gaśnie nigdy – elektryczny czerwony znicz na granitowej kolumnie: pomnik Niezwyciężonej Wiecznotrwałej Idei.
Zakończono obrady Zjazdu. Ostatnie limuzyny bezszelestnie opuszczały centrum stolicy pod bacznym okiem obstawy i milicjantów kierujących ruchem, którego – poza rządowymi limuzynami – nie było. Minie godzina, nim niektóre z nich dojadą przez zamarłe miasto do rządowego ośrodka na peryferiach.

* * *

Po skrupulatnej kontroli zaproszeń wkraczali do sali recepcyjnej, gdzie pomimo później pory czekały zastawione stoły, a kelnerzy roznosili napoje. Na gości z trzymetrowego portretu wykonanego z milionów przepiórczych piórek spoglądał Najwybitniejszy Przywódca.
Generał Chen poprosił o wodę i obserwował: ścisła elita. Co prawda brakowało premiera i dwóch wicepremierów, nie było kilku ministrów, lecz to właśnie zebrani tutaj stanowili rzeczywistą władzę. Technologia tyranii, codzienność władzy absolutnej – o tym, czy ktoś awansował, czy popadał w niełaskę, decydowała nie funkcja bądź jej utrata, lecz wola Najwybitniejszego Przywódcy, wyrażana subtelnymi sygnałami, czytelnymi tylko dla wtajemniczonych.
Większość gości była w mundurach. Mimo pozornie swobodnej atmosfery byli spięci; szczupli, niektórzy wręcz wychudzeni, o zapadniętych policzkach, doświadczeni przez życie w reżimie, posłuszni. Cywile robili nieco inne wrażenie. Niektórzy w przyzwoitych garniturach, a zastępca ministra spraw zagranicznych w ekstrawaganckiej, jak na tutejsze warunki, dwurzędowej marynarce z poszetką w kolorze krawata. Obracał w dłoni kryształową szklankę whisky.
Dostrzegł generała Chena, podszedł do niego. Chwilę rozmawiali. Przerwali, gdy na podjeździe pojawiły się światła samochodów. Właśnie minęła północ. Oficerowie przybocznej gwardii otoczyli limuzynę i czekali.
– Jestem zmęczony – mruknął Przywódca. Kierowca nie drgnął, milczał; czekał na polecenia. Po chwili kazał wezwać wiceministra spraw zagranicznych.
Oficer przybocznej gwardii wkroczył sprężystym krokiem do sali recepcyjnej i rozejrzał się.
– Proszę ze mną.
Wyszli na zewnątrz, odprowadzani wzrokiem zebranych. Obeszli limuzynę, młody oficer otworzył drzwi i wiceminister wsiadł.
Przez dłuższą chwilę dwaj mężczyźni siedzieli w ciszy. W końcu, bez słowa powitania, padło pytanie:
– Wszyscy są?
– Tak, towarzyszu Przywódco – odpowiedział wiceminister. Użył skróconego tytułu, a na to mogli sobie pozwolić jedynie najbliżsi.
Po dłuższej chwili następne pytanie:
– Jakie nastroje?
Nie odpowiedział od razu. Dwa lata temu jego śmiały plan zyskał akceptację Przywódcy. Od tamtej pory w tajemnicy pracował nad wprowadzeniem go w życie. Odbył wiele zagranicznych podróży, wybrał kontrahentów, jak ich kazał nazywać Przywódca, sprawdził ich możliwości finansowe, uzgodnił wstępne warunki transakcji. Stał się faworytem – widocznym, lecz nadal nieformalnym. Nikt dotąd nie znał powodów, dlaczego tak się działo. Teraz, gdy najbliższej świcie zostanie ujawniony plan i jego autor, jego pozycja zostanie ugruntowana. Na długie lata, może na zawsze.
– Czekają na decyzje.
– Pytam… czy ktoś… jak się zachowują?
Ostatnie roszady były nie dość dramatyczne, nikogo nie ukarano.
