Miłość nigdy chyba nie rodzi się jako jedynaczka. Zawsze ma strach jako brata bliźniaka – pisze Janusz L.Wiśniewski w swej najnowszej, wielowątkowej powieści o różnych obliczach miłości i ludziach, którzy zostali w nią uwikłani.


Jak zawsze z wielkim wyczuciem, znajomością rzeczy i w zaskakujący sposób autor „Samotności w sieci” opisuje i przeplata historie swych bohaterów, połączonych… słynnym sopockim Grand Hotelem.

Na hotelowej plaży w deszczowy poranek Justyna, dziennikarka, dopiero co opuszczona przez ukochanego, spotyka kloszarda, niejakiego Lichutkiego. Ku zdumieniu obsługi i samego nowego znajomego, zaprasza go do hotelu, myje i przebiera. Oboje są sobie potrzebni, by przyjrzeć się własnemu, dotychczasowemu życiu, opowiadając sobie tak wiele, jak tylko obcemu można opowiedzieć.

Lichutki ma w hotelu znajomą, to pokojówka Luba, wykształcona Rosjanka z Syberii, córka Polaka, który nie wrócił z Czernobyla. Luba poznała w Grand Hotelu włoskiego biznesmena, rosyjskiego Żyda i emigranta. Przyjacielem jego rodziców, mieszkających w Wenecji był inny słynny emigrant, wujek Joshi, czyli… sam sławny poeta i noblista Josip Brodski. Gdy wdała się z Włochem w romans, czytali razem jego wiersze. Podczas pewnego spotkania okazało się, że jej ukochany…

By nie zepsuć Państwu lektury, nie dopowiemy ani tej historii ani wielu innych jak choćby opowieść o przystojnym niemieckim pastorze, Maksymilianie von Drewnitz, też gościu Grand Hotelu, poznanym przez dziennikarkę Justynę, który do Gdańska przyjechał z wyjątkowo delikatną misją w sprawie pewnego wojennego romansu swego dziadka, czy o zamężnej Weronice i jej kochanku Andrzeju, któremu co miesiąc wypłacała okrągłą sumkę…
Ważne, że Wiśniewski porusza w nowej powieści wszystko to, za co uwielbiają go tysiące czytelniczek i czytelników. Jest więc o różnicach między mężczyznami i kobietami (oni troszczą się po to, by zaistnieć, zostawić ślad, utkwić w pamięci, zbliżyć się, a może i oczarować, one troszczą się inaczej, z prawdziwego niepokoju, bez myśli o tym, co po tej trosce zostanie) i o naturze uczuć z miłością na czele. Jeśli się kocha, to prędzej czy później odwzajemnienia się oczekuje, prawda? – pyta Justyna. Czasem oczekuje się na próżno, lecz są też różne rodzaje odwzajemnienia, w tym takie, których nie pojmujemy… A wszystko na tle osobliwych ludzkich losów, pokłosiu Wielkiej Historii tkanej na styku kilku kultur: polskiej, rosyjskiej, niemieckiej i żydowskiej (choć jest też… Kubanka ze Szwecji).
– mówi o książce Magdalena Śniecińska z wydawnictwa Wielka Litera.

Bywa w „Grandzie” lirycznie, dramatycznie, sensacyjnie, a chwilami niemal magicznie, choć magia przeważnie jest smutna, inaczej nie byłaby magią. Nad całością unosi się jakaś szczególna melancholia: sopocki „Grand”, nowocześnie wyremontowany, nie jest już tym samym miejscem, w którym nocowali de Gaulle, Castro, a nawet sam Hitler, choć ich duchy wciąż się tam unoszą jak duchy tysięcy gości z ich życiowymi i sercowymi kłopotami, które Wiśniewski zajmująco opisuje.

