Biograficzna opowieść o płomiennej miłości genialnego naukowca i wybitnej matematyczki



Alberta Einsteina i Milevę Marić połączyły wspólne pasje. Godzinami mogli rozmawiać o atomach, przewodzeniu ciepła, elektryczności, falach świetlnych i wszechobecnym, choć niewidzialnym eterze.

Piękna baśń nie mogła jednak trwać wiecznie i małżonków poróżniło twarde starcie z brutalną rzeczywistością. Przedślubne dziecko, problemy na uczelni i ze zdrowiem, trud związany z poszukiwaniem pracy, liczne przeprowadzki, wychowanie chorowitych synów, spory z rodziną, wreszcie jej samotność i depresja, jego zdrada. Splot nieszczęśliwych wydarzeń doprowadził ostatecznie do separacji i rozwodu małżonków.

Historia pełnego uczuć, emocji i życiowych zakrętów związku toczyła się na tle wielkich osiągnięć naukowych. Oboje żyli nauką. Autor opowieści o tej dwójce próbuje odpowiedzieć na niełatwe pytanie, jaką rolę odegrała Mileva w opracowaniu nowatorskich teorii naukowych Alberta.

Dennis Overbye (ur. 2 czerwca 1944 w Seattle) – amerykański pisarz, autor popularnonaukowych książek z zakresu fizyki i kosmologii. Napisał także dwie powieści: Lonely Hearts of the Cosmos, o naukowcach i ich dążeniu do zrozumienia Wszechświata oraz Einstein in Love.

Dennis Overbye
Zakochany Einstein. Życie z Milevą.
Tłumaczenie: Julita Mastalerz
Wydawnictwo DW PWN
Premiera: 9 czerwca 2014

5

WARTOŚCI RODZINNE
ROK 1900, MIESIĄC NIEZNANY

„Drogi Jasieńku!
Ponieważ żywię do Ciebie sympatię i ponieważ jesteś tak daleko, że nie mogę dać Ci całusa, piszę tę notę z zapytaniem, czy lubisz mnie aż tak, jak ja Ciebie? Odpowiedz niezwłocznie.
Tysiąc całusów od Twojej Laleczki”