Pomyślał, że podążając za myślą Najwybitniejszego Przywódcy, powinien mu kogoś wskazać. Ale nie było to proste: jego plan, mimo że zakładał użycie ładunku nuklearnego, nie angażował do tej pory wielu wojskowych. Genialny pomysł, którego realizacja miała być gwarantem nie tylko dalszej kariery wiceministra, ale i jego własnego bezpieczeństwa, już teraz powodował zmiany w układzie sił wewnętrznych. Odsunięcie kolejnego wojskowego, nie mówiąc o egzekucji, wzmocniłoby pozycję jego ministerstwa, jego środowiska, jego samego. Do realizacji planu potrzebni by byli jednak doświadczeni, sprawdzeni ludzie. Armia, wywiad wojskowy będą konieczni, analizował w myślach wiceminister. Powiedział:
– Wiedzą, że zapadną ważne decyzje. Ale nikt się nawet nie domyśla jakie. Podpytywałem.
– Starego Chena też?
– Tak, przed chwilą. Robi dobre wrażenie, jest spokojny.
– Jesteś pewien, że da radę?
– Jestem pewien tylko was, towarzyszu Przywódco.
– A siebie samego? Nie jesteś pewien?
Zawahał się. Cóż to mogło znaczyć?
– Tak… Oczywiście… Jeżeli mi tylko towarzysz Przywódca pozwoli Mu służyć. I ojczyźnie.
– No dobrze, to jak z nim?
– Chen jest doświadczonym żołnierzem i wie, jak sobie radzić z niepewnymi czy ze słabszymi.
Mężczyzna wciśnięty w kanapę limuzyny zarechotał.
– O tak! Sam go tego nauczyłem! Dziesięć lat obozu! Dobra szkoła!
Po chwili spytał:
– A młody Pak Li?
Wiceminister zawahał się; kolejny wojskowy.
– No, nie wiem… ostatnio się sprawdził, organizując próbny przerzut. To jego ludzie przewieźli do Włoch atrapę ładunku, sprawdzili działanie detektorów promieniowania na granicach. Ale wcześniej z nim nie pracowałem, długo go nie widywałem.
– No pewnie! – zaśmiał się Przywódca. – Pięć lat. Ściągnąłem go z obozu niedawno. – I dodał, zanosząc się śmiechem: – W ostatniej chwili.
Śmiał się jeszcze chwilę. Spojrzał przez pancerną szybę limuzyny: w kręgu światła stali oficerowie jego przybocznej gwardii, szczęśliwi i gotowi oddać życie za umiłowanego władcę. Dalej, za wysokimi, przeszklonymi drzwiami poruszały się sylwetki w złocistym blasku luksusu. Czy zasłużyli, by się w nim pławić? Czy wszyscy byli godni realizować jego wielkie idee?
– Idź już.
Wiceminister skłonił głowę, wysiadł i poprawił krawat. Ruszył ku ciepłemu światłu sączącemu się z drzwi rezydencji. Wiedział, że skupi to uwagę innych. Po raz kolejny został wyróżniony, i to na oczach najważniejszych osób w państwie.
Limuzyna nadal stała na podjeździe. Zbliżył się szef ochrony.
Uchyliło się okno.
– Upij ich, daj dziewczynki. Uruchom kamery, podsłuchaj każde słowo. Wrócę rano.
Generał Chen prawie nie korzystał z obficie zaopatrzonego baru. Zjadł dwie kanapki z łososiem, wypił kieliszek wódki ryżowej rodzimej produkcji i poprosił oficera o wskazanie miejsca do spoczynku.
Zaprowadzono go do apartamentu na piętrze, z łazienką i sypialnią. Czekała tam młoda kobieta. Wrócił na korytarz, powiedział oficerowi, że chce jeszcze popracować i wystarczy mu skromniejszy pokój, i że chciałby być sam. Zaprowadzono go do niewielkiego gabinetu, gdzie przez godzinę czytał materiały z zakończonego właśnie Zjazdu, zrobił notatki, zdjął mundur i położył się na sofie. Przykrył się kocem, który znalazł w szafie, zgasił światło i usnął. Dochodziła druga w nocy.