Janusz Leon Wiśniewski – urodził się w 1954 roku w Toruniu. Jest doktorem informatyki i doktorem habilitowanym chemii, wykłada na Pomorskiej Akademii Pedagogicznej w Słupsku. Specjalistyczny program komputerowy jego autorstwa stosuje wiele firm chemicznych na świecie. Wiśniewski współredaguje czasopismo informatyczne w Internecie, jest też… rybakiem dalekomorskim. Na stałe mieszka we Frankfurcie nad Menem, gdzie pracuje w międzynarodowej firmie informatycznej zajmującej się tworzeniem oprogramowania dla chemików. Ojciec dwóch córek: Joanny i Adrianny.
Jako pisarz zadebiutował w roku 2001 powieścią „S@motność w Sieci”, na podstawie której powstał film oraz serial telewizyjny, a książka błyskawicznie stała się bestsellerem. Podobną popularnością cieszy się zbiór opowiadań „Zespoły napięć”, powieści „Bikini” i „Martyna”, ta ostatnia napisana wspólnie z Internautami. Nakładem wydawnictwa Wielka Litera ukazała się powieść „Na fejsie z moim synem”. Tłumaczenia jego książek ukazały się m.in. w Rosji, we Włoszech, Holandii, Belgii, w Czechach i na Ukrainie.

Janusz L. Wiśniewski
Grand
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 21 maja 2014


Za każdym razem miało być inaczej, ale za każdym razem się to nie udawało. Ani jej, ani jemu. Nie zapomni nigdy. Tego głodu i tej niecierpliwości. Na podłodze, przy ścianie, w przedpokoju, na parapecie. Tak się witali…

Wsiadał do samolotu, najczęściej w Wenecji, przesiadał się na jakimś lotnisku – najczęściej we Frankfurcie – i po sześciu, siedmiu godzinach lądował w Gdańsku. Czasami latał z Rzymu, czasami z Bolonii, ale i stamtąd nie można było dotrzeć do Trójmiasta bez przesiadek. Na początku, zanim ją poznał, było mu to, szczerze mówiąc, na rękę. Miał więcej czasu na studiowanie całej tej dokumentacji finansowej. Jego firma wraz z Polakami budowała centrum handlowe w Gdańsku. Ogromna inwestycja, duże wyzwanie także dla nich, a szczególnie dla niego, bo to on wszystko koordynował. Potem, gdy pojawiła się ona, przygotowywał się z dokumentacji w biurze, a w samolotach, na lotniskach i w taksówkach czytał jak najęty rosyjskie książki. Najpierw po włosku, potem tylko w oryginale. Najczęściej historyczne i biografie, ale też poezję. Gdyby nie jego rosyjskość, przedtem zupełnie dla niego nieistotna i niepielęgnowana, pewnie nigdy nie przydarzyłaby mu się ta miłość. I gdyby nie Brodski…

Ponad rok temu, w maju, przyjechał do Gdańska wezwany pilnie z Londynu. Pojawiły się jakieś zgrzyty, ktoś komuś nie zapłacił, ktoś się z tego powodu obraził i zaczął grozić sądem. We włoskiej branży budowlanej to zupełnie normalne, ale Polacy – naród niezwykle wrażliwy na punkcie własnej godności – wpadli w złość. Miał być pośrednikiem, rozjemcą i kimś w rodzaju żyranta. Do ugody zamierzano doprowadzić na rzekomo neutralnym terenie. Okazał się nim Sopot, a dokładniej – sala konferencyjna w Grandzie. Teren nie był do końca neutralny, bo chociaż nie był to Gdańsk, to hotel należał do francuskiej firmy Sofitel, a stroną w sporze było pewne francuskie biuro architektoniczne. Ale kiedy sprawdził, czy projektowało ono przebudowę hotelu, czyli obiektu 04101975/PL-FR-CH/NEGATIV (miał bazę danych dotyczących takich powiązań; w budownictwie trzeba dziś szpiegować dokładniej niż w wojsku), okazało się, że nie. To dobrze o nich świadczyło, bo to, co zrobiono z Grandem, było według niego zbezczeszczeniem historii i architektoniczną zbrodnią. Rozmowy miały rozpocząć się o 9.30. Nie ucieszyła go ta wiadomość. Z Francuzami lepiej rozmawiać o 15.30, a najlepiej około 19.30. Po południu są już po obiedzie i jednej butelce wina, wieczorem po minimum dwóch.

