Rok 1913 to mała apokalipsa, zwiastująca koniec pewnego świata. Najlepiej czuć to było w trzeszczącej w szwach monarchii austro-węgierskiej, a zwłaszcza w jej wiedeńskiej stolicy. Zmierzch, a przecież przekreślając stary porządek – rok 1913 był także początkiem nowej ery.


Książka Piotra Szaroty to jednak nie tylko wycinek historii kultury, ale także opowieść o ludziach, o ich wielkości i małości, narcyzmie, głodzie sukcesu i zabójczej rywalizacji, a wreszcie o szalonych i z reguły nieszczęśliwych miłościach. To również próba odmitologizowania Wiednia, który z jednej strony był magnesem i inspiracją, z drugiej zaś – jak ujął to Thomas Bernhard – „potworną maszyną do unicestwiania geniuszy”.

„Wiedeń 1913” to próba rekonstrukcji świata, który odszedł bezpowrotnie wraz z I wojną światową, a jednocześnie wyprawa do źródeł nowoczesności. Rok 1913 to fascynujący czas ścierania się starych i nowych idei, nie tylko w muzyce, malarstwie i literaturze, ale także w nauce i w życiu codziennym, Wiedeń jest miejscem, gdzie widać to ze szczególną wyrazistością.

Na kartach książki spotykają się wybitni artyści – Schiele i Kokoschka, wielcy kompozytorzy – Schönberg i Szymanowski, wspaniali pisarze – Kafka i Musil, genialni uczeni – Einstein, Freud i Wittgenstein, a jakby tego było mało przyszli dyktatorzy – Hitler i Stalin. Autor przedstawia ich splatające się wielokrotnie indywidualne losy sięgając po rozmaite, często sprzeczne ze sobą świadectwa i dokumenty, z których znaczna część nieznana była dotąd polskim czytelnikom. Zamiast jednej prawdy pokazuje złożone mechanizmy mitologizacji historii, w które zaplątani byli niejednokrotnie bohaterowie książki.

Piotr Szarota (ur. 1966), profesor w Instytucie Psychologii PAN, publicysta, autor książek z pogranicza psychologii, socjologii i kulturoznawstwa.

Piotr Szarota
Wiedeń 1913
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria
Premiera: 16 maja 2014 (dodruk)
Książka nominowana do literackiej nagrody NIKE 2014


Trudno powiedzieć, w jakim stopniu korekty programu faktycznie zaważyły na odbiorze całości. Wydaje mi się, że na pewno nie pomogły. Koncert rozpoczął się punktualnie o dziewiętnastej trzydzieści. Publiczność wyprowadził z równowagi już pierwszy fragment orkiestrowy Weberna. Zemlinsky uspokoił trochę nastroje, ale przy muzyce Schönberga znów zaczęły się gwizdy i buczenie. Podczas przerwy sympatycy i przeciwnicy „nowej muzyki” zajęli na parterze strategiczne pozycje. Dźwięki pierwszej pieśni Berga powitano okrzykami i śmiechem. Ktoś krzyknął: „Do Steinhof z taką muzyką!”, a chwilę potem ludzie rzucili się sobie do gardeł, niektórzy próbowali nawet ściągnąć muzyków ze sceny. Schönbergowi nie pozostało nic innego niż przerwać koncert. Kilka minut później na salę wkroczyła policja, aresztując z miejsca najbardziej zadziornych melomanów.