Pod koniec czerwca 1900 roku Albert, dwudziestodwulatek uzbrojony w świeżo uzyskany dyplom, stanął jednocześnie twarzą w twarz z matką i z wizją swojej przyszłości. Znajdowali się w sercu szwajcarskich Alp, w nieprzyzwoicie luksusowym hotelu. Za oknem rozciągała się ukwiecona dolina, poprzecinana strumieniami i otoczona rzędem niebosiężnych szczytów przykrytych śniegiem. Kobiety z rodziny powitały Alberta na dworcu jak powracającego bohatera, obsypując go pocałunkami. Jednak on, wezwany do pokoju Pauline na rozliczenie ze związku z Milevą, miał złe przeczucia.
– A tak w ogóle… – zaczęła matka. – Co będzie z tą Laleczką?
Choć Pauline starała się, by pytanie zabrzmiało niewinnie, bynajmniej takie nie było.
Poprzedniego roku poufałość Milevy i Alberta wzrosła o kilka oczek, a przynajmniej tak można było sądzić po treści ich korespondencji. Podczas pobytu w Mettmenstetten Albert zaczął zwracać się do Milevy per Doxerl (Laleczka), a już po nowym roku ona pisała do niego Johonzel, czyli „Jasieńku”. Było to najnowsze z jego wcieleń, po wrażliwym skrzypku o wybuchowym temperamencie, gadatliwym kawoszu i wierszoklecie; wszystkie te osobowości kordonem otaczały jego psyche. Mniej więcej w tym samym czasie w listach Alberta i Milevy zamiast formalnego Sie (Pan/Pani) pojawiła się poufała forma du (odpowiednik polskiego „ty”), zaimek zarezerwowany wyłącznie dla najbliższej rodziny (przez całe swoje życie Albert zwracał się tak tylko do jednej niespokrewnionej ze sobą osoby – do przyjaciela Michele Bessa).
Pod koniec roku akademickiego Mileva i Albert zaczęli przebąkiwać o małżeństwie. Początkowo matka Alberta tolerowała Milevę bez protestu, wszelkie wątpliwości i obawy dotyczące zachowania syna oraz niespełnione nadzieje związane z Marie zachowując dla siebie. Przyjęła nawet do wiadomości istnienie „domu” w Zurychu i wysyłała paczki z żywnością na adres Milevy na Plattenstrasse. Gdy w marcu Albert z okazji urodzin dostał pudełko „pysznych słodkości”, Mileva raportowała, że szedł po Plattenstrasse z uśmiechem na ustach, trzymając pudło oburącz, zapomniawszy o całym świecie – co stanowiło niezbity dowód albo jego słabości do łakoci, albo przywiązania do matki, albo jednego i drugiego.
Być może Pauline liczyła, że syn wyrośnie z zainteresowania Milevą – skoro Albertli podczas studiów zadaje się z serbską kobietą, jego sprawa – jednak nie chciała nawet słyszeć jakichkolwiek sugestii, że jest to coś więcej niż przelotny związek. Oczekiwania i związane z nimi inwestycje tej niemieckiej Żydowki z klasy średniej były bardzo typowe. Serbów postrzegała jako ciemnoskórych obcokrajowców, których kobiety podobno słynęły z rozwiązłości.
Mileva nie była typem dziewczyny, jaką porządny niemiecki chłopak przyprowadza do matczynego domu. No i nie była Żydowką. Zupełnie nie pasowała do życia, jakie Pauline wymarzyła sobie dla swojego dziecka.
Jej prawdziwe uczucia wyszły na jaw w czerwcu, kiedy do Mediolanu przejazdem zawitała przyjaciółka Milevy, Helena, składając w drodze na wakacje wizytę rodzicom Alberta. Pauline bezlitośnie wyszydziła i wyśmiała Milevę, zaś Helena w sarkastycznym tonie doniosła listownie koleżance, że polubiła Pauline, a Hermann wydał się jej przystojny. I że jest tak oczarowana obojgiem, że wręcz gotowa przyłączyć się do drwin z Milevy…
Dziewczyna, która z niecierpliwością czekała na „pewne wieści”, była zdruzgotana. „Czy uważasz, że nie ma dla mnie ani krzty sympatii?”, pytała w liście do Heleny. „Czy naprawdę tak strasznie sobie ze mnie dworowała? Wiesz, poczułam się podle, naprawdę podle, lecz pocieszyłam się myślą, że najważniejsza dla mnie osoba jest innego zdania i że gdy maluje obrazy naszej przyszłości, zapominam o własnych niedociągnięciach. A może sądzisz, że nie powinnam?”.
Nie mogła liczyć na wsparcie starych znajomych z Plattenstrasse, które w tym samym tygodniu oświadczyły, że się wyprowadzają. Jednym z powodów odejścia Milany i_Ružicy było bez wątpienia rozczarowanie zachowaniem Milevy. Skarżyły się, że odsunęła je od siebie, wybierając Alberta, którego nie polubiła żadna z nich. „Rzadko widuję się z Mizą, z powodu tego Niemca, którego nie znoszę”, zwierzała się matce Milana Bota.
Zdumiona dziewczyna nie mogła zrozumieć, skąd w przyjaciółkach tyle goryczy. „Być może muszę odpokutować za grzechy innych ludzi”, pisała do Heleny. Albert wyprowadzką serbskich nierozłączek przejął się mniej, nawet ułożył z tej okazji sarkastyczny pożegnalny poemat.