Przyleciał z Londynu do Warszawy, stamtąd pociągiem dotarł do Gdańska, a następnie taksówką do Sopotu. Zasnął po czwartej nad ranem. Gdy zadzwonił budzik w telefonie, żałował, że nie jest bezrobotnym. Kilkanaście razy włączał drzemkę. W końcu wstał, wziął lodowaty prysznic i zaczął się ubierać. Walczył z wiązaniem krawata. Zapomniał, jak się to robi. Ostatni raz krawat – jedyny, jaki posiadał – założył na pogrzeb ojca. Francuzi przeważnie nie noszą krawatów. To chyba długotrwała czkawka po gilotynach z okresu rewolucji. Z drugiej strony, gdy chodzi o pieniądze, nie dowierzają mężczyznom bez krawatów i kobietom w spódnicach. To z kolei pewnie paranoja nieustannych wzdęć spowodowanych kompleksami wobec Ameryki i dziwaczne przeświadczenie, że kobietom w spodniach można bardziej ufać, bo są mniej kobiece i dlatego bardziej wiarygodne. Krawat z granatowej włóczki zdobił ręcznie haftowany herb Harvard University z napisem Veritas na czerwonym polu. Dostał go razem z dyplomem. To wtedy ojciec powiedział: „Teraz, synu, mogę spokojnie umrzeć”. I tydzień później faktycznie umarł. Z nieznanych powodów amerykańską nieprawdę Francuzi traktują nadzwyczaj poważnie. Szczególnie tę wyhaftowaną w herbach. Że Francuzom to imponuje, nawet rozumiał, ale że jego ojciec, wykształcony żydowsko-rosyjski komunista, z natury podważający wszystkie utarte kanony, się na to nabrał – tego już nie. W Harvardzie nauczył się o wiele mniej niż na małej prywatnej uczelni w Weronie. Bez herbu…