Gwałtowność, z jaką publiczność przyjęła muzykę, musiała zaskoczyć nawet zaprawionego w bojach Schönberga. Z dzisiejszej perspektywy tego rodzaju ekscesy w sali koncertowej wydają się w ogóle nie do pomyślenia, sto lat temu jednak było inaczej. Jakkolwiek publiczność z czasem potrafiła zaakceptować pewne nowinki i ekstrawagancje, niektórzy kompozytorzy niestety nie dożywali tego pięknego momentu. To, co zaprezentował Schönberg, a wcześniej, w styczniu, Strawiński, było dla wiedeńczyków nie tylko policzkiem dla dobrego smaku, ale swego rodzaju świętokradztwem.
Muzyczny Wiedeń rządził się swoimi prawami. Po pierwsze, trzeba zwrócić uwagę na demokratyczny charakter koncertów, dostępnych zarówno dla towarzyskiej śmietanki, która zajmowała najdroższe miejsca, jak i dla ubogiego, czy wręcz sproletaryzowanego mieszczaństwa, które zajmowało miejsca stojące. Wiele można się na ten temat dowiedzieć z książki Brigitte Hamann o wiedeńskich latach autora Mein Kampf.
Dla młodego Adolfa, który malując swoje akwarele, zarabiał maksimum czterdzieści koron miesięcznie, wyjście na koncert było wydatkiem sporym, ale jednak możliwym do uniesienia. Najtańsze miejsca w wystawnej Hofoper kosztowały wprawdzie około dwóch koron, ale w innych, mniej prestiżowych salach koncertowych było znacznie taniej. Hitler był jednak rozrzutnym młodzieńcem: w operze najczęściej wybierał stojące miejsca na parterze, które zdecydowanie przedkładał nad te tańsze na trzeciej i czwartej galerii. Towarzysz jego muzycznych wypraw, August Kubitzek, wspomina, że chodziło nie tylko o lepszą akustykę, ale też o fakt, że wstępu do sekcji stojącej parteru nie miały kobiety, które „wywoływały w Hitlerze uczucie skrępowania”.
Dwudziestolatek w rodzaju Hitlera nie wyróżniał się specjalnie na koncertach, nikt nie wymyślił jeszcze rock’n’rolla, a tak zwanej muzyki poważnej słuchali wtedy wszyscy (i starzy, i młodzi) – i to kolejna różnica dzieląca nasz świat od świata 1913 roku. Łatwo się domyślić, że młodzież najczęściej zajmowała najtańsze miejsca stojące, i jak równie łatwo przewidzieć, tam właśnie najgwałtowniej reagowano na muzykę.
W odróżnieniu od dzisiejszych zwyczajów, kiedy na koncertach z reguły pojawiają się wielbiciele i koneserzy, wtedy na koncerty trafiali również prześmiewcy. W szczególnych wypadkach, a takim na pewno był marcowy koncert, atmosfera trochę przypominała stadion piłkarski, na którym ścierają się kibice dwóch zwaśnionych drużyn. Przepychanki na koncertach stanowiły przyjemną odmianę w stosunku do panującej na co dzień sztywnej etykiety. Wszystkiego jednak nie da się zrzucić na młodych wiedeńczyków – wśród zatrzymanych przez policję uczestników zajść znalazł się na przykład czterdziestotrzyletni wówczas Oscar Straus, autor popularnej operetki Ein Walzertraum. To on właśnie wdał się w pojedynek na pięści z Erhardem Buschbeckiem.
Zaraz po koncercie von Webern wyjechał z rodziną do adriatyckiego kurortu Portorose pod Triestem, Schönberg wsiadł w pierwszy pociąg do Berlina, Berg natomiast przyjął upokorzenie z godnością. W pisanym na gorąco liście do mistrza ironia przeplata się jednak z goryczą:
„Spośród rozmaitych obelg jedna wydaje się całkiem interesująca, a nawet sympatyczna: Reitler (drugi krytyk muzyczny z «Neue Freue Presse») mówi, że Korngold i on zdecydowali, iż nie będą uczestniczyć w żadnym koncercie, na którym pojawią się nazwiska Schönberga, Weberna i Berga. Bogu niech będą dzięki! (Przypomniała mi się od razu scena z koncertu – po mojej pierwszej pieśni ktoś wrzasnął, przekrzykując tumult: «Cicho tam, teraz będzie druga pocztówka!» A potem [podczas wykonywania kolejnej pieśni] po słowach «plötzlich ist alles aus!» [nagle wszystko się skończyło!] ktoś inny krzyknął głośno: «Chwała Bogu!»). Swoją drogą to ciekawe, że obsługa trzymała z tymi, którzy gwizdali i śmiali się. Ktoś z widowni chciał wyrzucić za drzwi mojego ucznia Kassowitza, który z całego serca nas oklaskiwał, a dwóch bileterów próbowało mu w tym pomóc. Ludzie rzucali też drobne w stronę tych, którzy klaskali w sekcji stojącej – miała to być zapłata dla klakierów. Tak, to cały Wiedeń! Miał Pan rację, drogi Panie Schönberg! Pańskie obrzydzenie dla Wiednia jest w pełni zrozumiałe i teraz pojąłem – niestety trochę zbyt późno – jak bardzo niefortunne były moje starania, żeby pogodzić Pana z tym miastem!”
Niewykluczone, że na tym „koncercie-skandalu”, jak szybko go ochrzczono, obecni byli również rodzice Ernsta Gombricha. Pani Leonia Gombrich, uczennica Brucknera, znała świetnie i Gustava Mahlera, i Schönberga, choć o tym ostatnim wyrażała się bez szczególnego entuzjazmu. Z kolei starsza siostra Ernsta, Lisbeth (dla bliskich Dea) miała w przyszłości zostać skrzypaczką i poznać osobiście Berga i Weberna. W roku 1913 była jednak małą dziewczynką, która chyba nie pasjonowała się tak bardzo muzyką atonalną. Dzień wcześniej świętowała z bratem jego czwarte urodziny.

 
Wesprzyj nas