Dezaprobata Pauline nie była jednak najciemniejszą chmurą nad horyzontem przyszłości. Był nią surowy Weber. W miarę jak studenckie czasy Alberta i Milevy miały się ku końcowi, zdanie profesora coraz mocniej ważyło na ich przyszłej karierze. A od strony naukowej nie był to dla nich dobry rok. Po tym, jak proponowane poprzedniego lata przez Alberta badania prądów eteru nie spotkały się z zainteresowaniem Webera, jesienią 1899 roku Einstein i jego wierna współpracowniczka Mileva zarzucili zajmujące ich dotąd kwestie promieniowania i zaczęli w wolnym czasie podczytywać o nowo odkrytych elektronach i hipotezach możliwego wpływu tych cząstek na właściwości substancji.
Zanim doświadczenie Thomsona udowodniło, że tak zwane promienie katodowe to wiązka maleńkich cząstek o ujemnym ładunku elektrycznym, czyli elektronów właśnie, fizycy nie byli w stanie stwierdzić, czy promieniowanie to jest korpuskularne, czy ciągłe, a nawet czy osławione atomy w ogóle istnieją. Lecz teraz przynajmniej poznali jeden za składników materii. Teoria atomistyczna definiowała ciepło jako ruch zderzających się cząsteczek, a kilku teoretyków, w tym Weber, sugerowało, że w przypadku metali ciepło jest po prostu wynikiem tańca elektronów. Być może im dłużej trzyma się kawałek metalu nad palnikiem, tym szybciej się one poruszają?
Podczas gdy Mileva zdawała w Zurychu egzamin półmetkowy (pomyślnie), Albert siedział w Mediolanie i czytał o termoelektryczności.
Jeśli teoria elektronów jest prawdziwa, rozumował, powinien istnieć związek pomiędzy elektrycznymi a cieplnymi właściwościami substancji. „Wymyśliłem też szalenie prostą metodę – chwalił się – która pozwala stwierdzić, czy ciepło utajone metali sprowadza się do ruchu materii ważkiej czy też elektryczności. Innymi słowy – czy ciało o ładunku elektrycznym ma inne ciepło właściwe od ciała nienaładowanego”, pisał. Co najlepsze, doświadczenie okazało się proste i możliwe do przeprowadzenia na sprzęcie w laboratorium Webera. Ten jednak nie wykazał zainteresowania także i tym pomysłem. Wiosną w ramach pracy dyplomowej (Diplomarbeit) Albert i Mileva zostali zmuszeni do zajęcia się badaniami przewodnictwa cieplnego100, innej ze specjalności swego profesora. Mileva starała się podchodzić do dyplomu pozytywnie. W liście do Heleny stwierdziła: „Bardzo się cieszę na badania, które będę musiała (…) przeprowadzić”101.
Albert natomiast twierdził później, że jego dysertacja była bez znaczenia i że nawet nie pamięta, o czym pisał. W ostatniej chwili Weber stwierdził jeszcze, że Einstein napisał pracę na nieregulaminowym papierze i nakazał mu przepisanie wszystkiego od nowa.
Czerwcowe egzaminy końcowe zastały więc parę z mętlikiem w głowach, przygnębioną dezaprobatą rodziców i dezercją przyjaciół, zniechęconą apodyktycznością Webera, oczarowaną wizją spokojnej, niczym nieskrępowanej przyszłości i rozpaloną pożądaniem. Dla Milevy, wyczerpanej nocnymi wycieczkami po najnowszych obszarach fizyki, które fundował jej „Jasieniek”, miał to być drugi poważny egzamin w ciągu niespełna roku. Choć, prawdę mówiąc, czuła się zaledwie odrobinę gorzej niż jej koledzy z grupy, którzy również musieli pokonać ten wysoki a nieunikniony próg na drodze do kariery naukowej.
„Albo coś wiesz, albo nie wiesz. Sprawa jest prosta”, skwitował Albert, bagatelizując obawy jednego z nich. On wiedział, tyle że nie cierpiał tej wiedzy. Pod maską obojętności skrywał niechęć do przestarzałej i nudnej historii nauki, przed którą wzbraniał się przez dwadzieścia lat, a której teraz musiał się wykuć i wyrecytować tę wiedzę z pamięci.
Mileva, jak się okazało, nie wiedziała. Została oceniona najgorzej w grupie; jej średnia wyniosła zaledwie 4,0 w skali od 1 do 6.
Był to wynik wyraźnie poniżej progu zaliczenia. Z fizyki doświadczalnej i teoretycznej uzyskała niemal takie same oceny jak Albert, lecz gorzej poradziła sobie z astronomią, zaś z matematyką wręcz katastrofalnie – jego oceniono na 5,5, ją zaledwie na 2,5.
Narzuca się podejrzenie, że Mileva zbyt dużo czasu spędzała, pomagając Einsteinowi w pogoni za widmami w eterze, a zbyt mało poświęcała go nauce własnej. Średnia Alberta, wynosząca 4,91, pozwoliła mu na zajęcie czwartego miejsca w grupie, za Grossmannem, Kollrosem i Ehratem (specjalizacją wszystkich trzech była matematyka). Wystarczyło to do uzyskania dyplomu, który wręczono Einsteinowi 28 lipca 1900 roku. Milevie pozostało oczekiwanie i podejście do egzaminów za rok. Dyplom ukończenia politechniki zapewnił Albertowi oficjalny tytuł Fachlehrer in mathematischer Richtung (nauczyciel przedmiotów ścisłych), który uprawniał go do nauczania matematyki i fizyki w szkołach ponadpodstawowych. Nie była to jednak kariera na miarę oczekiwań Einsteina, który zgodnie z uczelnianą tradycją planował zaczepić się na posadzie asystenta jednego z profesorów i napisać pracę doktorską. Wprawdzie na politechnice nie nadawano jeszcze wówczas tytułów naukowych, lecz jej absolwenci mogli uzyskać doktorat, składając pracę na położonym po sąsiedzku uniwersytecie.

 
Wesprzyj nas