Usłyszał pukanie. Otworzył i niegrzecznie fuknął po angielsku:
– Co jest, do diabła? Za chwilę będę! Nie spóźnię się. Ja nigdy się nie spóźniam!
Sądził, że zniecierpliwieni jego nieobecnością Polacy wysłali jakiegoś nadgorliwego przypominacza. Za wózkiem pełnym butelek, buteleczek i kartoników stała młoda kobieta w białej bluzce, do której przypięty był identyfikator z nazwiskiem.
– Bardzo pana przepraszam – odpowiedziała przestraszona. – Nie było moim zamiarem pana zdenerwować. Chciałam się jedynie upewnić, czy niczego panu nie brakuje. Na przykład wody mineralnej… I ewentualnie uzupełnić. Proszę mi wybaczyć.
Przeprosił ją za gafę i gdy już miała odejść, dodał:
– Czy mogłaby mi pani pomóc? Wojuję z tym durnym krawatem – wyjaśnił. – Czy potrafi pani może wiązać krawaty? Pytam, bo moja mama potrafiła…
Uśmiechnęła się, przysunęła wózek do ściany, odgarnęła kosmyk włosów z czoła, podeszła i zdjęła krawat z jego szyi. Przypatrywała mu się przez chwilę, a potem powiedziała:
– Moja mama także. Wiązała czasami swój, a krawat ojca codziennie. Jaki chce mieć pan węzeł? Windsor? Prosty? Pół-Windsor? A może Shelby?
Stanęła bardzo blisko. Nieomal go dotykała. Poczuł zapach jej perfum. Miała lekko zachrypnięty niski głos. Podniosła głowę i patrzyła mu w oczy. Zauważył dziewczęce piegi na jej nosie i niezwykle długie czarne rzęsy. I małą bliznę na dolnej wardze, po prawej stronie. I wysmukłe dłonie z długim palcem serdecznym, i paznokcie bez lakieru, co tak lubił, i wyraźne żyły przy nadgarstkach jak u jego matki, i malutki pieprzyk na lewym uchu jak u jego córki.
Trzymała krawat w dłoniach i delikatnie przesuwała po nim palce.
– Cokolwiek pani z niego uwiąże, będzie lepsze niż to, co ja mógłbym z nim zrobić – powiedział, patrząc na jej dłonie.
– To skręcę panu Shelby. Jest pan bardzo wysoki, a krawat zbyt krótki na Windsora. Kończyłby się nad pępkiem. To nie byłoby eleganckie – odparła. – Och, Harvard! – westchnęła. – Bog moj dorogoj. Zawsze o tym marzyłam. Żeby studiować w Harvardzie…
Do dzisiaj nie wie, dlaczego tak się stało, musiało to być niewytłumaczalne zrządzenie losu, że przy wiązaniu krawata, w pośpiechu, w przypadkowym hotelu, opowiedział tej zupełnie obcej kobiecie to, czego nikomu dotychczas nie mówił. Może właśnie tak miało być. Może to miało z niego kiedyś ujść.
– Mojego ojca także. Był już za stary na Harvard, dlatego posłał tam mnie. Abym to ja spełnił jego marzenie. Rodzice często przenoszą swoje marzenia na dzieci. Nawet wbrew ich woli. W gruncie rzeczy do Harvardu posłali mnie wspólnie ojciec i jego przyjaciel, Brodski. Namawiali się na temat mojej przyszłości przy rosyjskiej wódce, czytając jakąś rosyjską poetkę w oryginale. To znaczy mój ojciec czytał, a Brodski recytował. Ale mnie, najbardziej zainteresowanego, o nic nie pytali. Piła pani kiedyś prawdziwą rosyjską wódkę?
– Piłam wódkę w Rosji. Nie wiem, czy była prawdziwa. W Rosji nikt nie zwraca na to teraz uwagi. Czy ten Brodski miał może na imię Josif?
– Tak. Chociaż dla mnie to był zawsze wujek Joshi. Zna go pani? On ponoć był znany. Pisał książki. I wiersze też pisał. Dostał nawet Nobla.
Spojrzała na niego dziwnie i coraz mocniej zaciskając krawat na jego szyi, zapytała:
– Nobla, powiada pan? Wujek Joshi, powiada pan? Rosyjską poetkę recytował, powiada pan?
– Udusi mnie pani – wyszeptał, chwytając jej rękę. – A wtedy się spóźnię na pewno.
– Przepraszam. Trochę się zapomniałam. Przepraszam. Czy ta poetka nazywała się przypadkiem Achmatowa?
– Myślę, że tak. Jestem prawie pewien. Wujek Joshi mówił o niej Anoczka, ale z nazwiska to chyba było coś jak Achmatowa. Mogę się dowiedzieć. Moja mama na pewno to pamięta. Zadzwonię do niej wieczorem – odparł. – Ale teraz już naprawdę muszę iść. I jak w tym krawacie? Może być według pani?
Odsunął się i stanął dwa kroki przed nią. Przez krótką chwilę uważnie go oglądała. Potem podeszła i poprawiła jedwabną chusteczkę w butonierce jego marynarki. Nagle poczuł, że dotyka jego rozporka. Odruchowo zacisnął mięśnie. Usłyszał dźwięk zamykanego suwaka.
– Myślę, że co jak co, ale do takiego krawata powinno się mieć rozporek zapięty – powiedziała z uśmiechem.
Przez moment stał nieruchomo. Nie czuł zawstydzenia. Raczej zdziwienie tym, że się w ogóle nie zawstydził. Potem cofnął się do biurka, zabrał komputer i wybiegł z pokoju.

To był zły pomysł, by z Francuzami rozmawiać rano. Nie byli gotowi na kompromis. Ich prawnik oznajmił, że Polacy nie dostaną żadnych pieniędzy, dopóki obiekt nie zostanie oficjalnie odebrany przez komisję. Z projektu, który przedstawiła reprezentowana przez niego firma, nie zrealizowano około trzydziestu procent zaleceń. Ponadto stosowano polskie normy zamiast europejskich. Jeżeli obiekt nie zostanie odebrany przez wspomnianą komisję, koszty ewentualnych poprawek zostaną z pewnością scedowane także na biuro projektowe. Dlatego do uregulowania należności może dojść dopiero po podpisaniu protokołu odbioru. A w ogóle – wykrzykiwał prawnik – to pomysł finansowania prac wykonawcy poprzez biuro architektoniczne jest nieporozumieniem logicznym. W cywilizowanym świecie robi się na odwrót.