* * *

Frank podniósł ręce w pojednawczym geście:
– Masz rację, kochanie. Może się czepiam, może ta marynarka nie jest taka straszna. Chodzi o to, że… no wiesz, czuję się w niej… jakbyś chciała mnie pokazywać jak jakiś, bo ja wiem… okaz? Że jestem, siedzę grzecznie w domu i nawet dam się porządnie ubrać.
Susan przekrzywiła nieco głowę i przyglądała mu się – w roześmianych oczach były te same młodzieńcze iskierki, które pamiętał z czasów, gdy się pierwszy raz spotkali, przed laty, w Paryżu. I zachowała ten sam, nieco ironiczny, a przy tym niezwykle pogodny dziewczęcy uśmiech, równie uroczy jak zapowiadający nieprzewidywalne: mogła mu się rzucić na szyję, ale i odparować złośliwą, a co gorsza: celną, uwagą. Przez tyle lat małżeństwa pozostała dlań nieodgadniona.
Poprzyglądała mu się chwilę, poprawiła trochę potargane włosy. Ten jakże dziewczęcy i chyba nieco kokieteryjny odruch (choć Susan zarzekała się, że nic z tych rzeczy) nie zmieniał się przez lata, a mimo to wciąż od nowa zaskakiwał go i wzruszał…
– Okaz? Jesteś szurnięty. Zapraszam przyjaciół, żeby mile spędzić czas.
Im dłużej patrzył na nią, tym bardziej czuł się bezbronny; jej wdzięk, dziewczęce ciepło w jakiś sposób go rozbrajały, obezwładniały…
– No, już dobrze. Niech ci będzie… chociaż muszę w niej wyglądać… – Machnął ręką z rezygnacją. – Ty za to wyglądasz świetnie.
– To miło, ale brzmi jak przekupstwo. Naprawdę podoba ci się ta fryzura?
Nie zauważył, że zmieniła uczesanie, myślał, że to tylko potargane włosy, ale widać taka teraz moda… ale koloru nie zmieniała, te same ciemnoblond, trochę jak jesienne trawy albo jak siano pod koniec wakacji – tak jej kiedyś powiedział, choć od lat nie byli na wakacjach, a i świat też, zdawało się, pozbył się siana, w każdym razie nigdzie go nie było widać. Ale naprawdę wyglądała doskonale.
Przytulił ją i pocałował. Weszła Toya ze słuchawkami na uszach, nie zwróciła na nich uwagi. Już się przyzwyczaiła, że tata jest w domu.
– Wiesz, Frank, zaprosiłam Douglasów, Mike jest prezesem tej korporacji…
– Słuchaj, Sue. Już ci mówiłem, że sam o siebie zadbam.
– Nie wściekaj się. Naprawdę, trudno się z tobą ostatnio dogadać. Skoro już zdecydowałeś się odejść…
– Kochanie, nie zdecydowałem się odejść, tylko obiecałem, że pogadam z Millingtonem o pracy… bardziej…
– Mówiliśmy o biurowej, i to gdzieś blisko.
– Tak, tak, już mu wspomniałem. Mówiłem ci, że zaprosił mnie na kolację, będzie okazja, żeby pogadać.
– Kiedy?
– Nie naciskaj! Jak znajdzie czas. On ma naprawdę dużo na głowie… – Frank zdał sobie sprawę, że niepotrzebnie podniósł głos.
– Nie wątpię! – Za to w jej głosie pojawiła się jakaś niesympatyczna nuta. Irytacji? Ironii? Miewała do niego pretensje o brak czasu, o nieobecności, o to, że przez lata nie wiedziała, kim tak naprawdę jest, i jak doskonale wiedział, były to pretensje uzasadnione. Ale nigdy nie ironizowała. Teraz, gdy już wiedziała, kim jest, nie miała powodu…
Toya, wciśnięta w kąt kanapy, przerwała wstukiwanie wiadomości w telefonie, zsunęła słuchawki z uszu i spojrzała na nich.
– Już zaczynacie się kłócić? Błagam was…
– Nie kłócimy się. Próbujemy rozmawiać o mojej pracy, a to niełatwe. – Frank patrzył na swoją córkę i zastanawiał się, czy kiedykolwiek go zaakceptuje, czy uda mu się zjednać jej sympatię. Nie mówiąc o czymś takim jak szacunek.
Odwrócił się do Susan i dodał:
– Dostanę odszkodowanie.
– To ładnie z ich strony, że chociaż tak potrafili…
– Sue, naprawdę, czepiasz się.
– Nie czepiam się. Po prostu nie widzisz, że czasami sam jesteś nie do życia.
Westchnęła, uśmiechnęła się i położyła mu dłoń na ramieniu.
– Zrozum, Frank. Dom to nie hotel. Potrzebuję cię. Tutaj, w naszym wspólnym domu. Żebyś po prostu był z nami, jak by ci to powiedzieć… brał udział w naszym życiu. Trudno to nawet wyjaśnić, skoro sam nie wiesz…
Głośno westchnęła, dodała:
– Bo jak masz siedzieć w domu i się wściekać, lepiej wyjedź. Mówię serio, Frank. Masz przecież zaległy urlop.
– Tak, wiem.
I dodał, jakby tłumacząc się:
– Rzeczywiście, zaczyna mnie męczyć bezczynność. Przepraszam…
– Kiedyś lubiłeś żeglować, wyjedź, wynajmij łódkę albo popływaj na desce…
– Na deskę za wcześnie. – Odruchowo poruszył lewym ramieniem.
– Tydzień na słońcu dobrze ci zrobi. Floryda albo Karaiby, a nawet Morze Śródziemne. Mała wysepka, gdzie nie ma terrorystów ani gdzie…
– Och, Sue, jesteś kochana. To miłe. Nie myślałem o wyjeździe. Muszę dokończyć rehabilitację, za dwa tygodnie mam badania i testy wytrzymałościowe.
– … gdzie nie ma terrorystów ani niczego, co musiałbyś chronić własnym tyłkiem.

 
Wesprzyj nas