Nawet ta kąśliwa uwaga go nie zdenerwowała. Chociaż to on wymyślił taki sposób finansowania. Doskonale pamiętał, jak w Paryżu, na samym początku prac, Francuzi gratulowali mu tego pomysłu. Przy morderczej konkurencji na rynku idea, aby architekt płacił wykonawcy, pomniejszając płatności o swoją usługę, wydawała się im genialna. Teraz, kiedy pieniądze miały zostać przelane na konto Polaków, dopadła ich nagła amnezja. Piramida była prosta. Francuzi projektują, do wykonania najmują Polaków, płacą im, potem jego firma przedstawia rachunek Francuzów inwestorowi w Arabii Saudyjskiej, a ten z kolei obciąża głównego inwestora w Pekinie. Gdzie tutaj jest problem, do cholery – myślał, patrząc spode łba na prawnika. Wystarczy tylko mieć trochę cierpliwości. Francuzi ją jednak stracili, a Polacy nigdy nie mieli, więc w sumie nie było się czemu dziwić.

W gruncie rzeczy wszystkiemu winny był kryzys i jego spanikowany szef, który nie chciał zapłacić Francuzom, aby nie musieć przedwcześnie wysyłać faktur do Rijadu. Francuzi zapłacą Polakom, gdy oni, Włosi, zapłacą Francuzom. On przyleciał z Londynu do Gdańska, żeby albo namówić Francuzów do zapłacenia, albo Polaków do cierpliwości. Okazało się to niemożliwe, co przekazał telefonicznie w trakcie przerwy na lunch. Usłyszał, że ma „w tej sytuacji ratować, co się da”. Po lunchu Polacy wyluzowali i zrezygnowali z karnych odsetek. Po kolacji Francuzi poszli na kompromis i byli gotowi zapłacić w ciągu dwóch tygodni, ale o dwadzieścia procent mniej „z powodu niezrealizowanych zaleceń”, chociaż ich nawiedzony prawnik mówił o trzydziestu procentach. Polacy poszli do restauracji, żeby się naradzić. Wiedział, że udają, ale zasługiwali na chwilę przerwy. Około dwudziestej drugiej mieli gotową ugodę. Polacy wybaczyli Francuzom i się cieszyli. Francuzi byli przekonani, że naciągnęli Polaków, i także byli radośni, a on zastanawiał się, kiedy jego szef przeleje Francuzom obiecane miliony.

Nie miał ochoty tego celebrować. Ani z Francuzami, ani z Polakami. Tym bardziej że na końcu, przy płaceniu rachunku, to on musiałby podać kelnerowi kartę kredytową. Poza tym chciał być sam. Nie musieć słuchać, a przede wszystkim nie musieć nic mówić. I wreszcie nikogo nie okłamywać. Wymknął się niepostrzeżenie z hotelu i przeszedł przez ogród na plażę. Wyłączył telefon. Zdjął buty, podciągnął spodnie i brodził w wodzie. Oddychał głęboko. Rozwiązał krawat. Chowając go do kieszeni, uśmiechnął się do siebie. Gdy ten idiota prawnik podniecał się obrazkami jakichś ścian niewykonanych według norm europejskich, wyłączał się i myślał o sprzątaczce, która zawiązała mu pod szyją węzeł Shelby…

Wrócił do hotelu, gdy zaczęło padać. Recepcjonista dogonił go na schodach. Podał mu komputer, który zapomniał zabrać z sali konferencyjnej. Na drugim piętrze zdał sobie sprawę, że nie pamięta numeru pokoju.
Usiadł na schodach. Zapalił papierosa. Ostatnio zapominał takie rzeczy. Od jakiegoś czasu miał uczucie, że żyje obok wszystkiego. Z życiem włącznie. Nie pamiętał, kiedy był szczęśliwy. Realizował projekty. Wywiązywał się ze zobowiązań. Zarabiał pieniądze. Płacił rachunki. Podpisywał umowy. Podpisywał czeki. Kupował bilety lotnicze. Zasypiał w samolotach, zasypiał w hotelach. Odbierał z pralni czyste koszule, zanosił brudne. Przed startem samolotu pisał do córki esemesy, w których zapewniał, że tęskni. Nie wiedział, czy go zrozumie. Nie dostawał odpowiedzi i myślał ze smutkiem, że pewnie nie zrozumiała. Potem wsiadał do taksówki i zapominał o smutku przysypany stosem innych wiadomości. Zapomniał także, co to pożądanie, czułość, delikatność i budzenie się rano obok kogoś upragnionego. Zresztą w szaleńczym pośpiechu swojego życia już dawno przestał tego pragnąć.
Usłyszał czyjeś kroki. Przestraszony zgasił papierosa na podeszwie buta i szybko zbiegł do recepcji. Ostatnio – takie miał wrażenie – palenie w miejscu publicznym uchodziło za występek bardziej naganny niż picie wódki z gwinta w kościele podczas komunii.
Uśmiechnięty młody recepcjonista przypomniał mu, że mieszka pod numerem 414. Lampki nocne w pokoju były zapalone, a ekran telewizora plazmowego życzył mu dobrej nocy i informował, że może opłacić rachunek już teraz. Po jego imieniu i nazwisku następowało podziękowanie za „obdarzenie naszego hotelu zaufaniem”. Nazwisko jakiś programista napisał z dwoma błędami, ale za to imię poprawnie. Na poduszce leżało przewiązane różową wstążką pudełeczko z belgijską czekoladą. W wazonie na biurku stały świeże kwiaty. Gdyby nie skojarzenie z Francją, mógłby polecać ten hotel każdemu.

Wieszając marynarkę w szafie, próbował sobie przypomnieć, o której ma jutro lot do Warszawy. Nagle usłyszał dziwny hałas. Ktoś próbował wsunąć kopertę przez szczelinę między drzwiami i podłogą. Otworzył gwałtownie.
– Zadzwonił pan? – zapytała, próbując wstać z kolan.
Miała rozpuszczone włosy i umalowane usta. I czarną sukienkę zamiast białej bluzki i granatowej spódnicy. I pierścionek z bursztynem na palcu serdecznym. Podał jej rękę. Wstała i oblała się rumieńcem.
– Do kogo?
– Do matki. W sprawie Achmatowej…
Zaprosił ją do środka. Weszła niepewnie, jak do obcego miejsca. Nie siadała. Oparła się o biurko, blisko drzwi. Zawstydzona.
– Nie zadzwoniłem. Miałem dzisiaj kilka spraw do załatwienia. Wyleciało mi z głowy. Napije się pani ze mną? Która jest godzina? – Spojrzał na zegarek. – No tak, herbaty?
– W minibarze jest wódka. Myślę, że chciałabym teraz wódki. Nie musi być rosyjska. Polska jest lepsza.
Nalał jej do szklanki i zaczął szukać telefonu. W końcu znalazł.
– Słuchaj Masza, wszystko u mnie dobrze, w Polsce jestem, nie dzwonię, bo czasu mało. Będę dzwonił. Nie zabiją mnie w Polsce, co ty za brednie wygadujesz? No, będę dzwonił. Nie, nie jestem szczęśliwy. Zapłaciłem, za tego dentystę też. Czy ty pamiętasz, jak ojciec z wujem Joshi te wiersze… Nie przeziębię się, opanuj się. Słuchaj, mamuś, czy te wiersze od wuja Joshi, to Achma… Co ty wygadujesz, jaka Basmanowa? Dlaczego dziwka, co ty bredzisz? Słuchaj, czy te wiersze, czyli Achmatowa… Nie, nic nie paliłem ani sobie nie wstrzykiwałem. Mamuś, co ty wygadujesz? Idź do psychiatry, też ci zapłacę. Czyli Achmatowa. No tak, to chciałem wiedzieć, wyobraź sobie, że to ma dla mnie teraz znaczenie. Też cię kocham…
Zamilkł. Podszedł do okna, zapalił papierosa.
– Tak, to była Achmatowa, ta poetka – oznajmił po chwili.
– Bardzo dobrze mówi pan po rosyjsku. Dlaczego? – zapytała.
– Bo moja matka nie mówi zbyt dobrze po włosku. Nie chciała się nauczyć. A ja lubię z nią rozmawiać. Z matką trzeba rozmawiać w języku, który zna najlepiej. Tylko wtedy można dowiedzieć się od niej najważniejszych rzeczy. Nie sądzi pani?
– Nie, nie sądzę. Opowie mi pan o wujku Joshi?
Zdjął marynarkę i usiadł na parapecie. Ona przysunęła krzesło do okna. Dolała sobie wódki.
– Ojciec mi kiedyś powiedział, że Rosjanie odebrali mu Rosję. A to dla Rosjanina jest bardzo poważne cierpienie. I nie jacyś okupanci, nie jacyś, dajmy na to, Niemcy. Rosjanie. To tak jak gdyby płuca, tożsamość i wątrobę za jednym cięciem odebrać. On zresztą na raka płuc umarł, chociaż nigdy nie palił.
W bibliotece pracował. Sowieckiej bibliotece. W Leningradzie. Urzędnikiem państwowym był. Można by powiedzieć, że w tej bibliotece służył reżimowi. Niektórzy niegodziwcy zresztą tak gadali. Ale w którymś momencie się temu reżimowi przez czysty przypadek naraził. Donieśli na niego jacyś niedobrzy ludzie, to było około sześćdziesiątego trzeciego, jak mi opowiadał, że wypożycza narodowi pornograficzne i antysowieckie publikacje zakazanych autorów. A on tylko wierszy wujka Joshi, przez nieuwagę bibliotekarek, ze zbiorów nie usunął. Gdy go po donosach do wydziału kultury na dywanik wezwali, to nawet nie wiedział, kto to w ogóle jest ten Josif Brodski. Obiecał więc w komitecie, że się z jego twórczością pornograficzną zapozna i natychmiast usunie ją ze wszystkich półek. Bo co mógł innego powiedzieć. Dostał, poza kolejką, od komitetu mieszkanie z centralnym ogrzewaniem w komunałce, wygodnie, przy stacji metra, i dopiero co się tam wprowadził ze swoją żoną, Maszą, czyli moją przyszłą matką. Urzędnik w komitecie nie wierzył chyba mojemu ojcu za bardzo i dlatego przypomniał mu, że jest Żydem, podobnie jak ten pasożyt społeczny Brodski, i to także powinien mieć na uwadze.
Z komitetu mój wstrząśnięty ojciec pojechał do domu, a potem z żoną poszli do biblioteki i do wieczora czytali Brodskiego. Masza powiedziała, że Brodski ma rację, a ona nie musi wcale mieszkać w komunałce przy metrze. Dwa miesiące później książki usunął inny dyrektor biblioteki, a ojca zwolniono. Po pół roku odebrano mu mieszkanie. Przygarniali ich przez kilka lat różni ludzie, głównie Żydzi z Leningradu. Utrzymywali się z pisania tekstów za innych i z tłumaczeń. Mój ojciec znał angielski, a mama pisała przepiękne bajki dla dzieci. W siedemdziesiątym dostali zaproszenie z Izraela, w siedemdziesiątym pierwszym kolejne. Mogli wyemigrować. W siedemdziesiątym drugim wezwali ojca do ministerstwa, tego od KGB, w Moskwie. Rodzice sprzedali obrączki, żeby kupić bilety na pociąg. Ministerstwo niczym nie różniło się od komitetu. Zapytali mojego ojca, dlaczego nie akceptuje zaproszeń z Tel Awiwu. To by wiele rozwiązało. Wyjaśnił im tylko, że kocha Rosję. Zainteresowali się, czy także Związek Radziecki. Nie odpowiedział.
Czwartego czerwca siedemdziesiątego drugiego, w niedzielę, milicjanci wsadzili ojca, matkę i w pewnym sensie mnie, bo Masza była w szóstym miesiącu ciąży, w samolot do Wiednia. Mogli zabrać tylko po jednej walizce. W samolocie obok ojca siedział Brodski. Jego też na lotnisko przywiozła milicja. Myślę, że tej niedzieli Bóg musiał głośno rechotać.

 
Wesprzyj nas